sobota, 11 kwietnia 2015

Przypadki Robinsona Kruzoe, Daniel Defoe

Nie pomny na ostrzeżenia Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze postanowiłem wrócić do klasyki literatury przygodowej - "Robinsona Kruzoe" (i to na dodatek ze wstępem Jana Kotta, w którym nie obyło się bez odwołań do Lenina i Marksa) a właściwie nie tyle wrócić co wreszcie poznać ją w wersji kanonicznej, bo to z czym miałem do czynienia jako dziecko okazało się być przykrojoną ad usum delphini przeróbką Stanisława Stampf'la, konkurencyjną wobec wcześniejszej wersji Władysława Ludwika Anczyca i tak zresztą chyba nie najgorszą skoro z tekstu liczącego ok. 600 stron Stampf'l zszedł do prawie 400 a Anczyc do niecałych 300 stron, podczas gdy najbardziej skondensowany wariant nie przekracza 150 stron (pikanterii dodaje fakt, że został on wydany przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, które wyszły na przeciw oczekiwaniom uczniów, niemających jak wiadomo czasu by czytać lektury ale jego autor nie miał chyba czyste sumienia bo wolał pozostać ukryty pod pseudonimem Emer). Skróty te są zapewne w dużej mierze spowodowane tym, że przeróbki dotyczą tylko pierwszej części powieści, na którą w oryginale składają się dwie części. Akcja pierwszej toczy się głównie na bezludnej wyspie u ujścia Orinoko, zaś druga opowiada o dalszych dziejach wyspy po opuszczeniu jej przez Robinsona i odwiedzinach jej a następnie o podróży do Brazylii, Madagaskar, morza Dalekiego Wschodu, Chiny, Mongolię i Syberię.


W każdym razie to co czytałem w dzieciństwie i to co zalewa rynek także obecnie nie jest powieścią Defoe. W większości to przeróbki, które mają się do oryginału mniej więcej tak jak wydanie "Braci Karamazow" w edycji wydawnictwa MG do oryginału. Owszem dzieci mogą na ich podstawie poznać przygody tytułowego bohatera, choć nie dam głowy że wszystkie, bo odstępstwa od oryginału posuwają się do tego, że Piętaszek zostaje uśmiercony opuszczając wraz z Robinsonem wyspę, podczas gdy u Defoe w dobrym zdrowiu wraz z Kruzoe dociera do Londynu a ginie dopiero 7 lat później, gdy odwiedza wraz z nim wyspę podczas drugiej podróży Robinsona.

Z Piętaszkiem to w ogóle ciekawa sprawa. Jak wiadomo swe imię zawdzięczał temu, że z rąk kanibali został uratowany w piątek. Tyle, że jak wynika z powieści, Robinson wiele lat wcześniej zanim zetknął się z chłopakiem stracił rozeznanie co do dni tygodnia, trochę więc to dziwne, że po ponad dwudziestu latach z okładem znowu dokładnie wie jaki akurat jest dzień tygodnia. Ale lapsusów jest znacznie więcej, raz bowiem Kruzoe obawia się 20-30 tubylców, innym razem zmierzenie się z dwudziestoma to żaden problem, że nie wspomnę już o tygrysach w Afryce czy Indianach na Madagaskarze.

Ale po lekturze wersji kanonicznej nie dziwię się, że "Przygody Robinsona Kruzoe" podlegają przeróbkom, bo nie są one książką li tylko przygodową a już na pewno nie są książką dla dzieci. Kiedy okręt Kruzoe płynący po niewolników rozbija się, on ma już 27 lat a gdy wraca do Anglii 55, zaś w ponowną podróż trwającą 11 lat udaje się jako starszy pan w wieku 62 lat. Mało które dziecko zainteresowane byłoby podróżniczymi przygodami seniora. To zupełnie inna kategoria niż na przykład "Wyspa skarbów" Stevensona. Defoe zapewne mocno by się zdziwił gdyby dowiedział się jak jest dzisiaj odbierany i marną pociechą chyba była by dla niego wiadomość, że jest w dobrym towarzystwie bo podobny los spotkał "Podróże Guliwera" Swifta.

Jego powieść poza warstwą przygodową okazuje się całkiem niespodziewanie, bo początek absolutnie tego nie zapowiada, opowieścią o oparciu jakim jest Bóg w życiu człowieka, o potrzebie władzy i dobrobytu, wreszcie, co raczej nie było zamierzeniem Defoe, o strachu przed Innym. Kole też dzisiaj w oczy swoją niepoprawnością polityczną: rasizmem, seksizmem, przekonaniem o wyższości protestantyzmu nad katolicyzmem a Brytyjczyków nad innymi nacjami.

