czwartek, 20 września 2012

"Czerwone włosy i piegi - tyś od diabła na przeszpiegi" - Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 r., Olga Dębicka

Remanent z gościnnych występów na zaprzyjaźnionym blogu ... i nie tyle recenzja co reminiscencje wywołane lekturą. W 2003 r. ukazała się w wydawnictwie "słowo/obraz terytoria" książka Olgi Dębickiej "Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 roku". Powiedzmy to sobie szczerze - książka jest "taka sobie" zwłaszcza dla tych, którzy Gdańskiem się nie interesują. To relacja gdańszczan z lat powojennych. Przeczytałem ją nie dlatego, że Gdańskiem jakoś się specjalnie interesuję ale za sprawą Autorki, która chodziła do mojej szkoły, i którą jeszcze na dodatek znałem ją (zresztą jak to bywa w niezbyt dużej szkole wszyscy znali wszystkich - przynajmniej z widzenia). Byłem więc ciekaw co też takiego napisała i już na końcu książki znalazłem jakże miłą niespodziankę ... 


Otóż ostatni rozdział książki, pod jakże znamiennym tytułem Kaffee "Ma-Ma", jest osnuty wokół wspomnień Heinza Jurgena Andersa, rudowłosego, piegowatego chłopca (stąd tytuł postu; w oryginale "Rote Haare, Sommersprossen - sind des Teufels Artgenossen" a cały wierszyk

"Rote Haare reiß ich aus, mach mir einen Besen draus
Rote Haare, Sommersprossen - sind des Teufels Artgenossen
Rote Haare krauser Sinn, da steckt der Teufel drin
Rotes Haar, nimm dich in ach, hat noch jedem Leid gebracht."),

który swoje przedwcześnie skończone dzieciństwo spędził w Kalthof/Kałdowie.

I tu niezorientowanym należą się wyjaśnienia - Kałdowo, to dzielnica Malborka, która przed wojną należała do Wolnego Miasta Gdańsk, to tu było umieszczone w czasie oblężenia zamku po bitwie pod Grunwaldem działo, z którego usiłowano, jak mówi legenda, zburzyć filar podtrzymujący salę obrad, tak by ta zawaliła się na obradujące dowództwo Zakonu - jak wiadomo, kula "o włos" minęła filar i do dzisiaj, wmurowaną na pamiątkę w ścianę można ją oglądać w Letnim Refektarzu. W Kałdowie w okresie międzywojennymi mieściła się też polska placówka celna - jej funkcjonariusz Egeniusz Jarszyński, uważany jest za jedną z pierwszych ofiar II wojny światowej. Z kolei "Ma-Ma" to skrót od Marienburger Malzkafee i nazwa kawy zbożowej produkowanej przed wojną w słodowni w Malborku, jako produkt uboczny powstały przy produkcji słodu. Sama słodownia, która powstała bodajże w 1891 r., przetrzymała dwie wojny światowe i "komunę", dzisiaj już nie istnieje - kilka lat tamu została zburzona, pozostał z niej tylko zabytkowy popadający w ruinę budynek biurowy. Pamiętam ją bo pracowała tam moja Babcia (na wykonanym z okazji 1 maja prawdopodobnie w latach 50-tych zdjęciu, które przypadkiem znalazłem ku swojemu zaskoczeniu i radości w sieci, stoi piąta od lewej, na tle budynku biurowego), zachodziłem tam jako mały chłopiec i ... piłem kawę zbożową, choć to oczywiście nie była już "Ma-Ma".

zdjęcie ze strony www.marienburg.pl

Ale do rzeczy, oddaję głos H. J. Andersowi - "W czerwcu 1945 roku życie trochę się unormowało i mogliśmy pociągiem wrócić z Gdańska do Kałdowa. Przez Wisłę w Tczewie przeprawiliśmy się promem. Zamek, straszliwie okaleczny po ostrzale sowieckich czołgów i dział ciężkiego kalibru, hipnotyzował nawet jako ruina. Wywoływał duchy dawnej wielkości. Stanęliśmy przed domem. I tu jeszcze większy szok - tylko mury! Środek był wypalony aż po strych, dach w strzępach (Twoi rodzice to przecież widzieli). Świadectwa szkolne, klaser ze znaczkami, albumy ze zdjęciami spłonęły. Ludzie opowiadali, że Rosjanie zagrali koncert na katiuszach - tak zwanych "organach Stalina" - 1 lutego ostrzelali Kalthof z lotniska szybowcowego w Willenbergu. Próbowaliśmy urządzić się w piwnicy, ale pierwsza wiosenna burza zniweczyła nasze starania. Tymczasowo przenieśliśmy się na Werderstrasse do grunes Holzhaus, drewnianego domu pomalowanego na zielono.

