sobota, 23 czerwca 2012

"Oj, żałuj Rudy żałuj, że nie poszedłeś z nami"

Do trzech razy sztuka - ostatni (tym razem) przerywnik dający chwilę oddechu od książek i powiązań z Afryką bo to i okazja dla mnie nietypowa. Widziałem ten film a w zasadzie dwie nowele filmowe złączone   wspólnym tytułem tylko raz, jeszcze jako dziecko ale utkwił mi w pamięci, chyba na zawsze. Dopiero kilka lat temu, dowiedziałem się, że były to "Małe dramaty" Janusza Nasfetera.


Nie wiem, czy jest ktoś, kto po obejrzeniu pierwszej z nowel - "Karuzeli" (druga to "Upadek milionera") szybko zapomniał, to przejmujące: "Oj, żałuj Rudy żałuj ... ". Wspomnienia o filmie odżyły po tym, jak dotarła do mnie "Rękawka" Henryka Hermanowicza (1912-1992), fotografia wykonana w latach 60-tych, a może i wcześniej zważywszy na "design" wózków dziecięcych, które na niej widać (powyżej). 

Tłoczno i gwarno było nieopodal kopca Kraka we wtorek po świętach wielkanocnych. Najmniejszy kościółek w Krakowie - św. Benedykta nie miał żadnych szans pomieścić wszystkich, zresztą i tak w ten dzień dla ludzi co najmniej równie interesujący był "Gabinet śmiechu" i oczywiście karuzela. Jeszcze się nie kręci - pewnie czeka na zakończenie mszy (dzisiaj już nikt by na to nie zważał - ot, signum temporis) a może po prostu, jedni schodzą a drudzy siadają na drewnianych krzesełkach. Za go "Gabinet śmiechu" na pewno  był już otwarty ale też i robił takie hałasu jak karuzela, bo przecież kręcić się na niej nie bez dźwięków muzyki, to nie do końca było to. Do mojego miasta też taka przyjeżdżała. Krzesełka były zawieszone na czterech łańcuchach, które można było okręcać wokół osi a gdy ktoś potrafił, to mógł złapać jeszcze dziewczynę, jeśli była przed nim lub za nim (chłopak wiadomo - nie liczył się). Patrzyłem z zazdrością na nich ale nigdy nie odważyłem się wsiąść a i wielkich szans nie miałem bo byłem za mały. Może dlatego tak dobrze pamiętam tęsknotę i żal w głosie, w tym "Oj, żałuj Rudy żałuj ...", za niespełnionym marzeniem, które było tuż, tuż na wyciągnięcie ręki. To banalne spostrzeżenia - Nasfeter pokazał to co wie każde dziecko - dramaty w tym wieku wcale nie są małe, dorośli mają swoje, dzieci swoje nie mniej ważne a może i większe od naszych. Tak wielkie, że pamiętamy o nich po latach. Dzisiaj nie ma śladu ani po karuzeli a i miejsce, w którym stawała zmieniło się nie do poznania ale pamięć o dziecięcym, niespełnionym marzeniu pozostała.

fotografia ze zbiorów Muzeum Fotografii w Łodzi, publikowana na stronie www. filmpolski.pl

Na film natrafiłem, zupełnie przypadkiem na "youtubie", tak to najczęściej bywa. Jakie było moje zaskoczenie, gdy zorientowałem się, że jest kolorowy - a jakie mogły być kolorowe klisze w 1958 roku - wiadomo. Dla mnie był to zawsze film czarno-biały bo w domu nie było kolorowego telewizora ale na szczęście zdjęcie (nie wiem, czy fotos czy werk), które znalazłem również jest monochromatyczne. Mimo, że dzieli je prawie (a prawie robi wielką różnicę) autor, czas i miejsce (co do zdjęcia z filmu - nie udało mi się ustalić autora zdjęcia z filmu, zostało wykonane latem 1958 w Kazimierzu Dolnym), to jednak bez trudu można dostrzec ten sam klimat - "gminnej" rozrywki i "gier i zabaw ludu polskiego" - oto Polska właśnie.  

piątek, 22 czerwca 2012

"Fotografie", Stefan Arczyński

Prawem serii - jeszcze raz nietypowo ... . Stefana Arczyńskiego miałem przyjemność poznać przy okazji jego wystawy w Instytucie Teatralnym w styczniu 2011 r. "Tancerze. Fotografie Stefana Arczyńskiego". Elegancki, starszy pan, po którym nie widać jego wieku (ur. 1916), życzliwy, dowcipny i skromny. Jego prace można obejrzeć w wielu książkach ale opus vitae to banalnie zatytułowany album "Fotografie. Stefan Arczyński." (2002).

To przegląd twórczości z ponad siedemdziesięciu lat fotografowania, klasycznej czarno-białej fotografii o prostej konstrukcji, zachowującej tak jak tragedia grecka jedność akcji, miejsca i czasu, uchodzącej obecnie za passe, bo jak wiadomo, sztuka "przedstawiająca" jest dzisiaj w odwrocie. Nie ma tu epatowania widza ani tematyką ani sposobem jej przedstawienia. Oczywiście nie każdemu odpowiada tak stonowana, dopracowana i przemyślana, "nudna" elegancja ale też jest ona poza zasięgiem zdecydowanej większości jej krytyków. 


