poniedziałek, 23 lipca 2012

Hanemann, Stefan Chwin

Z "Hanemannem" Stefana Chwina spotkałem się zaraz po jego wydaniu w 1995 r., do dzisiaj zresztą mam nieco siermiężną edycję z broszurowymi okładkami i nie ma co ukrywać - byłem pod wrażeniem książki. Ale jak to często bywa pod wpływem nudów i jakiegoś impulsu sięgnąłem po nią po raz drugi.


Powroty po latach bywają ryzykowne i trochę także i w przypadku "Hanemanna" zazgrzytało ale o tym później. To opowieść o świecie, którego już nie ma, pisana z tęsknotą i żalem za tym co bezpowrotnie przeminęło. Opowieść snuta przez chłopca, Piotra C. z perspektywy początku lat 50-tych. Dla mnie to książka bardzo osobista. Jako mały chłopiec poznałem kogoś takiego jak Hanemann, pozostały po nim ciężkie, oprawione w półskórek książki pisane gotykiem, których przeglądanie w dziecięcych latach zawsze miało dla mnie w sobie atmosferę czegoś tajemniczego. Jest coś w aurze niektórych miejsc, co sprawia, że nawet ludzie "nie stąd" czują się z nimi związani. To aura brukowanych ulic, na których można było kiedyś grać w piłkę bez obawy, że będzie jechał samochód, domów z podwórkami i ogródkami, do których chodziło się wieczorami "na szaber". Taka jest też aura Gdańska opisywanego przez Chwina.

Niemcy posługują się pojęciem "heimat", które odnosi się do miejsca, które kształtuje tożsamość człowieka, i to o tej małej ojczyźnie traktuje powieść Stefana Chwina. To poczucie identyfikacji z jakimś miejscem sprawia, że chcemy wiedzieć jak wyglądało życie na naszej ulicy i w naszym mieście przed nami. Sprawia, że rzeczy, które dla innych są bez wartości, nagle nabierają dla nas znaczenia. Zdekompletowana zastawa stołowa, stare bilety czy rachunki na ozdobnych drukach firmowych, na które ktoś trzeźwo patrzący na świat popatrzyłby ze wzgardą a w najlepszym razie z obojętnością jak na bezwartościowe śmieci stają się strażnikami pamięci, tak właśnie jak to się dzieje w powieści.

"Dobry Niemiec", profesor Hanemann, który żyje w swoim własnym świecie i dla którego nie ma większego znaczenia, czy mieszka w Wolnym Mieście Gdańsku, Trzeciej Rzeszy czy w Polsce, jest tylko zwornikiem pomiędzy tym co było i tym co jest, świadkiem i swego rodzaju dowodem minionych czasów, tym cenniejszym, że niepoddającym się presji otoczenia i swoją odrębność. Ważne jest dla niego jego miejsce na ziemi, którym jest Gdańsk. Owszem, życie zadaje mu ciosy, zdarzają się przykre incydenty ale to tylko burze, które nie zmieniają jego zapatrywania na świat i ludzi. 

Ale nie jest to też książka pozbawiona wad. I nie mam na myśli niezbyt oryginalnej tematyki, w której jeśli chodzi o powieści "gdańskie" kamieniami milowymi są "Blaszany bębenek" (pierwsze polskie wyd. 1983 r.) Güntera Grassa i "Weiser Dawidek" Pawła Huelle (1987), do których dołączył parę lat temu także "Castorp" (2004) autorstwa tego ostatniego. Stefan Chwin próbował po "Hanemannie" jeszcze odcinać od niego kupony powieścią "Esther" (1999) przed której nudą sprawiającą, że książka przeznaczona jest tylko dla wytrwałych - ostrzegam. Moim zdaniem jej mankamentem jest rażąca swoją nieudolnością próba osadzenia w realiach przedwojennego Gdańska. Mamy więc "na siłę" epatowanie niemieckimi nazwami bez ładu i składu. Ma się wrażenie, że Autor "dorwał się" do jakieś starej mapy Gdańska i stara się zrobić z niej jak największy użytek. Ale zabrakło w tym uwagi i konsekwencji. I tak oto w przedwojennym Danzig znajduje się obok ulic o niemieckich nazwach także Długie Pobrzeże i ul. Łąkowa. Nie lepiej jest z dzielnicami bo obok oryginalnego nazewnictwa pojawia się Oliwa. Jest gasthaus ale i "Instytut Anatomiczny". Studenci przyjeżdżają z Thorn ale wspomina się o Dolnej Saksonii, obok Königsberg pojawia się Kłajpeda. Od czasu do czasu Chwin odmienia niemieckie nazwy własne w ich oryginalnym brzmieniu przez polskie przypadki a czasami nie - trudno się połapać, czym się przy tym Autor kierował. Mnie tego rodzaju niezborność irytowała i przeszkadzała w lekturze, zwłaszcza w początkowych partiach książki, rozgrywających się w okresie "do wyzwolenia". Ale trudno, jakoś trzeba to ścierpieć. Jak wiadomo łyżka dziegciu potrafi zepsuć beczkę miodu ale zdarzają się wyjątki, i takim wyjątkiem jest "Hanemann".

19 komentarzy:

  1. "Hanemanna" czytałam troszkę później niż Ty, ale i tak jest to więcej niż dekada temu. Pamiętam tylko, że książka bardzo mi się podobała - nie dość, że dzieje się w czasach, o których bardzo lubię czytać (a które wydają mi się takie obce, takie inne, takie nieznane - dużo bardziej, niż na przykład lata przedwojenne, XIX wiek), to jeszcze w bliskim sercu mieście, no i klimat powieści, jak sam napisałeś, przenosi w czasy, których już nie ma - żal za czasami minionymi, za dzieciństwem, za światem, który wtedy był. Z powieści "gdańskich" oprócz tych wymienionych przez Ciebie, lubię jeszcze m.in. książki Fleszarowej-Muskat, chociaż te mogą Ci się wydać zbyt "babskie" :-).

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak znam życie to pewnie czytałaś też "Panienkę z okienka" Deotymy :-), o Fleszerowej-Muskat wiem tylko, że była pisarką więc się nie wypowiadam :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hanemanna nie czytałam, więc się nie wypowiadam. Mając jednak do porównania takie książki jak Blaszany bębenek (którego lekturę kończę), Wróżby Kumaka, które przeczytałam jakiś czas temu, czy powieści Fleszerowej-Muskat albo wspomnianą Panienkę z okienka Deotymy napiszę tak: powieści Gintera Grassa nie tylko mi się podobały, ale uważam i pewnie nie ja jedyna, za wspaniałą literaturę, obok której nie można przejść obojętnie. Fleszerową - Muskat natomiast czy rzeczoną Panienkę darzę sentymentem, choć wartości artystycznych w tych powieściach nie dostrzegam zbyt wiele (no może za wyjątkiem Pozwólcie nam krzyczeć Fleszerowej). Ale to moje subiektywne zdanie. A tak z innej beczki- zaprosiłam cię pod dzisiejszym wpisem do zabawy, jeśli weźmiesz udział będzie mi miło, jeśli nie zrozumiem. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Blaszany bębenek" to jednak inna waga :-), próbowałem też kilku innych powieści Grassa - ale to już nie to, jedynie właśnie "Wróżby kumaka" przypominają "czasy świetności" :-). Za zaproszenie dziękuję :-)

      Usuń
    2. Szkoda, że inne powieści nie podobały ci się już tak bardzo, myślałam, że znajomość z Grassem będzie bardziej długofalowa. Ale po Bębenku przeczytam coś jeszcze na próbę.

      Usuń
    3. Blaszany bębenek jest częścią tzw. trylogii gdańskiej, zdecydowanie najlepszą ani Kot i mysz ani Psie lata nie mają z nim szans. Jeśli zaryzykujesz Kota to niewiele stracisz bo to króciutka pozycja. Czytałem oprócz tego jeszcze "Spotkanie w Telgte", "Turbota", "Szczurzycę" i "Wróżby ...". Moim zdaniem, poza "Wróżbami ..." to książki dla wytrwałych :-).

      Usuń
  4. Nie pamiętam niezborności w tłumaczeniu nazw, natomiast pamiętam frajdę z odkrywania obecnych nazw ulic. Mało tego, wybrałam się kiedyś w trasę śladami Hanemana - najbardziej rozczarowała mnie ul. Polanki - zabrakło mi ducha przeszłości. Powieść wspominam do dzisiaj z dużym sentymentem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwróciłem na to uwagę dopiero w drugim czytaniu, przez wiele lat zbierałem przedwojenne pocztówki z mojego rodzinnego miasta, a wszystkie one były właśnie niemieckie - stąd zarówno z jednej strony bliskośc klimatów a z drugiej i wyczulenie na także kwestie nazewnictwa :-)

      Usuń
    2. Myślę, że w tym chwinowym szaleństwie musi być jakaś metoda, bo jest rodowitym gdańszczaninem i filologiem. Trudno mi uwierzyć, że brak konsekwencji w nazewnictwie jest przejawem zaniedbania.