Z mojego listu [Olgi Dębickiej]Ten dom nadal stoi, jedynie zielone deski wypłowiały. Za moich czasów w podstawówce była tu piekania Jana Kistowskiego. Podczas długiej przerwy między lekcjami przybiegaliśmy do "Kistosia" po "sznekę z glancem"."

zdjęcie ze strony www.ocalicodzapomnienia.eu

Nie wiem, czy dom dzisiaj jeszcze stoi i czy ciągle można tam jeszcze kupić szneki. Eh ... , kto by tam ich nie próbował ... , choć najlepsze były te od "Łaskiego", do którego biegło się na dużej przerwie, bo na normalnej nie było szans by zdążyć na lekcje z powodu kolejki. Ale zdarzało mi się kupować je i u "Kistosia" będąc w Kałdowie bo Mama wysyłała mnie czasami do tamtejszego WDT czyli Wiejskiego Domu Towarowego.

Ale znowu odbiegłem od tematu ... - we wspomnieniach są migawki zarówno z przedwojennego Kalthof (H.J. Anders urodził się w 1931 r.) jak i powojennego Kałdowa. Jest więc i o szmuglowaniu bananów i wody toaletowej "Uralt Lawende" dla mamy przez granicę Wolnego Miasta Gdańska ale też i grzebaniu trupów na kałdowskim cmentarzu (przez wiele lat był tam pochowany zmarły w 1960 r. dowódca powstania wielkopolskiego gen. Stanisław Taczak) bo jako dziecko Anders musiał pomagać grabarzowi w pracy.

"W Kalthof przed wojną wszystko było proste. Po mleko chodziło się do mleczarni Johannesa Jenzena przy Dirschauerstrasse. Po mięso - do braci rzeźników Eichlerów przy Werderstrasse. Stolarzem był Boch. Chorych leczył doktor Nickel. Cukierki dla Jurgena Rosa Anders kupowała zawsze w sklepiku u "Bettin". Zabawić się można było w zajeździe "Moldenhauer" na głównej krzyżówce, w restauracji "Kegelbahn" czy w "Keiserkaffe" przy Werderstarsse. Powodzeniem cieszył się też Gasthaus "Zur Nogatbrucke" - naprzeciwko drewnianego mostu. Ostatnim właścicielem zajazdu był Essau."



pocztówki ze strony www.marienburg.pl

Dzisiaj niewiele z tego zostało - nie mówię nawet o ludziach, czy atmosferze ale o miejscach. Zajazd Essau'a, który przetrwał wojnę dziś można zobaczyć tylko na starych pocztówkach. I chyba tylko jeszcze w sklepie  rzeźniczym braci Eichlerów można kupić mięso tak jak 80 lat temu ...  

28 komentarzy:

  1. Dziękuję za tę wycieczkę w czasie, rewelacja! Żałuję, że tak słabo znam opisane przez Ciebie okolice.
    Co to jest szneka z glancem? Może glanc to był rodzaj lukru? Czy szneka to rodzaj drożdżówki albo pączka? Motywacja musiała być silna, skoro dzieci biegały na przerwie do piekarni.
    Przypuszczam, że żadna kawa zbożowa nie była już tak dobra, jak ta pita u Babci w pracy. Takie smaki dzieciństwa zostają na zawsze i są nie do odtworzenia.
    Widzę, że "Słowo/obraz terytoria" wydaje coraz ciekawsze rzeczy o Gdańsku i okolicach. Niedawno czytałam entuzjastyczną recenzję tej książki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szneka z glancem to drożdżówka z lukrem zawijana tak jak muszla ślimaka, u nas były jeszcze z kruszonką i serem (te były najlepsze). Już wówczas nie byliśmy takimi dziecmi bo były to czasy szkoły średniej :-). Ja z kolei wspomnieniami J. Schopenhauer byłem trochę zawiedziony (mam jej wcześniejsze wydanie) ale dla kogoś, kto jest silnie związany z Gdańskiem to rzeczywiście może byc ciekawa lektura. Za to bardzo dobra jest biografia jej syna :-) "Schopenhauer. Dzikie czasy filozofii" R. Safranskiego aczkolwiek trzeba się momentami trochę wysilic :-)

      Usuń
    2. Tak właśnie mi się wydawało, że to coś drożdżówkowego. :) U nas bywają takie zawijane bułeczki z cynamonem i kruszonką, pycha.
      Licealiści bywają zblazowani, więc jeśli biegają na przerwie do cukierni, to znaczy, że naprawdę warto. :)
      Widzę, że to nowe wydanie J. Schopenhauer jest o 120 stron grubsze, może dodano jakieś atrakcje. :)
      Książka Safranskiego zapowiada się ciekawie.

      Usuń
    3. A takich jeszcze nie próbowałem :-), już nie biegają bo cukiernia od kilku lat nie istnieje - przetrzymała "komunę" a "kapitalizm" ją wykończył :-/. Nie wiem, czy różnica w grubości to nie kwestia formatu :-) a może ktoś się ulitował i zamieścił jakieś porządne wprowadzenie albo posłowie bo w I wyd. słabiutko z tym.

      Usuń
    4. To szkoda, bo skoro wspomnienia o sznekach są takie apetyczne, na pewno same bułeczki też takie były. Ciekawe, na czym polega sekret braci Eichlerów, których "kapitalizm" oszczędził.
      Nie mam tej książki, więc niestety nie mogę sprawdzić. O wstępie czy posłowiu nigdzie nie ma mowy. Są natomiast ryciny Daniela Chodowieckiego, których może nie było w poprzedniej edycji, ale rzeczywiście chyba głównie chodzi o format. :)

      Usuń
    5. Co do braci Eichlerów to miałem na myśli tylko to, że w ich sklepie rzeźniczym dalej jest sklep mięsny :-). A jeśli chodzi o Chodowieckiego - to z "gdańskich" książek jest coś takiego jak "Daniela Chodowieckiego dziennik z podróży do Gdańska z 1773 r." w opracowaniu M. Paszylki, też zresztą mojej szkolnej koleżanki :-). Miałem cichą nadzieję, że to jakieś krytyczne wydanie JS - szkoda - ale za to dzięki Tobie trochę zaoszczędziłem :-).

      Usuń
    6. Myślałam, że rodzinna mięsna firma braci nadal prosperuje ku zgrozie okolicznych wegetarian. :)
      Z recenzji JS dowiedziałam się, że właśnie m.in.z tego "Daniela Chodowieckiego dziennika z podróży do Gdańska z 1773 r." pochodzą ryciny. Jeśli masz Chodowickiego, to chyba tym bardziej nie ma sensu kupować nowego wydania JS.

      Usuń
    7. Wiesz jak zachęcic do zakupów :-) ale masz rację, zwłaszcza, że Chodowiecki był ilustrowany, chociaż też aż się prosi o aparat krytyczny z prawdziwego zdarzenia ale poza BN Ossolineum raczej z tym kiepsko u nas.

      Usuń
    8. :D Sama mam problem z kompulsywnymi zakupami książkowymi, więc wdrażam program profilaktyczny. :) BN bez konkurencji, z wyjątkiem edycji dzienników Nałkowskiej - przypisy często ciekawsze niż same notki. :)

      Usuń
    9. Tu mnie masz! :-) nie znam - nie czytałem.

      Usuń
    10. Jeśli kiedyś zechcesz przeczytać, to proponuję zaburzyć chronologię i nie zaczynać od tomu I, bo poziom egzaltacji autorki może skutecznie odstraszyć od kolejnych części, a są znacznie ciekawsze.

      Usuń
    11. Niezła reklama ... :-) i dzięki za ostrzeżenie :-), a na serio - myślałem, że to w sumie najlepsza jej rzecz obok Medalionów i Granicy, podobnie jak w przypadku Dąbrowskiej.

      Usuń
    12. Tom I można przeczytać na deser, po przeczytaniu pozostałych. :) A te pozostałe są rzeczywiście świetne.

      Usuń
    13. I tak są na mojej liście, rozochociłem się "Dziennikami" Dąbrowskiej i w kolejce będą czekały razem z Iwaszkiewiczem :-)

      Usuń
    14. Bardzo zacne towarzystwo mają w poczekalni. :)
      Czy dzienniki Dąbrowskiej czytałeś w wersji pełnej czy okrojonej? Ja w okrojonej, mam nadzieję, że kiedyś zdobędę tę pełną.

      Usuń
    15. W tej okrojonej, stoją do dzisiaj u Rodziców na półce :-), wyjechałem na studia i jakoś już nigdy nie wróciłem ani do nich ani do pełnego wydania (zresztą cena jest jakaś z kosmosu).

      Usuń
    16. To zazdroszczę nawet tych okrojonych, bo ja czytałam wypożyczone z biblioteki. Nieokrojone nie dość, że koszmarnie drogie, to jeszcze z dostępnością jest nie najlepiej.

      Usuń
    17. Ale to nie mi - to książki moich Rodziców, zacząłem czytac je z nudów, bo Dąbrowska kojarzyła mi się z "Na wsi wesele" i "Marcinem Kozerą" a nie były opowiadania, które podbiły moje serce :-), i nawet po tej okrojonej wersji zmieniłem o niej zdanie.

      Usuń
    18. "Marcin Kozera" nie był taki zły. :)

      Usuń
    19. Może i nie był ale ciąży na nim stygmat lektury z czasów podstawówki :-)

      Usuń
    20. U mnie najbardziej zestygmatowany był "Pan Tadeusz". :)

      Usuń
    21. A, o dziwo, przez pewien czas była to jedna z moich ulubionych książek, i to nie wiem czy paradoksalnie, nie za sprawą uwagi Norwida :-)

      Usuń
    22. Doceniłam "Pana Tadeusza" już jako dorosła osoba. W podstawówce wszelkie ciepłe uczucia stłumiła w zarodku pani od polskiego zlecając nam pisanie streszczeń wszystkich dwunastu ksiąg. :(

      Usuń
    23. Ja musiałem się tylko nauczyc inwokacji :-)

      Usuń
  2. Uderzyles dzisiaj w czula strune :-). Dzieki za ten post.
    Podczas ostatniej wizyty udalo mi sie znalezc w rejonach bliskich z czasow liceum. Obiecalam sobie rowniez wizyte w Kaldowie - ale jak zwykle zabraklo czasu. "Odbije" to sobie nastepnym razem. Do WDT tez chodzilam - musze zobaczyc, co tam sie zmienilo po latach. Acha, i jeszcze Laski. Wtedy to bylo takie normalne - drozdzowki kupowane na przerwie albo po lekcjach. Nie zwracalo sie uwagi na jakies kalorie, na linie ;-). Ale podczas ostatniej wizyty w kraju stwierdzilam, ze obecnie musialabym chyba po raz pierwszy w zyciu wyrzekac sie tylu dobrych rzeczy ;-). Wiec dobrze, ze .... Laskiego juz nie ma ;-). Bo z sentymentu na pewno bym tam czesto bywala.
    Serdecznie pozdrawiam. D.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja żałuję, że "Łaskiego" już nie ma :-) - moja córka przepadała za jego rurkami z kremem (z prawdziwego zdarzenia) - mój synek już nie pozna ich smaku ... szkoda ...

      Usuń
    2. A wiesz, ze o rurkach zapomnialam? A byly rewelacyjne. Ok, tez zaluje, ze moj syn nie pozna smaku slynnych drozdzowek (a uwielbia ciasta), nie bedzie kojarzyl miejsca, gdzie jego mama w czasach licealnych dosladzala sobie godziny szkolne, gdzie spotykala mnostwo znajomych. Ciekawe, czy gdyby Laski jeszcze istnial, nadal wydawalby sie nam taki wyjatkowy? Czy to tylko wspomnienia?

      Usuń
    3. Dla mnie był "kultowy" do końca :-) zawsze tylko tam, gdy wpadałem do domu, kupowałem ciasto :-) i ciągle szneki smakowały tak jak dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej, tylko kolejki już nie było.

      Usuń