Stefan Arczyński (jego życie stanowiłoby świetny temat na książkę albo i dwie) urodzony i wychowany w Niemczech, po wyjściu z rosyjskiej niewoli, do której dostał się w Kurlandii i przybyciu na stałe do Polski (początkowo mieszkał w Kamiennej Górze potem we Wrocławiu) zaimportował jednocześnie fotografię w stylu "Nowej Rzeczowości" (na zdjęciu poniżej - Neapol, 1959 widać wyraźną inspirację "papieżem" Neue Sachlichtkeit - Augustem Sanderem. Inspirację pracami niemieckich, zresztą nie tylko, fotografów da się dostrzec nie raz w jego pracach.). To była w Polsce istotna nowość w stosunku do programu "fotografii ojczystej" sformułowanego przez Jana Bułhaka i realizowanego w manierze piktorializmu.  


Doświadczenie "Nowej Rzeczowości" okazało się przydatne, także w okresie socrealizmu, choć chyba nie tak, jak styl bułhakowski. Wyraźnie widać, że nawet prace z tego okresu nie są propagandowymi gniotami, choć nie ma co ukrywać, Stefan Arczyński ma na koncie również fotograficzne "produkcyjniaki" i zdjęcia propagandowe w całym tego słowa znaczeniu.


Ale gdy ogląda się fotografię z Muzeum Puszkina (poniżej), to widać wyraźnie, że zatraciła ona swój pierwotny wymiar propagandowy i dzisiaj wywołuje raczej uśmiech na twarzy widza, oglądającego z pewnym niedowierzaniem uchwycone (aczkolwiek bardziej prawdopodobne jest, że zaaranżowaną przez fotografa scenkę) to trochę surrealistyczne zestawienie, a fotografii z Wyścigu Pokoju (powyżej) nie powstydziłby się pewnie i sam Albert Renger-Patzsch, z którego pracami może się ona kojarzyć. Po mistrzowsku oddany nastrój osamotnienia (mimo że mamy do czynienia z grupą kolarzy, co niejako z definicji wyklucza poczucie pustki) ludzi zmagających się z czasem i zmęczeniem.


Osobnym "działem" w twórczości Stefana Arczyńskiego była fotografia "teatralna" a ściślej mówiąc "pantomimowa" bo związana była z założycielem słynnej Pantomimy Wrocławskiej Henrykiem Tomaszewskim (na zdjęciu poniżej razem z Henryką Stankiewiczówną) i przyjacielem Arczyńskiego, na którego jak się później okazało donosił, zapewne szantażowany z powodu swojego homoseksualizmu.


Jego najlepsze prace pochodzą z okresu począwszy od lat 50-tych a skończywszy na latach 70-tych, choć jedno z słynniejszych zdjęć (właściwie jest to dyptyk, na drugiej fotografii chłopiec po lewej stronie "rozkleja" nos na szybie ciągle się śmiejąc) zostało wykonane w 1941 r. 


Stefan Arczyński w czasie wojny służył w Wehrmachcie i uczestniczył w ataku na Związek Radziecki ale chwilami trochę dziwna musiała być to agresja, skoro widząc obcego żołnierza, najeźdźcę, agresora dwaj mali chłopcy z ukraińskiej wsi w okolicach Sokala nie tylko nie okazują przestrachu ale uśmiechają się by nie powiedzieć, że się cieszą widokiem ludzi urozmaicających codzienną monotonię. 

Inna praca, także należąca do "klasyki", od której rozpoczął się ten post, to zdjęcie Lidii Cichockiej późniejszej żony wykonane w 1961 r., "podglądanej" przez Fernandela patrzącego na nią z plakatu reklamującego film "Czerwona Oberża". 

Oczywiście dobór prac, to zawsze kwestia wyboru i gustu osoby, która go dokonuje - no, właśnie - w albumie zabrakło niestety rzeczy może niezbyt chwalebnych ale za to, nie ma co ukrywać znaczących i rozpoznawalnych - przede wszystkim chodzi o fotografie z lat 50-tych, jak choćby słynne zdjęcie z dziewczyną wpatrzoną "rozmodlonym wzrokiem" w górujące nad nią popiersie Stalina (anegdota mówi, że była to dziewczyna ze wsi, która w ogóle nie miała pojęcia na kogo patrzy a taksówkarz, który miał przewieść popiersie do atelier odmówił kursu) dlatego też zdecydowałem się pokazać ja tutaj. Zupełnie niezrozumiały jest brak "Fernadela" czy też portretu Henryka Tomaszewskiego inspirowanego "Apollem rażącym grotami pomoru" S. Wyspiańskiego. Nie ma też "rasistowskich" zdjęć Żydów, całopostaciowych fotografii żydowskich nędzarzy gdzieś pewnie z Polski Wschodniej będących dla ówczesnego żołnierza niemieckiego dowodem "egzotyki". Z drugiej strony w książce istnieje nadreprezentacja fotografii z cyklu "Drzewa" ale trzeba oddać sprawiedliwość, że jest to jeden z najbardziej ulubionych tematów Artysty bo jak sam mówi, drzewa nie marudzą gdy robi im zdjęcia mówiąc, że są za stare.

czwartek, 21 czerwca 2012

"Smutek i urok prowincji", Jerzy Piątek

Dzisiaj zupełnie nietypowo. Fotografia jest moim "zapasowym" hobby, a ściślej rzecz biorąc jej kolekcjonowanie bo wychodzę z założenia, że lepiej zbierać czyjeś dobre zdjęcia niż samemu robić słabe. Do moich ulubionych polskich fotografów należy Jerzy Piątek a jego album "Smutek i urok prowincji" uważam za jeden z bardziej interesujących.





Album co prawda ukazał się już kilka lat temu (2007) ale chyba nigdy dosyć przypominania go. Jerzy Piątek należał do legendarnej już "Kieleckiej szkoły krajobrazu" (próbka stylu poniżej), która zatrzęsła w latach 60-tych polską fotografią krajobrazową i zdobyła rozgłos także zagranicą (jeden z jej współtwórców, Paweł Pierściński został doceniony m.in. przez Ansela Adamsa). Także sam Jerzy Piątek został dostrzeżony - ma w dorobku wiele wystaw krajowych i zagranicznych a jego prace znajdują się w zbiorach m. in. Muzeum Narodowego, Muzeum Sztuki Współczesnej w Moskwie i francuskim Muzeum Fotografii nie wspominając już o kolekcjach prywatnych.





Kielecka Szkoła Krajobrazu w sposób naturalny, jakby to powiedzieć, "wyczerpała swoją formułę" a  Jerzy Piątek, pamiętając ciągle o "korzeniach" (za swego mistrza uważa Jana Siudowskiego, który mimo że związany był z "KSK" jednak do niej, ściśle rzecz biorąc nie należał, skłaniając się bardziej ku programowi "fotografii ojczystej" J. Bułhaka) w latach 70-tych i 80-tych zajął się tym, co możnaby określić mianem fotografii socjologicznej, fotografując życie w małych miasteczkach na Kielecczyźnie. Wydawało mi się to tematyką dosyć ezoteryczną bo z Kielcami los zetknął mnie już jako dorosłego człowieka więc poczucie sentymentu związanego z latami dzieciństwa i młodości nie działało a sam region nie wydawał mi się jakoś specjalnie interesujący.




fotografie pochodzą z albumu "Smutek i urok prowincji"  Jerzego Piątka

Ale jakie zaskoczenie ... oczywiście można w albumie odnaleźć cechy związane z regionem i dokładnie umiejscawiające poszczególne fotografie, ja jednak patrzyłem na zawarte w nim zdjęcia jak na odkrycie świata, który pamiętałem z lat swojego dzieciństwa a z Kielecczyzną i Kielcami niemającym nic wspólnego bo w fotografiach zawartych w "Smutku i uroku prowincji" najważniejsze są nie miejsca lecz ludzie. Ten widok, tak na prawdę często biedy, choć niekoniecznie za taką uznawany przez bohaterów fotografii, poczucia przeżycia już wszystkiego co mogło się zdarzyć, szarości codziennego dnia, odmienny od tego co można zobaczyć na co dzień na ulicach Warszawy mnie "rzucił na kolana".

To nie są zdjęcia robione w poszukiwaniu egzotyki, na wielu z nich widać osobistą relację fotografa z ludźmi, których portretuje ale na pewno nie wykorzystuje. To raczej spojrzenie pełne współczucia, sympatii i zrozumienia bo w końcu Jerzy Piątek fotografuje ludzi w jakiś sposób mu bliskich (urodził się w Pińczowie), z którymi, mam tu na myśli typy ludzkie, spotykał się codziennie.

Żałuję, że nie mogę (a w zasadzie niepotrafię ze względów technicznych) pokazać najlepszych, moim zdaniem, prac zawartych w albumie, choć i te które zamieściłem na blogu są niezłe i dają pojęcie o jego zawartości. Dla każdego, kto ma świadomość, że rzeczywistość nie zaczyna się i nie kończy na kolorowym świecie i jego "ładnych" obrazach, którymi jesteśmy bezustannie zalewani - pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy tej świadomości nie mają - również.  

poniedziałek, 4 czerwca 2012

"Słonimski. Heretyk na ambonie", Joanna Kuciel-Frydryszak

Trochę ze wstydem muszę przyzać, że owszem, nazwisko Antoniego Słonimskiego obiło mi się o uszy ale kojarzyło mi się z tylko z dwiema rzeczami. Pierwszą, ripostą Karola Zbyszewskiego na bardzo ostrą krytykę "Niemcewicza od przodu i tyłu" (czytałem) - "Słonimski dawał mi jakieś pouczenia - jeszcze do tego nie doszło, by taki Słonimski uczył mnie historii Polski. Gdy będę pisał życiorys reb Altera z Góry Kalwarii albo sporządzał wykaz Żydów osadzonych w Jabłonnie podczas wojny 20-go roku poproszę o pomoc i informacje", drugą - "Gwałtem na Melpomenie" (nie czytałem).


Nie tak dawno epizod z recenzją wspominałem tutaj przy okazji dyskusji na temat jednej ze zjadliwych recenzji Słonimskiego a tu dziwnym trafem ukazała się jego biografia w serii "Fortuna i fatum". Seria, jak dla mnie, "z definicji" gwarantuje wysoką jakość (choć zdarzają się wpadki w rodzaju "Iwaszkiewicz. Pisarz po katastrofie" M. Radziwona ale wiadomo - wyjątki potwierdzają regułę) zdecydowałem się zainwestować parę złotych by dowiedzieć się czegoś i nie żałuję.

To książka o człowieku, który zawsze chciał być w centrum zainteresowania, jak w starej anegdocie - na weselu żałował, że nie jest panem młodym a na pogrzebie, że nie jest ... nieboszczykiem, poecie Skamandra, przedwojennym bardzo popularnym felietoniście, który swą popularność zawdzięczał bezpardonowej zjadliwości ("przysrywanie" chyba zawsze u publiki było w cenie). Dzisiaj nie ma co ukrywać, Słonimski jest już trochę zapomniany. Ze skamandrydzkich poetów pamięta się przede wszystkim o Julianie Tuwimie na dalszym planie są Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński, Iwaszkiewicz odbierany jest przede wszystkim jako prozaik (dla mnie wybitny, choćby tylko za "Panny z Wilka") a Słonimski mam wrażenie, że pozostał trochę w ich cieniu. 

Biografia Joanny Kuciel-Frydryszak rysuje postać z całą pewnością nietuzinkową, spragnioną publicznego istnienia, ale też i zasługującą na to swoim talentem i inteligencją (przy jednoczesnym braku wykształcenia). Bardzo dobry poeta, nienajgorszy dramaturg, kiepski powieściopisarz ale przede wszystkim świetny felietonista i krytyk teatralny - nie da się ukryć, że to w czym Słonimski był najlepszy jest też najbardziej ulotne. Nie ma tutaj prostych ocen, autorka stara się zachować dystans do zarówno głównego bohatera, jak i postaci, z którymi skrzyżowały się jego losy, no może z przewagą lekkiej dozy życzliwości ale na pewno nie wybiela jego wątpliwych decyzji ani też nie znęca się nad nimi. A nie da się ukryć, że na pokusę łatwych ocen jest się w przypadku biografii Słonimskiego bardzo narażonym. To sylwetka daleka od podręcznikowych, a przynajmniej daleka od podręczników, z których ja się uczyłem, której życie osobiste było, używając eufemizmu, nieuporządkowane - przynajmniej w okresie przedemigracyjnym, zresztą z książki wynika, że w tej dziedzinie nie był wyjątkiem. Jeden z "pieszczochów" władz Polski Ludowej, który z czasem kontestował ją z drugiej jednak strony korzystał z profitów, którymi go obdarzała, nadający się na "Epsilon" do "Zniewolonego umysłu" Cz. Miłosza, którego zresztą opluwał w wyjątkowo podły sposób. 

Tak czy inaczej niebanalna postać - połączenie kompleksów na tle swojego żydowskiego pochodzenie, pragnienia zaistnienia, egotyzmu, talentu ale też i odwagi w głoszeniu nie zawsze popularnych poglądów - przedstawiona w świetnie napisanej biografii - lektura obowiązkowa.  

sobota, 28 kwietnia 2012

"Henderson, król deszczu", Saul Bellow

Na "Hendersona, króla deszczu" natrafiłem jeszcze w latach licealnych (1983), kiedy codzienne polowanie na książki w nieistniejącej już księgarni po lekcjach miały charakter rytuału. Gwarancją jakości była piwowska seria 'Współczesna proza światowa". O autorze i książce nie miałem żadnego pojęcia. Wówczas książkę wchłonąłem. Powróciłem do niej po latach, gdy już wiedziałem, że Saul Bellow dostał nagrodę Nobla (1976) za "humanistyczne zrozumienie i subtelną analizę współczesnej kultury zawartej w jego twórczości", za samą książkę nagrodę Pulitzera (1960) a tytułowy bohater Eugene Henderson ma wiele cech wspólnych z autorem (w sferze biograficznej m.in. "niezbyt uporządkowane życie osobiste" mówiąc oględnie, służba w piechocie morskiej, podróż po Francji) co zresztą Bellow sam deklarował.


Mimo, że problemy Hendersona wydają się bliższe - cóż, bagaż doświadczeń życiowych - to jednak, książka wyraźnie mi "nie szła", przynajmniej do czasu. To historia o wydawałoby się człowieku sukcesu w średnim wieku, bogatym zarówno jeśli chodzi o pieniądze jak i doświadczenia życiowe, który miota się nie potrafiąc znaleźć sensu życia, zatruwając je za to wszystkim dookoła. Pod wpływem impulsu wyjeżdża do Afryki. Nie udało mi się umiejscowić miejsca akcji w realnym świecie - choć wydaje mi się, ze mogła się ona rozgrywać gdzieś w południowym Sudanie, może Ugandzie. Opisy tamtejszej sztuki, gdzie "strojono też i bielono wapnem bożki i fetysze, składano im ofiary. Starucha z włosami zaplecionymi w małe sztywne warkoczyki chlusnęła jakimś żółtawym jadłem na jeden z tych posążków i teraz wywijała mu nad głową dopiero co zarżniętym kurczakiem" nie przybliżyły mnie do wyjaśnienia tej zagadki. Nie ważne - w każdym razie oderwanie od cywilizacji, powrót do natury mają Hendersonowi pomóc w odnalezieniu sensu życia. Stara się zrozumieć samego siebie ale jego starania i chęć by zrobić coś dobrego dla mieszkańców oddalonej od cywilizacji wioski, do której trafił za sprawą swojego przewodnika, przemieniają się w klęskę. Ze wstydem i świadomością szkody jaką wyrządził trafia do kolejnej, gdzie zostaje królem deszczu - Sungo. Jej wódz - król zostaje jego przyjacielem i wtajemnicza go w swój pogląd na świat; "(...) pryszcz na nosie kobiety może być jej własną ideą ucieleśnioną dzięki przeistoczeniu na solenny rozkaz jej psyche; sięgając głębiej, sam nos, chociaż dziedziczny, częściowo jest też jej własną ideą". To jedna z wielu nauk króla, który wierzy w przeistoczenie we lwa i tę wiarę wraz z cechami przynależnymi królewskiemu zwierzęciu usiłuje zaszczepić Hendersonowi, co nie jest łatwe zważywszy na fakt, że ten w swoim dawnym życiu czuł więź ze ... świniami. Śmierć króla i czas spędzony w świecie, w którym liczą się podstawowe wartości nie idzie jednak na marne.

Mimo, że Bellow'em nie przepadam a i lepsze od "Hendersona", moim zdaniem, są "Herzog" oraz "Przypadki Augiego Marcha" to jednak po jego przeczytaniu trudno nie zgodzić się z uzasadnieniem Akademii Szwedzkiej. 

środa, 11 kwietnia 2012

"Murzynek Bambo - czarny, wesoły ..." Próba postkolonialnej interpretacji tekstu, Marcin Moskalewicz

Przyszła wreszcie pora na chyba najgłośnieszy ale też i najbardziej kontrowersyjny (łagodnie rzecz ujmując) tekst o "Murzynku Bambo" Juliana Tuwima, o którym już wcześniej wspominałem. 



Przyznaję, że po lekturze interpretacji zaproponowanej przez Marcina Moskalewicza, można wyszeptać niczym umierający Kurtz - zgroza, zgroza ... . "(...) tekst o Murzynku Bambo jest metaforą nieprzekraczalnej i nieredukowalnej różnicy istniejącej pomiędzy dwoma stanami człowieczeństwa, a zarazem metaforą każdej odmienności, niemożliwego do przejścia czystego popędu do naszego intelligibilnego świata świadomego Ja."  Konia z rzędem temu, kto zgadnie co Autor miał na myśli. 

Przebrnąłem przez tekst Marcina Moskalewicza, z uporem godnej lepszej sprawy i nie ukrywam, że mam pokusę by ocenić go (tzn. tekst) w kategoriach „wyśmiać i wyszydzić” zwłaszcza, że trudno pozbyć się wrażenia, że jest on równie odkrywczy co zarzut, że Tinky Winky propagował homoseksualizm za pomocą swojej torebki. Mimo wszystko jednak wypada oddać sprawiedliwość Autorowi, choćby z powodu jego erudycji i jednak trochę pochylić się nad tekstem. 

To co bulwersuje to założona teza – z góry już Autor wie, że wierszyk o Murzynku Bambo jest „wytworem kolonialnej choroby”, „wytworem kolonialnego dyskursu orientalizmu w rozumieniu Edwarda Saida”, czyli „niewidzialną pajęczyną kategorii, sterującą każdym możliwym (…) wyobrażeniem Wschodu. Strukturą długiego trwania, siecią niewidzialnych interesów władzy i wiedzy nadzorującej wszystko to co może zostac na jego temat pomyślane i wypowiedziane” – brzmi złowrogo ale jakby znajomo. 

Opozycja Wschodu i Zachodu przewija się w tekście jeszcze nie raz, co jest o tyle zaskakujące, że powinno być to raczej zestawienie Północ – Południe nie tylko ze względu na wzajemne usytuowanie geograficzne Europy i Afryki ale też zestawienie kontrastów społecznych i gospodarczych; bogata Północ – biedne Południe. Nie będę ukrywał - typ myślenia podporządkowujący wszystko z góry założonej tezie – nie odpowiada mi. Jestem bowiem zdania, że dobrze byłoby przy każdej interpretacji, także interpretacji tekstu literackiego wziąć pod uwagę kilka wcześniej już poczynionych przez innych spostrzeżeń. "Śmiejemy się dziś z takiego "marksizmu", który genezę Dziadów Mickiewicza chciał tłumaczyć wprost ruchem cen zboża na Litwie" Adama Schaffa przy czytaniu wywodów Marcina Moskalewicza brzmi jak memento. 

Przy okazji wzmianki o "Legendzie o Graalu" Jessie L. Weston, wspominałem o sprowadzających na ziemię, poskramiających puszczającą wodze fantazji autorkę, uwagach C.S. Lewis'a, które można odnieść mutatis mutandis także do każdego krytyka, który "reaguje o tyle, o ile znajduje w tekście odbicie jakiejś fikcji, którą za rzeczywistość przyjmuje". Wreszcie stara rzymska premia prawnicza powiada "clara non sunt intepretanda" (w swobodnym tłumaczeniu: jasny tekst nie potrzebuje wykładni). Czego Czytelnikom i sobie życzę.

Pamiętając o tych wytycznych interpretacji odwołujących się w istocie przede wszystkim do zasad zdrowego rozsądku, przechodzę wreszcie do wywodów Autora na temat wierszyka. Wierszyk wszedł do obiegu potocznego, nie za sprawą książeczek dla dzieci – bo z powszechnością kultury słowa pisanego w Polsce bywa różnie a przede wszystkim dzięki zamieszczeniu go w elementarzu Mariana Falskiego w edycji z 1957 r. a następnie wersji z 1974 r., w których wyróżniał się zdecydowanie na plus poziomem literackim i od razu zwracał uwagę „grupy targetowej”.

Autor powołuje się na psychoanalizę Freuda jako metodę interpretacji tekstu, pisząc o jej naukowości, tymczasem wiadomo, że metoda sprzed mniej więcej wieku z nauką nie ma nic wspólnego, co najwyżej uznawana jest za paranaukę a metody Freuda mają obecnie przede wszystkim znaczenie historyczne. Z dużym przymrużeniem oka należy więc patrzeć na psychoanalityczne dywagacje zawarte w „Tekstach Drugich”. Z tekstu dowiadujemy się także, że skoro w wierszyku jest mowa jedynie o chłopcu i jego mamie to mamy do czynienia z „relacją poprzez swoją niekompletność patologiczną”. Ciekawe, co na to czytelniczki będące mamami a i zadziwiające, że budując zawiłe konstrukcje Autor nie rozwinął wątku nieobecności ojca i nie doszukiwał się jej przyczyny.

Równie interesującym „odkryciem” M. Moskalewicza, jest spostrzeżenie, że bohater wierszyka „chodzi wprawdzie do szkoły, ale najwyraźniej lubi z niej powracać, preferuje dezorganizację”. Rzeczywiście, dobrze jest się dowiedzieć, niczym molierowski Pan Jourdain, który odkrył że mówi prozą, że każdy wracający ze szkoły a pewnie i z pracy preferuje dezorganizację.

Zupełnie niezrozumiałe w kontekście „postkolonialnego odczytania” jest poświęcenie uwagi relacjom mama – chłopiec, bo wszak to tylko relacja „czarna” - „czarny” nikt nie jest w niej kolonizatorem ani rasistą. Autor dostrzega też „dwie propozycje, „mleko” i „kąpiel” – dwukrotna reakcja, ucieczka i strach. „Mleko” to pożywienie, symbol obfitości; to także biel i czytelność zachodniej wizji świata”. Wydaje się, że niechęć do mleka u dzieci niekoniecznie związana jest z „czytelnością zachodniej wizji świata” – doświadczenie życiowe wskazuje, że jest to ponadnarodowa, czy ponadkulturowa niechęć wspólna wszystkim dzieciom, podobnie jak niechęć do tranu czy mycia uszu.

Gdyby jednak takie banalne tłumaczenie nie pasowało to, każdy kto trochę interesuje się kulturą afrykańską wie, że biel to kolor śmierci i duchów – trzymając się więc konwencji Marcina Moskalewicza powinniśmy raczej przyjąć, że Bambo uciekał na drzewo nie przed zachodnią wizją świata ale przed wizją śmierci. To nawet ciekawie by się układało – zachodnia cywilizacja śmierci bo przecież „biel, dosłownie to cera białego człowieka (…)”. Jeszcze bardziej interesujące jest stwierdzenie, że ucieczka przed mamą na drzewo jest u chłopca „(…) wypowiedzeniem posłuszeństwa normie. Stąd ucieczka na „drzewo”, będące symbolem fallicznym, symbolem niezależnej męskości i popędu”. Aż strach pomyśleć jak zinterpretowałby Autor zabawę w chowanego, zejście do piwnicy czy jazdę w windzie.

Długo można by wymieniać równie zaskakujące „treści intelektualnie nośne” zawarte w tekście Marcina Moskalewicza ale nie o to chodzi by zanudzać czytających – jeśli będą podchodzić z pewną dozą ostrożności do tego rodzaju „nawiedzonych” interpretacji to będzie to już sukces. Swoją drogą, to zaskakujące, skąd tyle złej woli w interpretacji wierszyka dla dzieci, pewnie da się w nim odczytać europocentryczność ale w końcu pisał go przecież Europejczyk, choć Julian Tuwim przewracałby się w grobie, gdyby mógł dowiedzieć się co napisał.

niedziela, 1 kwietnia 2012

"Przygody Tomka na Czarnym Lądzie", Alfred Szklarski

To jedna z klasycznych książek dla chłopców, nie wiem jak dzisiaj, ale za "moich czasów" książki Szklarskiego wraz z "Panami Samochodzikami" i powieściami Niziurskiego stanowiły kanon literatury, którego nie wypadało nie znać.


Dla mnie więc lektura "Przygód Tomka na Czarnym Lądzie" (od lat 80-tych ukazujących się jako "Tomek na Czarnym Lądzie") był to powrót po latach, i tak jak w przypadku książek Niziurskiego i Nienackiego spotkanie zakończyłem z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. Fabuła jak przystało na książkę może nie tyle dla dzieci i ile "młodszej młodzieży" nie jest zbyt skomplikowana. Tomek Wilmowski wraz ojcem, i jego przyjaciółmi; Smugą i bosmanem Nowickim mają zdobyć dla ogrodu zoologicznego w Nowym Jorku okapi i goryle i w tym celu udają się na tereny Niezależnego Państwa Kongo (choć nazwa ta w powieści nie pada) w okolice Ituri.

Gdzieś znalazłem informację, że A. Szklarski inspirował się "W głąb lasów Aruwimi" J. Czekanowskiego. Moim zdaniem to raczej wykluczone choćby ze względu na fakt, że obie książki ukazały się w 1958 r. ale rzeczywiście w "Przygodach Tomka na Czarnym Lądzie" pojawiają się miejscowości znane z Dziennika J. Czekanowskiego, jak chociażby Katwe czy Beni. Trzymając się książkowych realiów Tomek był tam trochę wcześniej niż Profesor bo przybył najprawdopodobniej w lipcu 1903 r. a nad jeziorem Wiktorii w drodze powrotnej na wschodnie wybrzeże był w styczniu 1904 r.

Książka jest wybitnie książką przygodową z encyklopedycznymi opisami natury przyrodniczej i geograficznej. W tych ostatnich można znaleźć nawiązanie do osób znanych i z tego bloga - a mianowicie Ignacego Żagiela (sic!) i co prawda w przypisach ale jednak Antoniego Jakubskiego.

Dzisiaj książka powinna uchodzić za niepoprawną politycznie - tu pole do popisu dla "interpretacji postkolonialnej" bo jak twierdził bosman Nowicki "z mieszańcami zawsze trzeba ostro, inaczej to się im zaraz wydaje, że są nie wiadomo kim" a Smuga zaprowadza "porządek" wśród tragarzy na modłę H. M. Stanleya (którego jak wynika z powieści był towarzyszem w jednej z wypraw) - pieścią i rewolwerem. Czytałem wydanie z 1970 r. (V), które już było uzupełnione o posłowie antykolonialne i takież przypisy swoją drogą ciekawe byłoby porównać je pierwszym wydaniem z 1958 r. kiedy zmiany polityczne w Afryce ciągle były kwestią przyszłości.

Co prawda w książce na próżno szukać opisów dzieł sztuki afrykańskiej ale za to spotkać można opisy fetysza "ludzi-lampartów" - "położył zawiniątko na ziemi, poczym szybko rozsupłał duży węzeł. Rozwinął skórę. (...) ujrzeli sporą woskową kulę. W jednym miejscu wyschnięty wosk był pęknięty. Tomek wcisnął palec w szczelinę, rozszerzył ją, a wtedy ujrzał kłąb wysuszonych roślin, zwierzęcych włosów oraz kły i pazury. (...) kły oraz pazury należały do lamparta." Istnienie "ludzi-lapmartów" nie było wymysłem Alfreda Szklarskiego. Na terenach wschodniego Kongo do lat 40-tych ubiegłego wieku istniało bowiem tajne stowarzyszenie Anyota - stowarzyszenie "ludzi-lampartów". Powstało na przełomie lat 80/90-tych XIX w. w reakcji na obecność Belgów i ich zapędy "cywilizacyjne". Ciekawa jest relacja z lat 60-tych opublikowana przez Turnbulla - "W dawnych czasach istniało Anyota i inne podobne związki, które zabijały. Ale zabijały najwyżej jednego lub dwu, aż ludzie zrozumieli, że postępują wbrew nakazom przodków." Zostało ono zlikwidowane radykalnymi środkami - Belgowie wymordowali jego członków. Ich identyfikacja była stosunkowo prosta bowiem mieli charakterystyczne blizny na brzuchu powstałe w czasie inicjacji. Przetrwali tylko nieliczni. "Zapytano mnie, ile mam lat, na co odpowiedziłem, że w tym roku zostałem mężczyzną. Zapytali mnie, czy kiedykolwiek kogoś zabiłem, a ja odpowiedziałem, że nie. Zapytali mnie, czy jadłem ludzkie mięso, a ja im nie powiedziałem prawdy, bo prawda była nie dla nich ... powiedziałem, że nie. Wtedy oni powiedzieli, że ponieważ jestem taki młody i jeszcze nie jadłem ludzkiego mięsa, nie powieszą mnie, ale muszę pójść do szkoły misyjnej i zostać chrześcijanienem." (...) "(...) wiedziałem, że członkowie Anyota, gdy jedli ludzkie mięso, postępowali bardzo słusznie. To mięso jest nawet smaczne."


"Śmierć przychodzi do nas dziwnymi drogami, Nawiedza młodych i starych, dobrych i złych, mężczyzn i kobiety. Nie namyśla się z wyborem. Tak samo zabija lampart - szybko i cicho, potem znika niewidzialny, jak przyszedł. Wcielając się w lamparta także stajemy się panami śmierci i wtedy możemy rozmawiać z przodkami. Wtedy oni rozmawiają z nami i mówią nam, co należy zrobić, aby naprawić sprawy naszego ludu. Dają nam władzę i rozum lamparta, jego szybkość, milczenie i siłę, jego głód mięsa. Czekamy tak jak lampart i zabijamy tak jak lampart. Nie wiemy kogo zabijamy, bo patrzymy tylko oczyma lamparta (...). Zabiwszy, zjadamy część ciała, znów tak jak lampart, a resztę zostawiamy, aby ludzie znaleźli ciało i wiedzieli, że przodkowie gniewają się,  rozkazali związkowi Anyota zabić. Zabijamy pazurami, przekłuwając nimi szyję, a mięso szarpiemy zębami."

