niedziela, 12 lipca 2020

Czerwony monter. Mieczysław Berman: grafik, który zaprojektował polski komunizm, Piotr Rypson

Czym dla Niemiec jest sztuka okresu III Rzeszy, tym dla nas sztuka okresu socrealizmu. Już od dłuższego czasu nurtowało mnie pytanie, co skłoniło naprawdę niezłych twórców do zaprzęgnięcia się w służbę Partii bo traktuję słynną diagnozę Herberta zawartą w "Hańbie domowej" jednak za zbyt uproszczoną. Jak wiadomo w literaturze było to proste - "przychodzi okres 1956 roku, i (...) kolumny marszowe literatów zmieniają kierunek natarcia z podniesionym czołem, ze sztandarami" a co się stało z luminarzami socrealizmu w plastyce: z Mieczysławem Bermanem, Lucjanem Jagodzińskim czy Włodzimierzem Zakrzewskim, którzy nie załapali się do "kolumn marszowych" swoich kolegów po fachu (na pewno nie dwaj ostatni)? Szansę znalezienia odpowiedzi na to pytanie upatrywałem, przynajmniej w odniesieniu Bermana w książce Piota Rypsona łapiąc się na lep redakcyjnego zapewnienia, że "Autor stara się przedstawić możliwie złożony obraz życia i twórczości Bermana (...)". Przyszło mi jednak przekonać się, który to już zresztą raz, że niewiele miało ono wspólnego z zawartością "Czerwonego montera".


Jeśli ktoś, podobnie jak ja, naiwnie sądził, że książka Piotra Rypsona poświęcona jest życiu jej bohatera, to szybko zostanie wyprowadzony z błędu i przekona się, że to w gruncie rzeczy przegląd twórczości Mieczysława Bermana a faktami biograficznymi Autor operuje bardzo oszczędnie, oszczędnie do tego stopnia, że nie dowiemy się z "Czerwonego montera" kiedy i gdzie zmarł Berman. Dla Piotra Rypsona nie miało on też rodziny (poza rodzicami i rodzeństwem), przyjaciół i bliższych znajomych. Na próżno szukać tu jego portretu, czegoś co przybliżyłoby nas do prawdy o nim poza tą, która wyłania się z jego ideologicznego i politycznego wyboru. Nie wiem, czy 10 stron z ponad 300 stronicowej książki to nie aż nadto na pomieszczenie danych biograficznych dotyczących Bermana. Nawet stenogram jego samokrytyki z 1951 r., który jest niewątpliwym smaczkiem na tle faktograficznej pustyni dotyczącej życia Bermana pozostał nie wyzyskany. Naprawdę szkoda, że Autor nie zadał sobie trudu i nawet nie zbadał, poza ogólnikową uwagą, jakie były jej reperkusje i jak to się stało, że po 1956 r. dalej funkcjonował, jak gdyby nigdy nic. Chociaż biorąc pod uwagę, że biografię swego bohatera traktuje po macoszemu, w gruncie rzeczy nie powinno to specjalnie dziwić. 

Książka Piotra Rypsona okazała się "jednie" (albo "aż" w zależności od tego, czego, kto szukał) przeglądem twórczości Bermana, trzeba przyznać że imponującym ilościowo (ok. 450 prac - m. in. okładki książek i czasopism, plakatów, układów typograficznych stron) ale dosyć monotonnym. Trudno zresztą by było inaczej skoro twórczość Bermana generalnie robiona była na jedno kopyto. Nic w tym zresztą dziwnego, bo miała być adresowana do możliwie najszerszego kręgu odbiorców zarówno jeśli chodzi o twórczość par excellance komercyjną jak i propagandową. Jeśli więc raz wypracowany wzorzec się sprawdził, to po co go zmieniać?

W tym zalewie przeciętnych prac, owszem znajdują się i ciekawe ale nie ma się co czarować, twórczość Bermana zauważalna na naszym podwórku, w skali europejskiej nie była niczym nadzwyczajnym i trudno by była skoro podążała ścieżkami przetartymi już przez innych. Wiadomo, nie byliśmy i nie jesteśmy ośrodkiem, który promieniowałby nowymi osiągnięciami w sztuce, pod tym względem jesteśmy "trzecią liga Europy" stąd też pomysły zaczerpnięte z zewnątrz, wówczas gdy w Polsce stanowiły dla coś nowego i ożywczego, dla innych były tylko wariantem tego co już widzieli u siebie.

Twórczość Bermana dzisiaj w większości jest już martwa, stanowi świadectwo epoki, część może budzić uśmiech politowania zbliżając się niebezpiecznie do konwencji monidła jak chociażby krakowiak z plakatu "Ślubujemy", tylko nieliczne przetrwały próbę czasu i nadal wydają się interesujące choć raczej nie inspirujące. Ale taka jest cena masowej produkcji, masowej zarówno jeśli chodzi o adresata i masowej jeśli chodzi o autorską twórczość.

Czytelnik miałby o niej takie samo pojęcie, gdyby zaserwowany mu zalew prac "czerwonego montera" przebrać o przynajmniej o połowę, ograniczając się do tych najbardziej reprezentatywnych dla poszczególnych okresów jego życia bo w gruncie rzeczy, gdy ogląda się projektowane przez niego okładki książek to pomijając tytuły, pod względem stylistycznym można by pomylić te wydawane po wojnie, z tymi przedwojennymi. W zamian za to rezygnując z kolejnego kuriozum, nagminnie stosowanemu w książce a mianowicie nieudolnemu "obcinaniu" prac (do tego stopnia, że w przypadku okładek obcięte są nazwiska autorów), które nie wiadomo czemu ma służyć. Cóż, dobrze że "Czerwony monter" w ogóle się ukazała, ale nie ukrywam swojego rozczarowania, dla mnie to książka zmarnowanej okazji adresowana zdecydowanie do tych, którzy lubią oglądać obrazki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz