wtorek, 31 lipca 2012

Samotność długodystansowca, Alan Sillitoe

Amerykanie mają "Buszującego w zbożu" a brytyjczycy "Samotność długodystansowca". Na opowiadanie Alana Sillitoe wpadłem niejako w wyniku swoich zainteresowań "zawodowych" bo w 1982 r., kiedy ukazało się polskie tłumaczenie (I wydanie brytyjskie ukazało się w 1958 r.) w serii "Koliber", które kupiłem w którymś z kiosków Ruchu biegałem na średnich dystansach. 


Smith musiał być na prawdę dobry - biec tak by zapomnieć o wysiłku i pozwolić myślom na swobodną gonitwę to duża sztuka. Ale nie jest to opowiadanie o wysiłku sportowca a o usiłowaniu pozostania sobą. "Samotność długodystansowca" jest opowieścią o chłopaku, którego rodzina po śmierci ojca deklasuje się a apetyty rozbudzone otrzymaną w związku z jego śmiercią dużą kwotą pieniędzy, która wkrótce się skończyła, usiłuje zaspokoić dochodem z kradzieży. Po swojemu honorowy, w końcu ląduje za włamanie w zakładzie poprawczym, który ma reprezentować na zawodach w biegach przełajowych. Jest faworytem tych zawodów i wszystko wskazuje na to, że je wygra. Tylko jedna przeszkoda, nie pozwala mu na to - fakt, że tego zwycięstwa oczekuje od niego dyrektor poprawczaka i jego goście.

To historia o specyficznym poczuciu uczciwości, jak to określa główny bohater albo o wierności obranym zasadom, jakie by ono nie były - "(...) będę długodystansowcem biegnącym na przełaj swoją własną ścieżką, choćby mi na niej było bardzo źle." Ale kiedy patrzy się na niego z dystansu - widać, że jego przekonanie o własnej uczciwości i poczucie wyższości wobec zasad, jakimi kieruje się społeczeństwo to złudzenie. Co można powiedzieć o "uczciwości", gdy ktoś okrada piekarza, zapewne ciężko pracującego? Na czym ta "uczciwość" ma polegać? - chyba tylko na solidarności z innym złodziejem, wspólnikiem kradzieży. Na czym ma polegać poczucie odrębności i wyższości wobec systemu, jaki rządzi otaczającym światem, gdy jest się od tego systemu zależnym i stale przed nim się ucieka? Co z tego, że uda się skok, jeśli się wie, że "(...) meta nie oznacza końca wysiłku, choćby tam przywitały cię wiwatami tłumy"? Ucieczka przed jednym systemem wcale nie oznacza wolności - natura nie znosi próżni, tam gdzie kończy się jeden system, zaczyna się drugi i złudzeniem Smitha jest myśl, że w nim pozostanie wolnym. Tak na prawdę nie potrafi on wykorzystać chyba jedynej prawdziwej szansy na wolność - nie zdobywa się na to co umie najlepiej - na zwycięstwo w biegu. Nie dla dyrektora, nie dla kibiców czy kolegów z poprawczaka ale dla siebie. Cóż, w końcu już Ajschylos był świadom istnienia grzechu hybris ... .  

Na "Samotność długodystansowca" oprócz tytułowego opowiadania składa się także drugie, a pierwsze w kolejności pod tytułem "Córka szmaciarza", równie interesujące i także oparte na wątku sprzeciwu wobec zasad rządzących społeczeństwem. Warto poświęcić im obu uwagę a przynajmniej "Samotności ... ", zwłaszcza że została ona doceniona także na ekranie a film na jej podstawie nakręcony należy do tzw. filmów kultowych.


czwartek, 26 lipca 2012

Najlepsze "czytadła"


Zaproszony przez Guciamal do zabawy, która wbrew pozorom wcale nie okazała się taka prosta, miałem ciężki orzech do zgryzienia. To co wybrałem, to raczej nie są czytadła w całym tego słowa znaczeniu - nie mają szans na pierwsze miejsce bestsellerów, a i okładki też za dobrze nie rokują dla miłośników tego typu literatury. A jednak ... - we wszystkich nich w jakimś stopniu występuje wątek "damsko - męski" co chyba jest warunkiem koniecznym by zaliczyć książkę do czytadła, i co równie ważne ze względu na wakacyjną porę zdecydowałem się na te pozycje, które przynajmniej ja w różnych okresach czytałem jednym tchem.