To co nie mniej zaskakuje, to w gruncie rzeczy zadowolenie Robinsona z jego pobytu na wyspie. Ludzie nie są mu do niczego potrzebni, może poza brakiem "przedmiotu władzy", kolejne lata mijają w ekspresowym tempie a jego życie staje się coraz to wygodniejsze, tak w końcu w zasadzie jedyną jego troską staje się... niemożność ważenia piwa. W stosunku do innych dominują dwa uczucia - strach i potrzeba władzy. Obwarowuje swoją siedzibę, mimo że na wyspie przez lata nie widział żywego ducha, a kiedy po latach samotności znajduje odcisk stopy pierwszym jego odczuciem jest strach. Nie ciekawość czy nadzieja na spotkanie z człowiekiem lecz strach. Kiedy powstaje szansa ocalenia z sąsiedniej wyspy rozbitków z hiszpańskiego statku, najważniejszy okazuje się dla niego "traktat", który ma zapewnić poszanowanie jego władzy na wyspie. Kiedy ratuje Piętaszka, to tylko po to, by ten został jego, nie bójmy się tego słowa, niewolnikiem. Ale to nic szokującego, jeśli się zważy, że Robinson był na najlepszej drodze do zostania handlarzem niewolników. "W moich oczach - pisze - dzicy byli tylko niewolnikami używanymi do roboty, a gdyby jej zabrakło, bylibyśmy ich wysłali na sprzedaż do innych krajów; jeżeliby w interesie naszym było się ich pozbyć, z radością wysłalibyśmy ich gdziekolwiek bądź, bez względu na to, że swej ojczyzny nigdy już nie zobaczą." Cóż za wyznanie w ustach człowieka, który troszczy się o ewangelizację swoich pobratymców, których wcześniej własnowolnie skazał na pobyt na wyspie, którą opuścił i martwi się tym, że żyją oni w grzechu z tubylkami.

Patrząc na Robinsona Kruzoe z dzisiejszego punktu widzenia, można powiedzieć, że Daniel Defoe stworzył antypatyczną, chwilami śmieszną, chwilami irytującą postać, antypatycznego typa, który owszem zachowuje dozgonną wdzięczność za wyświadczone mu niegdyś przysługi ale też uzurpuje sobie prawo nie tylko do mieszania się w życie innych ale i do decydowania o nim. Lepiej takiego unikać.

48 komentarzy:

  1. Mówiłem, żeby unikać tego typa :) Dziwne, że w ogóle nie pamiętam tych późniejszych podróży, czyżbym tylko przekartkował końcówkę? Załamałem się w momencie, kiedy Robinson znalazł Biblię i poszedł w rozmyślania dewocyjne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nie żałuję, nie żałuję nawet przedmowy Kotta, która bez Lenina i Marksa - nie obyło się bez cytatów z "Kapitału", "Przyczynku do krytyki ekonomii politycznej" i "Przyczynku do krytyki heglowskiej filozofii prawa" - byłaby całkiem do rzeczy. Zresztą trafiło mi się wydanie z ilustracjami Grandvillle'a więc nie miałem powodów do narzekania.
      Druga część rzeczywiście mniej trzyma w napięciu - żałuję tylko, że Kruzoe nie płynął z Rosji przez Gdańsk, co rozważał, tylko zdecydował się od razu na podróż do Hamburga.

      Usuń
    2. Wydanie w serii Biblioteka Arcydzieł co prawda jest pod redakcją Kotta, ale wstęp jest czysto biograficzny. Uważam, że jestem stratny :P Bo obrazków też nie ma.

      Usuń
    3. Też mam to wydanie ale do czytania wziąłem sobie edycję PIW-u z 1953 r. w przedmową Kotta w pełnej krasie (35 stron), że tak powiem :-), no i z obrazkami. Defoe w Bibliotece Arcydzieł był wydany w 1957 r. więc Kott spuścił już wówczas z tonu :-)

      Usuń
    4. Jesteś wyrafinowanym bibliofilem :P

      Usuń
    5. Wyrafinowani bibliofile niestety nie prowadzą blogów, kto by ich tam czytał :-)

      Usuń
    6. Ja też :-) i może jeszcze parę osób by się zebrało ale tak jak nie zebrało się 10 sprawiedliwych w Sodomie tak i blogosferze książkowej mogłoby nie zebrać się 10 osób zainteresowanych np. różnicami pomiędzy pierwszym i drugim wydaniem "Popiołu i diamentu" albo projektami okładki do kolejnych wydań "Złego" :-)

      Usuń
    7. Napisz o jednym i drugim, będę czytał.

      Usuń
    8. Ale to się w ogóle nie opłaca bo takie posty nie nabiją mi statystyk ani nie zapewnią propozycji współpracy od wydawnictw. Oczywiście bardzo cenię sobie Twoją obecność na blogu ale bez przesady :-)

      Usuń
    9. To trudno, słupki są najważniejsze w końcu :P

      Usuń
    10. Cieszę się, że to rozumiesz :-)

      Usuń
    11. W końcu też jestem blogerem i znam te mechanizmy :D

      Usuń
    12. Ale jakoś tak słabo z nimi u Ciebie, bo nie widzę wpisów o gotowaniu, słitfoci, konkursów, nie mówiąc już o częstotliwości postów. Zgroza! :-)

      Usuń
    13. Znam mechanizmy, niekoniecznie stosuję, za dużo zamieszania z tym stosowaniem :P

      Usuń
    14. Sam widzisz! A z postami, które byś przeczytał jeszcze więcej zamieszania a efekt... lepiej nie mówić :-).

      Usuń
    15. Ech, to pójdę obmyślać jakiś konkurs o gotowaniu ze słitfocią.

      Usuń
    16. Możesz też coś napisać o najnowszym bestsellerze Twojej ulubionej autorki - Michalak Katarzyny, chętnie poczytam a i nie wątpię, że słupki Ci skoczą :-)

      Usuń
    17. Czytanie Michalak wymaga więcej pracy niż słitfocie, trzeba minimalizować wysiłek :)

      Usuń
    18. Toś Ty taki?! jestem zdegustowany i zawiedziony Twoim pójściem na łatwiznę :-)

      Usuń
    19. Ogólna bylejakość jest znakiem firmowym naszych czasów, więc po co się wyłamywać? :D

      Usuń
    20. Też prawda, zwłaszcza że podniesienie poprzeczki źle może odbić się czkawką :-)

      Usuń
    21. Dlatego też namawiam na lekturę Michalak. Zresztą nie musi być ona, wystarczy się rozejrzeć :-)

      Usuń
    22. No to się porozglądam, nie ma sprawy.

      Usuń
    23. A ja poczekam na efekt tego rozglądania.

      Usuń
    24. Weź głęboki oddech, bo jak słusznie zauważyłeś, częstotliwość wpisów mocno u mnie kuleje :)

      Usuń
    25. Spoko, spoko. Poczekam - nie wątpię, że będzie warto :-)

      Usuń
    26. Ej, jak to unikać! Ja uwielbiam właśnie te religijne wstawki, nic tak ładnie nie demonstruje, o co chodziło Purytanom :) A denerwuje mnie ta książka za to, jak boleśnie obnaża, z jaką arogancją Anglicy podchodzili wtedy do ziem, które podbijali, a jednocześnie z jaką niesamowitą wiarą nieśli ten kaganek brytyjskości, przekonani, że wszyscy piętaszkowie tego świata o niczym innym nie marzą, jak tylko o nowej kulturze i religii. A poza tym to się ładnie zestawia z Conradem - widać, jak kolonializm zmienił nie tylko tych, którzy go doświadczyli jako poddani, ale także tych, którzy chcieli władać. Robinson zestawiony z Kurtzem i wszystko wiadomo.

      Usuń
    27. Padmo, bo Ty jesteś profesjonalistka. A ja mam w nosie purytanów, za to irytacja mnie zabijała, właśnie z powodu tej arogancji i poczucia wyższości. Kurde, siedzi goły facet na bezludnej wyspie i je surowe ryby, ale jest panem świata, bo się urodził w Brytanii. Masakra :)

      Usuń
    28. Ale oprócz poczucia "brytyjskości" u Robinsona jednak dominuje, jakby to napisał Kott kapitalistyczne poczucie własności. On czuje się panem wyspy nie jako należącej do Anglii lecz przede wszystkim jako jej prywatny właściciel.
      Nie mamy chyba też specjalnych podstaw by narzekać na "brytyjskość" Robinsona to przecież w sumie postawa bardzo nam bliska w końcu skądś się wzięło powiedzenie "słoń a sprawa polska" :-)

      Usuń
  2. Nie znalazłem w Twojej recenzji odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Czy jeśli w dzieciństwie wprost zaczytywałem się wersją Stumpf'la (mam ją zresztą po dziś dzień na półce, to jedyna książka z tamtego okresu, która przetrwała przeprowadzki i remanenty księgozbioru), to warto w wieku męskim sięgać po oryginał?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zależy; jeśli lubisz "powroty" do dzieciństwa - to tak, jeśli chcesz poznać prawdziwe "Przypadki Robinsona Kruzoe" - to nie.

      Usuń
  3. Sama czytałam w dzieciństwie wersję Stumpf'a i też mnie zdziwiła, że to chyba nie jest książka dla szóstoklasisty. Te krótsze, uwspółcześnione i tak nie podobają się uczniom, którzy mają omawiać tę lekturę w szkole podstawowej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie pamiętam jej na tyle, oprócz ogólnego wrażenia i kilku detali, by ją oceniać pod względem literackim. W każdym razie źle mi się nie kojarzyła. Dzisiaj wiadomo, że może mieć pod górkę ale to chyba konsekwencja naszych czasów - dzisiaj w ofensywie są czarodzieje, duchy i wampiry.

      Usuń
  4. U mnie też powrót do klasyki. To chyba ten przesyt nowościami, które łypią na nas ze wszystkich stron. Po Tureckim lustrze (do którego jakoś nie mam przekonania) sięgam po Dekameron. A potem - z powrotem - drugi tom Don Kichota.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam swoją ekscytację "Dekameronem" w szkole :-) niektóre opowieści rzeczywiście są pikantne. U mnie w kolejce stoi cały rząd ramotek - ale jak się chce rozpoznawać kody kulturowe, to nie ma przeproś. I o dziwo to co kiedyś wydawało mi się nudą, dzisiaj często okazuje się naprawdę zajmujące.

      Usuń
    2. Aj tam z tymi kodami ;)
      Na półkach mam mnóstwo fajnych książek, które stoją w kolejce. Ostatnio miałam w rękach Chatę wuja Toma, jakieś koszmarnie stare wydanie w okładce introligatorskiej. Głupia baba odłożyłam je gdzieś między inne, podobne i teraz nie umiem znaleźć.

      Usuń
    3. Widzę, że idziesz tropem Stampf'la :-) swoją drogą nie miał facet kompleksów, żeby stanąć w szranki z tłumaczeniem "Chaty... " w wykonaniu Tuwim i Stawińskiego.

      Usuń
    4. A widzisz, nawet nie wiem, kto tłumaczył i kiedy książka została wydana, bo ją sobie, kurcze pieczone, odłożyłam (jak przyjadę do domu, to poszukam, bo przecież sobie jej nie wymyśliłam, he he).
      Czasami nowe tłumaczenia są lepsze, niektóre gorsze... W sumie dobre jest i tł. Czernych i tł. Zakrzewskiego (Don Kichota). To przytoczone przez Tramwaj chyba by mi bardzo nie leżało.
      Kilka lat temu powstało nowe tł. Portretu artysty Joyce'a. Po co?

      Usuń
    5. Ok, książkę znalazłam, ale nie ma podanego tłumacza. Szukałam w katalogach BN, ale Gebethner i Wolff nie podali :/

      Usuń
  5. Moich "Don Kichotów" tłumaczyli Boye i Czerni, nie narzekałem ani na jedną ani na drugą wersję. To chyba teraz zrobiła się taka "nowa, świecka tradycja" deprecjonowania dorobku poprzedników. GiW chyba korzystali z przekładu Przybylskiego i Iwickiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też doszłam do tego wniosku, ale - pewności nie mam. Myślę, że o ile kiedyś tłumaczyło się literaturę rzetelnie i zgonie z duchem epoki, to dziś szuka się udziwnień, które by pokazały "paczcie na mnie, jestę tłumaczę". Takie wywarzanie otwartych drzwi.

      Usuń
    2. Daleki jestem od apologii tłumaczy starszego pokolenia (podobnie jak dzisiaj byli lepsi i gorsi) ale irytuje mnie właśnie postawa, o której piszesz, taki agresywny, prymitywny marketing, który przystoi może reklamie butów i gumki od majtek ale książkom chyba jakoś nie bardzo. Skusiłem się kilka razy na weryfikację tego "potrząsania szabelką" zarówno przez tłumaczy jak i wydawnictwa w kilku przypadkach i jakoś nie dostrzegłem ewidentnej wyższości nowego nad starym.

      Usuń
  6. To była jedna z moich ulubionych powieści w dzieciństwie. A może zainteresowałaby Cię książka Michela Tourniera "Piętaszek, czyli otchłanie Pacyfiku"? Ci sami bohaterowie, ale krócej i nieco inaczej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tourniera kojarzę tylko z "Króla Olch" i są to skojarzenia "takie sobie" a i Robinson mnie "średnio" pociąga nawet gdyby miał być w nowym wcieleniu, zwłaszcza że sterta książek wcześniej zaplanowanych ciągle czeka :-).

      Usuń
    2. Oj, to szkoda, że nie chcesz, bo ja akurat posiadam Tourniera i zastanawiam się, czy czytać, czy nie. Twoja recenzja byłaby wskazówką. A jak tam z Marquezem, czy "Sto lat samotności" skończone? :)

      Usuń
    3. Jakoś nie zaskoczyło, dojechałem mniej więcej do 1/3 i zarzuciłem, tak że jak tylko uporam się ze Styronem, którego mam teraz na tapecie, wracam do niego :-)

      Usuń