sobota, 12 września 2020

Zwycięstwo, Joseph Conrad

Był czas, że pisarstwo Conrada uwierało niektórych jak kamień w bucie, choć to przecież tylko książki, zadrukowany papier, nic więcej. Dzisiaj, w czasach intelektualnej bylejakości i szalbierstwa, także dalekie jest od święcenia czytelniczych triumfów naznaczone przez "gimbazę" piętnem nudy i nieżyciowości. Tak, trzeba przyznać Conrad jest "trudny" w odbiorze ale nie w sensie warsztatu pisarskiego (chociaż - przyznaję - nie może się równać z gwiazdorami współczesnej polskiej sceny literackiej w rodzaju Bianki Lipińskiej, Katarzyny Bondy czy Szczepana Twardocha, czy kogo tam jeszcze, kto akurat jest modzie) ale to dzięki temu jego książki istnieją w świadomości czytelniczej znacznie dłużej niż kampania reklamowa promująca nowe produkty literaturopodobne zajmujące pierwsze miejsca na listach bestsellerów.


Proza Conrada brzmi jak wyrzut sumienia, a babrać się w nim to takie niemiłe zajęcie (chyba że jest to sumienie bliźniego), mając świadomość, że nie jest ono zbyt czyste. Conradowska postawa z jej poczuciem obowiązku, docenieniem wartości pracy, wiernością zasadom i samemu sobie, traktująca je jako niepodlegające dyskusji pobrzmiewa jak wyrzut i to wyrzut trudny do odparcia a to nigdy nie jest zbyt przyjemne. Żeby chociaż jego bohaterowie wygrywali. A tu nie dość, że irytują swoją nieżyciową postawą, to jeszcze przegrywają unieszczęśliwiając w dodatku kobiety, z którymi mogli by i powinni - ku zadowoleniu czytelników - żyć długo i szczęśliwie.

Nie inaczej jest w "Zwycięstwie". Jakie zwycięstwo?! To szydera bo cóż to za zwycięstwo, skoro ci po których stronie jest sympatia czytelników ponoszę klęskę i to klęskę w wymiarze ostatecznym. Czyż raczej nie należałaby się im nagroda za poświęcenie, uczciwość i szlachetność? Owszem, zło zostaje ukarane ale marna to pociecha dla ofiar. A może Conradowi chodziło o poczucie zwycięstwa tej ciężko doświadczonej przez życie Leny? Tak, tak, to musi być to. Wreszcie i ona mogła zrobić coś dla swojego wybawiciela. Z osoby, która bierze stała się tą, która daje (nie licząc oczywiście rozpraszania nocnej samotności Heysta) ale jakże go nie znała opierając swoją strategię na kłamstwie, którego tak nie znosił.

Och, jakże się nie znali, mieszkali razem a jakże się różnili. Już sam fakt, że mogła wcześniej uwierzyć w kłamstwa na jego temat wystarczająco nim wstrząsnął. A teraz jeszcze i to, sama posługuje się kłamstwem, okłamując także jego. Co za cios. Jego stoickie podejście do świata oparte na intelektualnej podbudowie, która w życiu niespecjalnie się sprawdzała przegrywa w konfrontacji z jej poddaniem się kobiecym odruchom serca (swoją drogą, cóż to za przeżytek, panie od gender pewnie utopiłyby Lenę w łyżce wody). Marna to pociecha, że tak czy inaczej, na dłuższą metę to nie miało szans. Żyć na kocią łapę - jemu to nie przeszkadzało, wiadomo. On był wyższy ponad to. Ale ona? Było tylko kwestią czasu, kiedy otrząśnie się z doświadczeń przeszłości i dojdzie do siebie. Upływ czasu zrobiłby swoje, nieszczęścia wyblakłyby i zatarłyby się w pamięci a niezrozumienie nimi pomiędzy narastałoby i stałoby się dla niego coraz bardziej irytujące. Ona chciałaby z czasem powrócić do życia ale już w innej roli a status konkubiny raczej nie budowałby jej pozycji towarzyskiej. Jemu życie w samotności w cieniu rzuconym przez idee zaszczepione przez ojca dalej w pełni by odpowiadało. Zwycięstwo..., eh!