1. "Stara baśń" J. I. Kraszewski. Powieść ma, moim zdaniem niezasłużoną opinię ramoty. Dużą krzywdę książce zrobił też film J. Hoffmana "Kiedy słońce było bogiem" (2003) - żenujący knot. Warto przeczytać choćby dlatego by przekonać się, że nie bez powodu "Stara baśń" ma tyle wydań i uważana jest za najlepszą powieść Kraszewskiego.



2. "Niecierpliwość serca" S. Zweig. Na książkę trafiłem za sprawą filmu E. Molinaro o tym samym tytule (1979)  i jest ona z zestawu wybranego przeze mnie chyba najbliżej statusu "czytadła" w całym tego słowa znaczeniu. Na pewno jest na plus należy zaliczyć jej walory literackie, które w tej kategorii raczej nie występują a i fakt, że ciągle od czasu do czasu jest wznawiana też coś znaczy.  



3. "Pani Bovary" G. Flaubert. Jeszcze jedna książka może nie tyle będąca romansem co udowadniająca, na ich przykładzie, że nie tylko mężczyźni nie wiedzą czego chcą kobiety ale i one same tego nie wiedzą. 



4. "W 80 dni dookoła świata" J. Verne. Chyba najsłynniejsza powieść J. Verne - jak przygody to wiadomo, że dla chłopaków ale że jest i wątek romansowy, choć potraktowany z typowo brytyjską flegmą, jak na Anglika, którym jest główny bohater, przystało więc i dziewczynom nie zaszkodzi przeczytać. 



5. "Popioły" S. Żeromski. "Ogary poszły w las" - czy jest ktoś kto tego nie zna? Dla panów wojna i bitwy dla pań romanse. Jeśli przeczyta się książkę to jasne będzie dlaczego Żeromski był kandydatem do literackiej nagrody Nobla.



6. "Buddenbrookowie" T. Mann. Klasyka powieści. Co prawda nie ma tu happy end'u ale czego można się spodziewać po kimś kto napisał "Czarodziejską górę" i "Doktora Faustusa". I tak należy się cieszyć, że w tym przypadku w porównaniu z nimi to na prawdę "kaszka z mleczkiem".



7. "Czarnoksiężnik z Archipelagu" U. Le Guin. Chyba najgłośniejsza książka Le Guin i obok "Lewej ręki ciemności" najlepsza. Wspaniały klimat, którego długo się nie zapomina.



8. "Klub włóczykijów" E. Niziurski. Jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza książka klasyka literatury dla męskiej części młodzieży. Dla tych, którzy kiedykolwiek "zawadzili" na dłużej w Pułtusku albo w Górach Świętokrzyskich lektura obowiązkowa a przy tym zabawna, łatwa i przyjemna. Nie wiem co prawda jak zniosła próbę czasu ale warto dać jej szansę. 



9. "Duma i uprzedzenie" J. Austin. Nie wiem czy książkę trzeba przedstawiać. Była moim "odkryciem" na długo zanim zyskała popularność w Polsce, kiedy trochę przypadkiem natknąłem się w biblioteczce Rodziców na pierwsze polskie wydanie (1975), do którego sentyment mi pozostał do dzisiaj. Ekranizacje trochę, tę zdecydowanie najlepszą powieść Jane Austen "wyświechtały" i warto samemu przekonać się jak to było na prawdę z Elizabeth Bennet i Fitzwiliam'em Darcy.



10. "Portret damy" H. James. To dowód na to, że "kobiety nie da się przekonać ale czasami można ją namówić". Z pojedynku film - książka, ta druga wychodzi zwycięsko ale tylko z niewielką przewagą. Warto obejrzeć zarówno film J. Campion jak i przeczytać powieść Henry'ego James'a. Zarówno miłośniczki romansów jak i którzy lubią się wysilić przy lekturze z pewnością będą usatysfakcjonowani. 



Uwaga - w niektórych z nich można się natknąć na "treści intelektualnie nośne" co na plaży jest raczej nie wskazane ale autorzy gwarantują dobry warsztat literacki więc tę niedogodność da się przy minimalnym wysiłku ze strony czytelnika pokonać. 

środa, 25 lipca 2012

Po stokroć Hermanowicz!

I znowu poniekąd kłania się mi molierowski Pan Jourdain ... . Swoim Henrykiem Hermanowiczem (1912-1992) chwaliłem się, a jakże (wiadomo - "lepiej mówić dobrze o sobie niż źle o innych"), przy tej okazji ale dopiero kilka dni temu uświadomiłem sobie, że moje spotkanie z jego fotografią zaczęło się znacznie, znacznie wcześniej.


Mój szkolny wysiłek został doceniony przez Rodziców i dostałem jako nagrodę album "Kraków" ze wstępem Janusza Roszko (1973) ale że z mojego rodzinnego miasta do Krakowa daleka droga a i refleksja nad sztuką nie była cechą charakterystyczną mojego ówczesnego wieku więc co tu dużo mówić nie bardzo byłem w stanie docenić urody jego fotografii. Dopiero oferta jaką dostałem rok, może dwa lata temu zwróciła mi uwagę na to co traciłem.


Jego "Kobietę z zamkniętymi oczami"  przeciwstawiano fotografiom Man Ray'a - być może słusznie. Dla mnie jednak bardziej adekwatne byłoby zestawienia z pracami z "Camera Work" A. Stieglitza, którego mogłaby być ozdobą gdyby nie to, że ukazała się 20 lat po ukazaniu ostatniego numeru pisma (co zresztą pokazuje generalnie pewne zapóźnienie polskiej sztuki fotograficznej). "Socjalistyczne w treści" "Oczyszczanie błotniarek" (1949) kojarzy się ze wszystkim tylko nie z socrealizmem. Ale nie ma się co dziwić - Hermanowicz uchodzi za najlepszego ucznia Jana Bułhaka, przy czym bez większego ryzyka można powiedzieć, że tym razem uczeń pobił mistrza. 


Widać naturalnie wpływ Jana Bułhaka, czego dowodem może być "Na skrzyżowaniu dróg. Okolice Krzemieńca" (1938) ale już "Cień na murze. Florencja" (1957) kojarzy się bardziej z francuskimi mistrzami fotografii niż programem "fotografii ojczystej". 


Tak na prawdę jednak Hermanowicz znany jest przede wszystkim jako fotograf Krakowa a to jednak, co by nie mówić, nie Paryż i tematyka nie tak bogata. Pewnie dałoby się co prawda i tu zaobserwować świat a raczej półświatek ale czasy były mało sprzyjające i tego typu zdjęcia nie miały w Polsce żadnych szans. Pozostało więc do fotografowania to co widać na codzień a tu już łatwo można zostać zaszufladkowanym bez widoków na większy rezonans twórczości i pozostać tylko miejscową sławą tak jak to przydarzyło się tylu innym na prawdę niezłym krakowskim fotografom jak I. Krieger, S. Mucha czy S. Kołowca. 


Henrykowi Hermanowiczowi udało się wyjść z krakowskimi tematami poza krakowskie opłotki. Mimo, że miasto jest na nim rozpoznawalne to jednak jego obraz odbiega od tego do czego przyzwyczaiła nas sztampa widokówek (dowód powyżej).

fotografie pochodzą ze strony www.dylag.pl

Album z wprowadzeniem Anny Baranowej "Hermanowicz na nowo odkryty", który został wydany przy okazji wystawy, jaka miała miejsce w Galerii Dyląg w Krakowie w 2009 r. ma nieco mylący tytuł. Owszem jeśli chodzi o wybór artysty, wszystko się zgadza - Po stokroć Hermanowicz! ale jeśli chodzi o zawartość to już nie bardzo, bo naliczyłem nieco ponad 100 fotografii. Nie byłbym też sobą, gdybym przy tej okazji trochę nie ponarzekał. Jak na gust zwolennika staromodnej fotografii "przedstawiającej" trochę za dużo w albumie prac z cyklu "Szuflada" i "Horrible sensu", z drugiej strony prace piktorialne pokazują, że kierunek był ślepą uliczką nawet dla takiego mistrza jak Hermanowicz. Do reszty, czyli tak na prawdę do zdecydowanej większości wyboru nie ma się o co przyczepić, uznanie należy się zwłaszcza za pokazanie prac "socjalistycznych w treści", które znakomicie się obroniły i przemawiają do widza także i dzisiaj. Kolejna lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą zobaczyć jak wygląda prawdziwa fotografia.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Hanemann, Stefan Chwin

Z "Hanemannem" Stefana Chwina spotkałem się zaraz po jego wydaniu w 1995 r., do dzisiaj zresztą mam nieco siermiężną edycję z broszurowymi okładkami i nie ma co ukrywać - byłem pod wrażeniem książki. Ale jak to często bywa pod wpływem nudów i jakiegoś impulsu sięgnąłem po nią po raz drugi.


Powroty po latach bywają ryzykowne i trochę także i w przypadku "Hanemanna" zazgrzytało ale o tym później. To opowieść o świecie, którego już nie ma, pisana z tęsknotą i żalem za tym co bezpowrotnie przeminęło. Opowieść snuta przez chłopca, Piotra C. z perspektywy początku lat 50-tych. Dla mnie to książka bardzo osobista. Jako mały chłopiec poznałem kogoś takiego jak Hanemann, pozostały po nim ciężkie, oprawione w półskórek książki pisane gotykiem, których przeglądanie w dziecięcych latach zawsze miało dla mnie w sobie atmosferę czegoś tajemniczego. Jest coś w aurze niektórych miejsc, co sprawia, że nawet ludzie "nie stąd" czują się z nimi związani. To aura brukowanych ulic, na których można było kiedyś grać w piłkę bez obawy, że będzie jechał samochód, domów z podwórkami i ogródkami, do których chodziło się wieczorami "na szaber". Taka jest też aura Gdańska opisywanego przez Chwina.

Niemcy posługują się pojęciem "heimat", które odnosi się do miejsca, które kształtuje tożsamość człowieka, i to o tej małej ojczyźnie traktuje powieść Stefana Chwina. To poczucie identyfikacji z jakimś miejscem sprawia, że chcemy wiedzieć jak wyglądało życie na naszej ulicy i w naszym mieście przed nami. Sprawia, że rzeczy, które dla innych są bez wartości, nagle nabierają dla nas znaczenia. Zdekompletowana zastawa stołowa, stare bilety czy rachunki na ozdobnych drukach firmowych, na które ktoś trzeźwo patrzący na świat popatrzyłby ze wzgardą a w najlepszym razie z obojętnością jak na bezwartościowe śmieci stają się strażnikami pamięci, tak właśnie jak to się dzieje w powieści.

"Dobry Niemiec", profesor Hanemann, który żyje w swoim własnym świecie i dla którego nie ma większego znaczenia, czy mieszka w Wolnym Mieście Gdańsku, Trzeciej Rzeszy czy w Polsce, jest tylko zwornikiem pomiędzy tym co było i tym co jest, świadkiem i swego rodzaju dowodem minionych czasów, tym cenniejszym, że niepoddającym się presji otoczenia i swoją odrębność. Ważne jest dla niego jego miejsce na ziemi, którym jest Gdańsk. Owszem, życie zadaje mu ciosy, zdarzają się przykre incydenty ale to tylko burze, które nie zmieniają jego zapatrywania na świat i ludzi. 

Ale nie jest to też książka pozbawiona wad. I nie mam na myśli niezbyt oryginalnej tematyki, w której jeśli chodzi o powieści "gdańskie" kamieniami milowymi są "Blaszany bębenek" (pierwsze polskie wyd. 1983 r.) Güntera Grassa i "Weiser Dawidek" Pawła Huelle (1987), do których dołączył parę lat temu także "Castorp" (2004) autorstwa tego ostatniego. Stefan Chwin próbował po "Hanemannie" jeszcze odcinać od niego kupony powieścią "Esther" (1999) przed której nudą sprawiającą, że książka przeznaczona jest tylko dla wytrwałych - ostrzegam. Moim zdaniem jej mankamentem jest rażąca swoją nieudolnością próba osadzenia w realiach przedwojennego Gdańska. Mamy więc "na siłę" epatowanie niemieckimi nazwami bez ładu i składu. Ma się wrażenie, że Autor "dorwał się" do jakieś starej mapy Gdańska i stara się zrobić z niej jak największy użytek. Ale zabrakło w tym uwagi i konsekwencji. I tak oto w przedwojennym Danzig znajduje się obok ulic o niemieckich nazwach także Długie Pobrzeże i ul. Łąkowa. Nie lepiej jest z dzielnicami bo obok oryginalnego nazewnictwa pojawia się Oliwa. Jest gasthaus ale i "Instytut Anatomiczny". Studenci przyjeżdżają z Thorn ale wspomina się o Dolnej Saksonii, obok Königsberg pojawia się Kłajpeda. Od czasu do czasu Chwin odmienia niemieckie nazwy własne w ich oryginalnym brzmieniu przez polskie przypadki a czasami nie - trudno się połapać, czym się przy tym Autor kierował. Mnie tego rodzaju niezborność irytowała i przeszkadzała w lekturze, zwłaszcza w początkowych partiach książki, rozgrywających się w okresie "do wyzwolenia". Ale trudno, jakoś trzeba to ścierpieć. Jak wiadomo łyżka dziegciu potrafi zepsuć beczkę miodu ale zdarzają się wyjątki, i takim wyjątkiem jest "Hanemann".

czwartek, 19 lipca 2012

Zawód: fotograf, Chris Niedenthal

Już dzięki tylko jednemu zdjęciu Chris Niedenthal zapisał się w historii polskiej fotografii - mowa oczywiście o słynnym "Czasie Apokalipsy" (ja akurat wolę wersję z kobietą na przystanku, jako bardziej oddającą okoliczności, w jakich fotografia była wykonywana ale zamieszczam też wersję "kanoniczną" z niebieskim fiatem). Ulica Puławska w Warszawie - kino Moskwa, wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego. Kina już nie ma - przed centrum biznesowym, wybudowanym na jego miejscu stoją dwa betonowe lwy (na fotografii widoczny jest jeden) jedyne pamiątki z tamtych czasów. Zdjęcie symbol, chyba każdy je widział niekoniecznie wiedząc kim jest jego autor ale taki jest los fotografów. Zawsze pozostają w cieniu swoich prac, z tego punktu widzenia są artystami drugiej kategorii.


Nie zastanawiałem się więc specjalnie, gdy wpadła mi w ręce autobiografia czy może raczej wspomnienia "Zawód: fotograf" Chrisa Niedenthala. Niestety książka jest dowodem na to, że autor znacznie lepiej włada aparatem fotograficznym niż piórem. Dla jasności - to nie jest zła książka, czyta się ją łatwo ale równie łatwo zapomina. Istnieje niestety rozdźwięk pomiędzy tym, jak przemawiają jego fotografie a tym jak on sam o sobie i o nich pisze. Tak na prawdę nie jest to ani autobiografia w całym tego słowa znaczeniu ani też wspomnienia. To zbiór chronologicznie ułożonych historyjek z życia Niedenthala, począwszy od dzieciństwa poprzez rozkwit kariery przypadający na lata '80-te a skończywszy na rozdziale "genealogicznym".




Styl narracji utrzymany jest w konwencji przyswajalnej nawet dla gimnazjalistów i czasami ma się wrażenie, że to do niech książka jest adresowana, gdy na przykład czyta się wyjaśnia, że droga katowicka to tzw. gierkówka. Autor jest fotografem - reporterem i czuje się to też w tekście, bo ponad 90 "historyjek" podzielonych na rozdziały jest opowieścią o wydarzeniach a nie o ich istocie. Wszystkie opowiedziane są lekkim tonem i koniecznie spuentowane co po jakimś czasie robi wrażenie dosyć drażniącej (przynajmniej mnie) maniery, jeśli nie natręctwa.


Jednak co tam tekst, ważne są przecież fotografie Autora i rzeczywiście jest ich mnóstwo powiedziałbym za dużo, co prawda cesarz Józef II na premierze "Uprowadzenia z seraju" miał powiedzieć Mozartowi - "za dużo nut" ale w przypadku książki Niedenthala można być trochę bardziej konkretnym. Mankamentów jest kilka, pierwsze co rzuca się w oczy to opowieść o zdjęciach, które w książce są niezamieszczone, drugie o co już Autora trudno obwiniać to "zbijanie" kilku zdjęć obok siebie na tej samej stronie. Szkoda, że dotyczy to niestety też zdjęć w jego dorobku ważnych (lata 70-te i 80-te) i to w dodatku tak nieszczęśliwie dobranych, że zlewając się z sobą wszystkie tracą swoją wymowę. 


Ale chyba najgorszym pomysłem było psucie zdjęć poprzez zamieszczanie na nich tekstu, dotyczy to niestety fotografii rozpoznawalnych w dorobku Autora, chciałoby się nawet rzec - kultowych jak, choćby ta zamieszczona poniżej, należąca do moich ulubionych fotografii Niedenthala, mająca charakter satyry choć zrobiona w zupełnie nieśmiesznych okolicznościach bo na Stadionie Dziesięciolecia, w 1976 r. po wiecu "poparcia" będącym reakcją władzy na protesty robotnicze w Radomiu i w Ursusie.   


Cóż niestety nie da się ukryć, że najlepszym sposobem prezentowania fotografii jest klasyczny album - Autor ma już dwa w swoim dorobku "Polska Rzeczpospolita Ludowa. Rekwizyty" oraz "13/12. Polska stanu wojennego". Trochę szkoda bo książka okazało się zmarnowaną okazją - mamy zbiór lekkich anegdotek kończących się happy end'em i okraszonych zdjęciami. Przy takim sposobie eksponowania prac, jaki został przyjęty w "Zawód: fotograf" nie da się w pełni docenić ich rzeczywistej wartości. Okazuje się, że recepta Alicji z Krainy Czarów na dobrą książkę (wspominałem już o niej w poprzednim poście) nie zawsze działa Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, nie mam wątpliwości dla każdego kto interesuje się fotografią jest to lektura obowiązkowa.

czwartek, 5 lipca 2012

Warszawa Główna Osobowa, Janusz Czarnecki

Nie wiem czemu ale fotografia kojarzy mi się ze "Złym" (1954), może dlatego, że rzeczywistość na niej przedstawiona jest równie siermiężna, jak ta którą opisywał Leopold Tyrmand: "Dotarł do Dworca Głównego od strony Twardej. Zaśmiecona hala zapełniała się opuszczającymi podmiejskie pociągi ludźmi. Przeciskał się w stronę sal bufetowych, nie zważając nawet, z jaką odrazą ludzie usuwają się przed nim z drogi. W sali restauracyjnej na poły siedzieli, na poły leżeli zmięci, zmęczeni podróżni, spali kładąc nieświeże, tłuste twarze na podesłanych ramionach, opartych o nakryte brudnymi, papierowymi serwetami stoły".


Fotografię wypatrzyłem na "Fotografii kolekcjonerskiej", wyraźnie czekała na mnie. W sumie niewiele pewnego o niej wiadomo poza tym, że na pewno została wykonana przez Janusza Czarneckiego (1928-2011) członka ZPAF od 1958 r. i ucznia Edwarda Hartwiga. Podpisana jest jako "Dworzec Śródmieście" (w Warszawie oczywiście) ale nawet dla mnie, średnio zorientowanego w architekturze stolicy jasne jest, że to dworzec "Warszawa Główna Osobowa" funkcjonujący obecnie jako Muzeum Kolejnictwa. Sam dworzec jest mało efektowny, powstał jako budynek prowizoryczny w latach 1945-46 wg projektu Witolda Bollogha (był też autorem odbudowy i przebudowy Teatru Ateneum) w miejscu dworca towarowego dawnego Dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej ale jako że prowizorki są u nas najtrwalsze, swoją funkcję pełnił aż do 1997 r. Utkwił mi dobrze w pamięci, gdyż któregoś razu, już w ostatnich latach jego funkcjonowania, ku mojemu zaskoczeniu zamiast znaleźć się na Dworcu Centralnym znalazłem się właśnie na nim.

Gdyby nie podpis i tablica po prawej stronie, fotografia mogłaby być zrobiona w jakimś prowincjonalnym mieście średniej wielkości. Jest chyba późna wiosna albo wczesna jesień, popołudnie. Widać że to nie żaden "szczyt przewozowy" bo nie ma tłoku ani kolejek a i pasażerowie raczej udają się gdzieś blisko bo żaden z nich nie jest objuczony walizkami. W hali dworcowej będącej jednocześnie poczekalnią panuje w sumie dosyć senna atmosfera, co prawda jakaś kobieta śpiesznie kieruje się do wyjścia a jakaś para, która wchodzi nie ma zbyt wiele czasu do odjazdu pociągu ale nie ma kolejki ani tłumu, do odjazdu pociągu jeszcze jest trochę czasu bo ludzie nawet nie stoją (poza tymi, dla których zabrakło ławek) i nie widać by szykowali się do przejścia na peron. Nawet gołąb spaceruje przez nikogo nie niepokojony. Takie sobie zwyczajne ciepłe wiosenne/jesienne popołudnie. I coś w tym musiało być skoro dworzec stał się tematem piosenki, do której słowa ułożył Wojciech Młynarski (1964) (fragment):

"(..) Szanowni państwo, o to projekt całkiem nowy
jak zlikwidować kompleks Sali Kongresowej
Jak się nie załamywać i nie tonąć w splinach
Oto recepta jedyna.

Na wszystkie smutki - niedziela na Głównym
Na oddech krótki - niedziela na Głównym
Na sypkość uczuć i brak przyjaciela
Niedziela na Głównym, na Głównym niedziela.

Na niski wskaźnik - niedziela na Głównym
Na nadmiar wyobraźni - niedziela na Głównym
Na splin, frustrację i oddech nierówny
Na Głównym niedziela, niedziela na Głównym.

W taką niedzielę, gdy czegoś się boisz
Tych słów niewiele ci nerwy ukoi:

Pociąg osobowy do Kutna
Odjeżdża z toru pierwszego
Przy peronie drugim.
Powtarzam....

Oto najlepszy jest relaks
Niedziela na Głównym, na Głównym niedziela."


środa, 4 lipca 2012

Laleczka - sztuka Afryki

Przedwczoraj dostałem wiadomość z Kampali, jest szansa na kilka rzeczy z pogranicza Sudanu, może niekoniecznie z terenów na których przebywają Ikowie opisani przez Colina Turnbulla ale zawsze ... . Tymczasem "zaklepaną" mam laleczkę Tabwa "Mpundu", która wraz z uchodźcami zawędrowała tam aż znad jeziora Tanganika.

fotografia dzięki uprzejmości Stanisława Wadeckiego

Dla towarzystwa, by nie czuła się samotna jeszcze kilka laleczek - jak widać trochę różnią się od europejskiego i amerykańskiego ideału lalki i w niczym nie przypominają Barbie.


