niedziela, 4 września 2016

Mefisto, Klaus Mann

Nie wszystko złoto co się świeci - nie sądziłem, że to powiedzenie będzie miało też zastosowanie do książki, i to książki nie byle jakiej. Historia jej wydania w Niemczech zasługuje na osobną opowieść, dość powiedzieć, że wydana w Holandii w 1936, ukazała się w Polsce szybciej (1957) niż RFN (1981), gdzie są zakazał jej druku na wniosek syna głównego bohatera powieści. Szczyt powodzenia powieść przeżyła na początku lat 80' na fali sukcesu filmu Istvána Sabó (wtedy też ukazało się drugie polskie wydanie w Klubie Interesującej Książki). 


Dzisiaj, kiedy kurz już opadł - "pospolitość skrzeczy". Powieść Manna jest książką przeciętną, pisaną przez rozgoryczonego emigranta, który załatwia w ten sposób swoje porachunki. Cóż z tego, że autor stał po właściwej stronie barykady, jeśli jego zemsta od strony literackiej prezentuje się w średnio interesujący sposób. W "Mefiście" sprawa przedstawia się prosto, ten jest dobry a ten zły, ta robi dobrze a ta źle. To wszystko jest wyłożone jak kawa na ławę, czytelnik nie musi nad niczym się trudzić bo Mann podaje gotowe formułki. Trudno uniknąć wrażenia, że nad książką zaciążył jego osobisty stosunek do Gustafa Gründensa (powieściowego Hendrika Höfgena) i to chyba on, a może też zwyczajnie brak literackich zdolności na miarę ojca i wuja, sprawił że historia człowieka, który dla sukcesu zaprzedał się władzy i to jeszcze jakiej władzy nie brzmi zbyt poruszająco. Polityczne deklaracje, nawet nie wiadomo jak bardzo słuszne dotyczące rzeczywistości sprzed blisko 80 lat mocno dzisiaj wyblakły i nie budzą emocji, a świadomość że faszyzm był dobrowolnym wyborem większości niemieckiego społeczeństwa, z którego elity kulturalne nie są przecież wyłączone, jakoś słabo przebija się w powieści.

To co wydaje się interesujące nawet dziś to, mimo że "Mefisto" jest powieścią z kluczem, uniwersalność postaci głównego bohatera. Mann odsądza go od czci i wiary, Hendrik to człowiek, "całkowicie pozbawiony sumienia", "zły do szpiku kości", który należy "do tych, co z największą gracją potrafią skakać przez trupy", który "Kłamie zawsze i nie kłamie nigdy. Fałsz jest prawdą, to brzmi zawile, ale jest bardzo proste. Wierzy we wszystko i w nic nie wierzy. To aktor." Ale to nie do końca prawda. Bohater "Mefista" owszem, jest opętany żądzą sukcesu i sławy, gotów zrobić dla wiele ale jednak nie wszystko. Zdobywa się na odruchy, których trudno byłoby się po nim spodziewać. Być może "dla spokoju własnego sumienia. Jest ambitny, chciałby być czymś więcej niż dobrze zarabiającym komediantem; człowiek nie chce pogrążyć się całkiem w życiu, którym rzekomo pogardza, wówczas gdy w istocie jest pod jego urokiem", ale nie zmienia to faktu, że zdobywa się na gesty, które stawiają go w lepszym świetle.

Jasne jest, że dla Höfgena kariera jest najważniejsza. Trzeba mu przyznać, nie jest w swojej dziedzinie miernotą ani nie idzie na skróty. Jego talent i zaangażowanie są niekwestionowane, tyle że jak się okazuje nie wystarczają by się wybić dostatecznie mocno a on ciągle chce więcej i więcej. Czy to źle, czy ambicja, pragnienie sukcesu jest czymś złym, samym w sobie? Mann nie daje na to odpowiedzi. A Höfgen wie, że bez, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, układów niewiele zdziała. Tyle że początkowo postawił na złego konia - komunistów ale jemu jest obojętne z kim trzyma ,byleby tylko móc stać w blasku jupiterów. Można powiedzieć archetyp celebryty.

Ta rejterada z obozu przegranych do obozu zwyciężonych, zresztą jak cała postawa głównego bohatera jest interesująca dlatego, że wydaje się problemem uniwersalnym wcale nie związanym jedynie ze stosunkiem artystów do władzy Trzeciej Rzeszy. Aż ciśnie się na usta pytanie, jak cenzor w PRL mógł nie zauważyć drażliwości tematu podejmowanego przez Klausa Manna - na ile to, o czym pisze stosuje się do serwilizmu elit kulturalnych wobec władzy powojennej Polski. Gałczyński, Iwaszkiewicz, Broniewski, Tuwim, Andrzejewski itd., itd. by trzymać się tylko literatury. Drażliwe pytanie, na które ich adresaci chyba nigdy nie udzielili satysfakcjonującej odpowiedzi. Ale jak to pisał Mann "sukces, najwyższe, nieodwołalne usprawiedliwienie każdej podłości, sprawił, że (...) zatracili wszelki wstyd".