A jednak coś w tym jest... Pewnie, że główny bohater może drażnić, jego splendid isolation jest nie do utrzymania, wieża z kości słoniowej nie oparła się szturmowi barbarzyńców. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, z góry była skazana na zdobycie przy tak nieporadnym obrońcy. Owszem, każdy ma prawo do życia wg zasad, które uznaje za słuszne, tak długo dopóki nie naruszają one praw innych ludzi ale Heyst powinien był wiedzieć, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Od czasów Johna Donne'a nie było to już żadną tajemnicą. Jeśli wyszedł z kokonu, który sobie uwił, wmieszał się w sprawy ludzi, wobec których trzymał się na dystans, to powinien się liczyć z tym, że będą działać wg swoich zasad. To już nie jest świat klerka, a świat żądzy, chciwości, kłamstwa i nikczemności. Nie miał w nim żadnych szans. To jakby samemu siadając do gry w pokera z szulerami grającymi znaczonymi kartami samemu przestrzegać zasad i oczekiwać, że gra będzie uczciwa. Cóż za straszliwa pomyłka, by nie powiedzieć głupota. Ale cóż, oceniamy przecież innych wg siebie i Heyst nie był tu wyjątkiem.

Żeby chociaż został moralnym zwycięzcą ale nawet i to nie było mu dane, bo przecież w tej tragedii był tylko miotającym się popychadłem a o jej finale rozstrzygnęli inni. Czy było warto? Może w walce ze złem nie powinny obowiązywać żadne zasady? Ale przecież bohaterowie Conrada nie byliby sobą – przecież ich wielkość polega na niezłomności. Tylko dlaczego przegrywają? Czy bycie przyzwoitym to naprawdę w otaczającym świecie takie ryzyko? 

8 komentarzy:

  1. Conrad, którym zaczytywałam się lata świetlne temu, zapewne nie do końca, a może wcale nie rozumiejąc, nie doceniając wartości, teraz staje się moim kolejnym już wyrzutem sumienia. Zwycięstwa chyba jednak nie czytałam. Ale jedno jest pewne, że klasyka odchodzi w niepamięć. Czuję się, jak dinozaur i w dodatku mam wrażenie, że czytając po raz kolejny Nad Niemnem powinnam się wytłumaczyć dla jakiej przyczyny to robię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tylko powinnaś się wytłumaczyć ale i pałać rumieńcem niczym dzięcielina, chociaż mam cichą nadzieję, że się nie poprawisz i nie zrezygnujesz z Orzeszkowej na rzecz Michalak.

      Usuń
  2. Kto wie co mi na starość porobi z mózgiem. Nie będę się zaczekać bo może zdziecinnieje. Jak dotąd zjawisko Michalak znam jedynie z komentarzy i wpisów na paru blogach których właściciele podejmowali desperacko próby ogarnięcia tegoż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiek nie ma tu znaczenia :-). Nie wiem wg jakiego klucza dobierałaś blogi bo odnoszę wrażenie, że blogów, na których "twórczość" Michalak budzi uznania jest znacznie więcej niż tych, których autorzy nie poznali się na niej, musiałaś więc chyba mieć wyjątkowego pecha trafiając wyłącznie na jakichś kontestatorów :-).

      Usuń
  3. Wygląda na to, że nie dość, że czytam niewłaściwą literaturę, to jeszcze nie te co należy blogi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam nic nie wiem... A tak, trochę bardziej serio, już jakiś czas temu zobojętniałem na mainstream książkowej blogosfery, jeśli coś takiego w ogóle istnieje. Już nawet nie o to chodzi, że ktoś lubi szmirę - trudno, rzecz gustu, jedni go mają, inni nie. Nic chyba na to nie można poradzić, co nie znaczy, że należy się chwalić własnym bezguściem. Groźniejszym zjawiskiem jest jednak, wg mnie, merkantylizm - bezkrytyczne zachwyty nad każdym knotem, byleby tylko dostać książkę "za darmo". Chyba najlepiej więc czytać to co się lubi i pisać prawdę o własnych wrażeniach z lektury.

      Usuń
    2. Ale czy osoba bez gustu wie o tym, że tego gustu nie ma?

      Usuń
    3. Czasami dobrze jest żyć w nieświadomości.

      Usuń