Lalki Mossi dawane są dziewczynkom przez ich matki. Tego typu laleczki - zabawki nazywane są "Biiga". Dziewczynki karmią je, myją i ubierają. Lalki pełnia też drugą funkcję - w sferze sacrum. Wręczane są nowo poślubionym kobietom by zapewnić im płodność. Pełnią wówczas dwie funkcje - yisa biiga (wzywa dziecko) i gitga ti da biiga leber me (chroni dziecko przed "powrotem"). Pierwsza, pozwala dziecku przejść na świat jego rodziców, druga chroni przed śmiercią i chorobami. Wyróżnia się kilka stylów, w jaki rzeźbione są laleczki ale generalnie wszystkie one są zbliżone do prezentowanej na fotografii.  



Lalka Akua'ba z plemienia Ashanti (Ghana) jest chyba jednym z najbardziej znanych motywów sztuki afrykańskiej. Podobnie jak u Mossi pełni ona dwie funkcje - w okresie ciąży noszona jest przez kobiety tak jak prawdziwe dziecko mając w ten sposób zapewnić szczęśliwy poród i urodzenie pięknego i zdrowego dziecka, a potem po narodzinach staje się jego zabawką. 
fotografie ze strony www.hamillgallery.com

Dla "towarzystwa" już nie z mojej kolekcji kolejno laleczki z plemienia Ewe (Ghana), "ham pilu" z plemienia Fali (Kamerun), Fante (Ghana), Namji (Kamerun), bliźniaki "Ibeji" z plemienia Yoruba (Nigeria) oraz Zaramo (Tanzania).

wtorek, 3 lipca 2012

Pola pejzażu, Paweł Pierściński

Pawła Pierścińskiego (ur. 1938) poznałem kilka lat temu, kiedy ku mojemu zaskoczeniu zaprosił mnie do domu (a ściślej mówiąc mieszkania) bym obejrzał jego prace. Miły, gościnny starszy pan, po którym trudno poznać, że jest niekwestionowanym guru fotografii krajobrazowej, którego nagrody i wyróżnienia międzynarodowe i krajowe, wystawy zbiorowe i indywidualne, gdyby je chcieć wymienić wszystkie zajęłyby pewnie kilka stron druku. Ja trochę stremowany, choć na codzień "zarabiam językiem". Zanim został "ojcem założycielem" "Kieleckiej szkoły krajobrazu", wiele jego prac zahaczało o fotografię socjologiczną, aczkolwiek nie były one jakoś specjalnie zaprogramowane ale nie należy zapominać, że był wówczas niespełna dwudziestoletnim fotografem, mało kto jest wówczas artystycznie zaprogramowany, zresztą nie wydaje się to takie istotne zważywszy na to co jego fotografie prezentują.




Tak na prawdę wszystko zaczęło się od jego chyba najbardziej znanego zdjęcia - "Sinusoidy" wykonanej w 1956 r. w podkieleckiej wsi Mąchocice-Scholasterii (niedaleko Bodzentyna), za które w 1962 r. zdobył nagrodę na VIII Europejskiej Wystawie Fotografii w Lund (Szwecja) i które zapewniło mu sławę.  Dzisiaj zdjęcia nie można już wykonać - czas i industrializacja zrobiły swoje. Ale tak na prawdę pierwszy był "Dzban iłżecki" fotografia starsza o rok, jednak nie tak efektowna. Zamiast niej wolałem umieścić "Ptaka - przedwiośnie" z cyklu Portret Ziemi Kieleckiej (1971) i "klasykę" z cyklu Geometria krajobrazu (1962). Ta  druga co prawda nie jest sztandarową fotografią Pawła Pierścińskiego ale też i nie najgorszą a dla mnie ma tę zaletę, że na co dzień cieszy moje oczy.





Paweł Pierściński kojarzony jest przede wszystkim z  "Kielecką szkołą krajobrazu" (określenia jako pierwszy użył Jan Sunderland) przeżywającą swój rozkwit w latach 60-tych (za "złoty okres" uważane są zwłaszcza lata 1962-1968) i 70-tych XX wieku. "Szkołę" współtworzyło kilku fotografów starszego pokolenia takich jak m. in. Jan Spałwan i Janusz Buczkowski, do których dołączyli młodsi fotograficy m. in. Jerzy Piątek (o którym już pisałem na blogu) czy Andrzej Pęczalski ale o tym przy innej okazji. "Na teraz" w dużym uproszczeniu musi wystarczyć informacja, że KSK koncentrowała się na odnalezieniu form geometrycznych w krajobrazie. 


