poniedziałek, 24 września 2012

Dziennik roku zarazy, Daniel Defoe

"(...) powiedzenie czegokolwiek, co by dawało pojęcie zbliżone do prawdy, tym, co tego nie widzieli, jest rzeczą niemożliwą; nic więcej powiedzieć się nie da, jak że to było rzeczywiście bardzo, bardzo, bardzo straszne, tak, iż żaden język ludzki tego wyrazić nie zdoła."

"Dziennik roku zarazy" to nie dziennik - nawet od strony formalnej, to raczej "socjologiczna obserwacja" dokonana przez kupca zajmującego się sprzedażą wyrobów rymarskich, bo to on a nie autor jest narratorem opowieści. Sam Defoe niewiele mógł pamiętać z epidemii, która nawiedziła Londyn w latach 1665-66 bo w chwili jej wybuchu miał 5 lat. Ale udało mu się osiągnąć pozór autentyczności, z jednej strony anonimowością narracji, bo nie poznajemy imienia ani nazwiska opowiadającego (jedynie jego inicjały) o tamtych wydarzeniach a i bohaterowie tej opowieści są anonimowi tak jak anonimowe jest społeczeństwo w swej masie. Z rzadka tylko poznajemy imiona lub nazwiska konkretnych osób. Z drugiej, poprzez wplecenie w narrację ... tabel statystycznych, które stanowią suchy świadectwo śmierci tysięcy ofiar.


"Dziennik roku zarazy" uchodzi za arcydzieło - i  być może jest nim ale wg mnie to arcydzieło ... bardzo nudne, choć pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt, że to lektura niezbyt odpowiednia do czytania w metrze. Ale warto ją poznać z kilku powodów. Po pierwsze przywykliśmy traktować Defoe jako autora mało poważnego, bo kto traktowałby poważnie "Przypadki Robinsona Cruzoe", które czyta się zwykle w latach szkolnych i to raczej w podstawówce a na dodatek w opracowaniu Stanisława Stampf'la przykrojonym "ad usum Delphini". Niektórzy jeszcze zahaczają o skandalizującą "Moll Flanders" co wcale nie pomaga Defoe w zdobyciu powagi. Aż tu nagle objawia się jako autor książki, która stała się inspiracją dla Camus'a i Herling-Grudzińskiego a wydaje się też, że i dla Wernera Herzoga, jeśli wspomni się obraz miasta nawiedzonego zarazą w "Nosferatu Wampir".

"Dziennik" jest też książką, która chwilami, kojarzy się z wcale nie tak bardzo odległymi czasami. "(...) nie ulega wątpliwości, iż surowość (...) zarządzeń doprowadziła ludzi do rozpaczy i popychała do ryzykownej ucieczki, choć byli już naznaczeni piętnem choroby. Nie wiedząc, co robić, ani nawet, co robią, wielu naraziło się przez to na straszne niedole i ostateczną poniewierkę, umierali z głodu na ulicy albo w polu, albo po prostu padali wycieńczeni trawiącą ich gorączką. Inni znowu szli na wieś i wędrowali pierwszą lepszą drogą, gnani rozpaczą, nie wiedząc, dokąd idą czy też chcą iść, aż wreszcie mdleli ze zmęczenia, bez jakiejkolwiek opieki, gdyż domy i wsie przydrożne nie chciały ich przyjąć pod dach, czy byli istotnie zapowietrzeni, czy też nie; konali przy drodze albo w stodole, a nikt nie śmiał zbliżyć się do nich ani im pomóc, choć nawet nie byli może zapowietrzeni, gdyż nikt im nie chciał wierzyć." Jest więc z nim trochę tak jak ze słynną "Rosją w 1839" A. de Custine, która choć została wydana w 1839 r. znakomicie pasowała opisem do rzeczywistości Związku Radzieckiego ponad 100 lat później. Tu natomiast okazuje się, że to o czym opowiada kupiec rymarski pasuje do opisu Zagłady. Może  dramatyzm jest nieco wyblakły w porównaniu z tym co wyczytać można choćby z Archiwum Ringelbluma, co wynika z beznamiętności narracji ale to co najbardziej zaskakuje w "Dzienniku", to jego profetyzm. Dlatego właśnie jest on czymś więcej niż tylko suchym opisem ludzkich reakcji w chwili tragedii, która traktowana jest jako kara zesłana przez Boga, wobec której człowiek jest bezradny. Jedni usiłują się ratować ucieczką inni pozostają. Łamią się zasady i więzi ludzkie. Gdy jedni starają się pomóc choć w istocie są bezradni wobec potęgi epidemii, w innych epidemia wyzwala najgorsze instynkty. Matki rozpaczające po utracie dzieci i zarażeni, którzy chcą pociągnąć za sobą do groby jak największą liczbę ofiar. Ale to wszystko przemija i wraz ze zmarłymi odejdzie w zapomnienie ... 

18 komentarzy:

  1. Dobrnąłem do jednej trzeciej i odpadłem, chociaż Robinsona w wersji autorskiej doczytałem do końca, tyle że pod koniec mało sobie szczęk nie wywichnąłem od ziewania. Defoe jest nieodrodnym synem epoki i lubi sobie poględzić i poumoralniać, nawet w tej nieszczęsnej Moll więcej morałów niż akcji:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet Ci się nie dziwię, ja męczyłem ją prawie tydzień chociaż normalnie nadaje się na jeden dłuższy wieczór.

      Usuń
    2. Tia:P Za to okładka szalenie sugestywna:D

      Usuń
    3. Mi kojarzy się ze szczurami z Nosferatu Herzoga, chociaż tam były jakieś takie siwe.

      Usuń
    4. Mnie raczej ze Szczurami Jamesa Herberta, bardzo to był porządny horror:)

      Usuń
    5. A nawet natknąłem się w domu na jego "Nawiedzonego" ale że stał na półce, gdzie już jest terytorium moich kobiet więc pozostał dla mnie "terra incognita". Ostatni horror jaki przeczytałem to był "Wywiad z wampirem" jakieś dwadzieścia lat temu gdy byłem poza krajem i rzucałem się na wszystko co było napisane po polsku i wspominam książkę, szczerze mówiąc, bez wewnętrznych wzdragań w przeciwieństwie do "Wielkiego lasu" Nienackiego, który wpadł mi wówczas w ręce.

      Usuń
    6. Z wampirami w życiu mi nie było po drodze, a Nawiedzonego chyba czytałem, też dość solidna rzecz. Ciesz się, że wpadł Ci w ręce Wielki las, a nie np. coś Rodana:)

      Usuń
    7. Rodan? Przyznaję - nie znam człowieka, ale rozumiem, że nie mam czego żałować? :-)

      Usuń
    8. Zdecydowanie nie masz, choć ponoć miliony wielbicieli twierdzą co innego:P

      Usuń
    9. Znalazłem go - co to znaczy potęga internetu - faktycznie, robi moooocne wrażenie :-)

      Usuń
    10. Prawda? Znajdź sobie jeszcze jakiś fragment do poczytania:P

      Usuń
    11. Znalazłem jego bloga - strasznie skomplikowana osobowość, że o głębi przemyśleń nie wspomnę :-) Nie dziwię się, że jak przeczytałem, jego książki mają setki tysięcy egzemplarzy nakładu :-)

      Usuń
    12. A ja, gdyby nie Ty, nawet bym nie wiedział o jej istnieniu! :-)

      Usuń
    13. Nie wiem, czy wiele traciłeś na tej niewiedzy:D

      Usuń
    14. Jakoś z tym żyłem :-), tak jak teraz przyjdzie mi żyć ze świadomością, że jest ktoś taki jak "pisarz" (?) Andrzej Rodan :-)

      Usuń
  2. Dosłowność okładki rzeczywiście porażająca. Na pewno gryzonie spłoszyły wielu potencjalnych czytelników. Wprawdzie film "Ratatouille" diametralnie zmienił moje nastawienie do szczurów, ale mimika stworzonek na zdjęciu przeraża.
    Niestety, ja się nie nadaję do takich książek, jestem za bardzo podatna na literacką sugestię. Czytając "Czarodziejską górę" konwulsyjnie pokasływałam i czułam klucie w płucach.
    Bardzo zaciekawiły mnie znalezione przez Ciebie aktualne wątki. Raczej nie będę w stanie przebrnąć przez "Dziennik zarazy", ale postaram się przeczytać przedmowę Herlinga-Grudzińskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najciekawsze, że okładka jest nieadekwatna do treści bo chyba nie ma tam nawet jednej wzmianki o szczurach (przynajmniej ja nie pamiętam) w przeciwieństwie do Camus'a.

      Usuń