      Usuń
    3. A może właśnie jak pisze Ania był to zamierzony efekt, a jeśli nawet nie to przecież pewne niekonsekwencje zdarzają się i największym pisarzom :)

      Usuń
  5. Oj, chyba zostaniemy na z góry upatrzonych pozycjach :-). Nikt nie pisze, że przejeżdżał "mostem nad rzeką Wisłą", raczej napisze, że przejeżdżał "mostem nad Wisłą" a u Chwina jeździ się mostem "nad rzeką Weischel" :-). Nieledwie humorystycznie wyglądało zestawienie nazw Konigsberg i Kłajpeda - oba miasta były w Prusach Wschodnich, Kłajpeda jest nazwą polską, Niemcy nie wiedzieliby o co chodzi bo dla nich to Memel :-) itd. itp. U Grassa czyta się to zupełnie inaczej, czuc że Danzig to jego dzieciństwo a nie tylko jego wyobrażenie kogoś kto urodził się już w innych czasach. Ta sztucznośc rzuca się w oczy w naszej literaturze "heimatopodobnej" może za wyjątkiem "Castorpa" P. Huelle, zwłaszcza w zestawieniu z oryginałami np. w postaci "Muzeum ziemi ojczystej" S. Lenza czy "Dziecmi Jerominów" E. Wiecherta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat "nad rzeką Weichsel" jest dla mnie OK, nie każdy czytelnik będzie wiedział, że Weichsel to rzeka (a mogło być jeziorko). I nawet lepiej brzmi niż mostem nad Weichsel. Z innej beczki - zwróciłeś uwagę, jak często słyszy się "w mieście Łodzi"?;) Nie twierdzę, że to poprawne. Mnie najbardziej drażnią "młodzi chłopcy" i "młode dziewczęta".
      A co do nazewnictwa u Chwina, to aż się prosi o pytanie do samego autora.

      Usuń
    2. No nie wiem ... :-) gdyby Tyrmanda z "Złym" napisał że przejeżdżał mostem nad rzeką Wisłą pewnie chyba jednak coś zazgrzytało :-). Może się i czepiam, ale ten ten "sturm und drag" nazw niemieckich pojawia się w tych partiach powieści, które dotyczą niemieckiego Gdańska wszystkie więc one jeśli już mają funkcjonować w oryginalnym brzmieniu zakładają jak gdyby autentyczność i naturalność narracji. W powieści pojawia się ciągle gasthaus przy molo w Glettkau za to w opisie śmierci Kleista (i jeszcze gdzieś w okresie niemieckim) pojawia się nagle "gospoda" choć w Wannsee w 1811 r. i a pewnie i dzisiaj ciągle się chodzi do "gasthaus'u" :-). Co do Łodzi to wiadomo "kot z miasta Łodzi pochodzi a rower poniemiecki" :-). Z "Hanemannem" jest tak jak w "Misiu" "chodzi o to by plusy nie przysłaniały nam minusów" :-).

      Usuń
    3. Tym bardziej ciekawi mnie, dlaczego autor tak zdecydował.;)

      Usuń
    4. Z uporem godnym lepszej sprawy :-) póki co obstaję przy swoim i doszukuję się raczej bardzo prozaicznych przyczyn - pośpiech w połączeniu z chęcią wytworzenia aury "niemieckości" by przenieść czytelnika w czasie, co zresztą się udaje. Przy "normalnym" czytaniu nie widzi się tego - wychodzi to dopiero jak trochę sie pogrzebie. Być może w kolejnych wydaniach tego już nie ma - jak trzymałem się pierwszego (okładka w poście nie pochodzi z niego bo nie znalazłem nigdzie porządnego skanu).

      Usuń
    5. Moje wydanie jest raczej wcześniejsze, ta sama reprodukcja na granatowym tle. Widocznie podczas lektury skupiłam się na plusach Hanemanna.;)

      Usuń
    6. Albo może też masz bardziej litościwe serce :-)

      Usuń
    7. To już lepiej przyjmijmy tą pierwszą wersję :-)

      Usuń