12 komentarzy:

  1. Cenzor PRL...
    Nie powinien być demonizowany. Po roku 1955 publikowano w Polsce znakomitą wiekszość dobrej literatury. Wyjątkiem były utwory otwarcie krytykujące komunizm, ale tu nie było zbyt wielu wartościowych pozycji.
    CO do Mefista, to zgadzam się z recenzją. Przeciętna książka. Recenzenci podkreslali fakt, że wkrótce po jej napisaniu Klaus Mann popełnił samobójstwo.
    Ostatnio ukazała sie książka mocno obciążająca T. Manna za dystans do własnych dzieci. Erika Mann też miała mocno pokrecone zycie osobiste.
    Tu link do recenzji książki :https://www.theguardian.com/books/2016/mar/06/cursed-legacy-frederic-spotts-review-tragic-life-of-klaus-mann-son-thomas-nazism-communism-suicide

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do demonizacji cenzury w PRL - polecam książkę Tomasza Strzyżewskiego. W tamtych latach wszystko mogło godzić w komunizm (wg cenzury) - "Inny świat", "1984", "Blaszany bębenek" itp. itd. Cenzurą objęto nawet Reymonta.

      Usuń
  2. Zgadza się, definicja tego co może godzić w komunizm była bardzo rozciągliwa.
    Jednak śmiem zaryzykować stwierdzenie, że na półkach ksiegarni i biblotek był wtedy nie gorszy jakościowo wybór książek niz obecnie bo nie było tyle badziewa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zależałoby zacząć od tego, że wybór był bardzo ograniczony - dobrą książkę "zdobywało się" a w miejscu obecnego badziewia było badziewie innego rodzaju. Pouczające są listy "tytułów roku" KIK, na których książki znaczące były okupione odpowiednią ilością książek autorów z demoludów, o których słuch zaginął. To, że dzisiejsza ilość badziewia jest znacznie większa niż wówczas - pełna zgoda, ale ma ono przecież swoich czytelników, inaczej nikt by dzisiaj tego nie wydawał.

      Usuń
  3. Czytałam tę książkę. Mnie się podobała. A na jakie odruchy dobra zdobywał się aktor? Według mnie to wyjątkowo zły, denerwujący człowiek. Nie sądzę, by Klaus napisał tę książkę po to, by załatwić swoje porachunki z mężem siostry. Chciał napisać o tym, co dzieje się w jego kraju, pokazać, jak zachowywali się w tamtych czasach niemieccy artyści, a że znał wyjątkowo złego Niemca, sportretował go w powieści. Mnóstwo pisarzy umieszcza w książkach swoich znajomych i nie jest to niczym zdrożnym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hendrik pomaga przecież bezinteresownie swemu przyjacielowi komuniście, także jego sposób pozbycia się kochanki, nie pasuje do "wcielonego zła". W gruncie rzeczy ocalił Juliette życie wysyłając ją do Paryża.
      Nie twierdzę, że pisanie powieści "z kluczem" jest czymś zdrożnym. Gorzej jeśli opisywane tam osoby są powszechnie znane a przypisywane postaciom za którymi się ukrywają cechy są mało pociągające, że tak powiem. Odbierane są bowiem potem przez czytelników jako rzeczywiste, to samo dotyczy sytuacji.
      To, że Mann nie przepadał za swoim ex-szwagrem, było tajemnicą poliszynela, i nie bez kozery w powieści zrobił z niego sado-masochistę.

      Usuń
    2. A, o to chodzi. Pytałam dlatego, bo czytałam tę książkę dobrych kilka lat temu i nie byłam pewna, czy wszystko pamiętam.

      Owszem, nie przepadał za swoim szwagrem. Ale chyba przyznasz, że słusznie : szwagier był kreaturą i nie zasługiwał na kogoś takiego jak Erika. Klaus opisał go w sposób mało pociągający, ale przecież nie rozminął się z prawdą.

      Usuń
    3. Jeśli chodzi o związek Eriki to oczywiście, że się rozminął. Ona była lesbijką, a i Gründgens był homoseksualistą, zresztą tak jak i Klaus. Więc przyczyny rozpadu małżeństwa niekoniecznie były tak ideowe, jak Mann przedstawia to w powieści zwłaszcza, że rozwiedli się w 1929 roku, na cztery lata przed dojściem Hitlera do władzy i jej emigracją.

      Usuń
    4. Nie wiedziałam, że Erika była lesbijką. O Klausie wiedziałam. Dziwne, że w jednej rodzinie pojawiło się aż tyle osób o odmiennej orientacji.

      Usuń
    5. W powieści jest to starannie przemilczane, a Hendrik ze swoimi, jak na ówczesne czasy, ekscentrycznymi upodobaniami, jest w oczach czytelników lokowany poniżej poziomu Barbary i jej ex-starającego się.
      Poza tym relacje Eriki, Klausa i Gründgensa były dosyć dziwaczne i Klaus był chyba po prostu zazdrosny o siostrę a i ona sprawiała wrażenie, mimo zamążpójścia większego związania z bratem niż z mężem.

      Usuń
    6. Ale lepiej było uchodzić za sadomasochistę niż homoseksualistę. Homoseksualiści trafiali przecież do obozów.
      Może zainteresuje Cię autobiograficzna książka Klausa Manna pt. „Punkt zwrotny”.

      Usuń
    7. Sadomasochista dopuszczający się Rassenschande - to dopiero była przepustka do obozu koncentracyjnego. Myślę, że Mann nie bez kozery nie zrobił z Hendrika homoseksualisty, ponieważ jako homoseksualista stałby na równi z nim i Eriką, a przecież nie o to chodziło. Należało wykazać jego niższość a jak ją wykazać, jeśli ktoś zachowuje się tak samo jak my.
      Chętnie przeczytam, tylko kiedy :-) doba ma tylko 24 godziny a tydzień 7 dni. Teraz czytam najnowszy kryminał Krajewskiego i jestem pozytywnie zaskoczony.

      Usuń