Ale wypada poświęcić kilka słów "Polom pejzażu". Książkę trudno zakwalifikować, to trochę album, trochę biografia, trochę szkic z dziejów polskiej fotografii. To nie jest książka "nowoczesna", tak jak "nienowoczesna" jest fotografia Pawła Pierścińskiego. Bo jest on mistrzem "tradycyjnej" fotografii monochromatycznej. To opowieść o nim samym, o pierwszych doświadczeniach z fotografią brzmiących anegdotycznie jak "pożyczenie" ... salaterki, w której mógł wywoływać zdjęcia bo ... talerze, w których to dotychczas robił nie zdawały egzaminu. 

To także opowieść o ludziach, z którymi zetknęła go fotografia, a którzy zapisali się złotymi zgłoskami w historii polskiej fotografii jak chociażby wspomniany Jan Sunderland czy Edward Hartwig a także o przyjaciołach i kolegach z którymi współtworzył "kielecką szkołę krajobrazu" jak Janusz Buczkowski czy Jan Spałwan a z młodszego pokolenia Jerzy Piątek. O silnym związaniu grupy wspólnym poczuciem estetyki zaświadcza autentyczna historia, kiedy to nie umawiając się wcześniej ze sobą pięciu czy sześciu fotografików spotkało się tego samego dnia o tej samej porze w tym samym miejscu. Złośliwi twierdzili, że gdyby ściąć drzewo, z którego robione były zdjęcia "Kielecka szkoła krajobrazu" skończyłaby się.  To przytyk do często eksploatowanego tematu bardzo efektownego widoku ze zbocza Klonówki, zresztą nie do końca zgodnego z "ortodoksyjnymi" założeniami "KSK" wykorzystywał bowiem także widok nieba, które w większości prac albo było neutralne albo wręcz nie istniało.  



Ale "Pola pejzażu" mimo, że siłą rzeczy w dużej części obracają się wokół "Kieleckiej szkoły krajobrazu" pokazują, że co najmniej równie dobrze Paweł Pierściński czuł się w fotografii "przemysłowej" - jego fotografie dalekie są od socrealistycznego monumentalizmu i patosu. Ta sfera fotografii okazała się nadzwyczaj żywotna. W 1978 r. powstał we współpracy z innymi fotografami skupionymi wokół ośrodka kieleckiego (jego losom też zresztą poświęcono w książce sporo uwagi - swego czasu zaraz po Warszawie był to najsilniejsze środowisko fotografików) cykl "Huta - dom - rodzina" o wyraźnym zacięciu socjologicznym a po ponad 30 latach grupa zapaleńców zdecydowała się na jego przypomnienie szerokiej publiczności w nowej aranżacji.  

I już na zakończenie - jedna z moich ulubionych fotografii Pawła Pierścińskiego "Pakamera". Od chwili kiedy ją zobaczyłem pierwszy raz nie mogłem się uwolnić od wrażenia zapewne niezamierzonej paraleli z "Proletariatczykami" Felicjana Szczęsnego Kowarskiego (1890-1948). Czterech prostych robotników siedzących obok zbiornika z kawą (zbożową), choć niewątpliwie pozowało do zdjęcia siedzi niewątpliwie w pozach dla siebie naturalnych i niewymuszonych a przecież jakże zbliżonych do wizerunku w jakim zostali przedstawieni członkowie I Proletariatu.



Obraz F. Sz. Kowarskiego powstał co prawda wcześniej niż fotografia, bo w 1948 r. (znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie) ale niekoniecznie znany był Pawłowi Pierścińskiemu bo został spopularyzowany dopiero w 1968 r. kiedy został zreprodukowany na znaczku pocztowym wydanym w serii wydanej z okazji V zjazdu PZPR (Fischer 1736). wraz z "Manifestem" W. Weissa i "Strajkiem" S. Lentza a więc cztery lata po wykonaniu fotografii. 

Książka niewątpliwie nie jest "wielką literaturą" bo trochę razi w niektórych momentach, nadmierne skupienie uwagi na własnej osobie i dosyć schematyczny język ale dla każdego kto interesuje się fotografią nie tylko w jej aspektach technicznych a bardziej tym co leży u jej podłoża i ludźmi, którzy coś w niej znaczyli - lektura ciekawa.