Co prawda relacja ta idealizuje członków Anyota, nic zresztą w tym dziwnego skoro pochodzi od jej członka, który został z niego "wyrwany" przez Belgów i przeciwstawia ich Kitawala, religijnemu ruchowi, który powstał w latach 20-tych XX w. składającemu się z mieszaniny elementów chrześcijańskich i rodzimych wierzeń, też niestroniącemu od, oględnie rzecz ujmując, przemocy, a który przetrwał do dzisiaj aczkolwiek już w ukryciu, nie mniej jednak potwierdza, że książka Szklarskiego to nie są tylko czcze wymysły. 

Do realistycznych opisów można zaliczyć także ten, w którym nad jeziorem Wiktorii przy słupach stojących na środku wsi "leżały fetysze w postaci ulepionych z gliny lalek, przedstawiających kobietę i mężczyznę, a także skóry zwierzęce, pazury, wypchane ptaki oraz gliniane naczynia i rogi bydlęce napełnione jakimiś płynami". Także przy chacie, w której umiszczono matkę z nowourodzonym dzieckiem "przy wejściu poustawiano fetysze, aby odpędzały złe demony". Ale to jakie to były fetysze i w wiosce, którego z plemion, pozostanie już tajemnicą Alfreda Szklarskiego i ... Tomka.

poniedziałek, 26 marca 2012

Picasso i sztuka afrykańska - "Panny z Avignon" ("Les Demoiselles d'Avignon")

Nazwa Awinion kojarzy mi się, niekoniecznie w tej kolejności; z papieżami i antypapieżami, którzy rezydowali w Awinionie, ci pierwsi w latach 1309-1377, drudzy zaś w latach 1378-1408, wierszem Krzysztofa Kamila Baczyńskiego "Na moście w Avignon" w wykonaniu Ewy Demarczyk i last but not least "Pannami z Avignon" Pabla Picassa (1881-1973).


Naturalnie słynny (i wielki - ok. 244 cm x 234 cm) obraz Picassa nie ma nic wspólnego z Awinionem, wbrew temu co mogłoby wynikać z polskiego tłumaczenia tytułu ("Panny z Awionionu") funkcjonującego w wikipedii. Jego tytuł pochodzi od nazwy ulicy (Carrer d'Avinyo) w Barcelonie, przy której mieścił się dom publiczny, w którym "pracowały" sportretowane kobiety. Zresztą do tego przybytku nawiązywał pierwotny tytuł dzieła namalowanego w 1907 r., zmieniony (czego do końca Picasso nigdy nie chciał zaakceptować, tytułując obraz uparcie; "Le Bordel d'Avignon") przez Andre Salmona (1881-1969) przyjaciela Picassa, krytyka sztuki i poetę, który zorganizował pierwszą publiczną wystawę obrazu (1916). Picasso nie uważał obrazu za skończony (choć z drugiej strony zaprzestał prac nad nim w 1907 r.) ale w 1921 r. sprzedał go projektantowi mody Jacquesowi Doucetowi, a w 1937 r. wdowa po nim odsprzedała go z kolei Jacquesowi Seligmannowi, od którego odkupiło go Museum of Modern Art w Nowym Jorku, gdzie można go do dziś oglądać. 

To jedna z najsłynniejszych prac Picassa, której znaczenie dla sztuki współczesnej zostało "odkryte" dopiero w latach dwudziestych ubiegłego wieku. "Jaki jest temat obrazu? Artysta sięgnął do tradycji klasycznej, do motywu "kąpiących się kobiet" i "tureckiej łaźni" z zamiarem ich sparodiowania. Pragnie podkreślić, że kiedy ma się ochotę malować nagie kobiety, to nie trzeba obłudnie  uciekać się do pretekstu, którym jest kąpiel. Przecież można pokazać banalną scenę prezentowania prostytutek w "salonie" jednego z domów publicznych, których był zagorzałym bywalcem. Bo tam właśnie widać najwięcej nagich kobiet. A temat burdelu to okazja wymierzenia policzka tradycji" (H. Gidel, "Picasso").

Malując twarze modelek Picasso nawiązał zarówno do sztuki iberyjskiej, jak i afrykańskiej. Mnie oczywiście interesuje najbardziej ten drugi wątek. Sam Picasso zaprzeczał, jakoby inspiracją do sposobu, w jaki przedstawił twarze dwóch kobiet z prawej strony obrazu była sztuka afrykańska. Znane jest jego odcięcie się od niej - "Sztuka afrykańska? Nigdy o niej nie słyszałem!" (L'art negre? Connais pas!) ale nie ulega wątpliwości, że przed powstaniem obrazu zwiedzał w Paryżu ówczesne Musee d'Ethnographie du Trocadero, które wystawiało publicznie swoje zbiory sztuki afrykańskiej. W Muzeum Trocadero był zresztą także w czasie prac na obrazem, nawiasem mówiąc w towarzystwie Andre Malraux.


Jaka maska zainspirowała Picassa, do końca nie wiadomo, wskazuje się czasami ogólnie na Wybrzeże Kości Słoniowej, czasami Kongo Francuskie, dominuje jednak pogląd, że najprawdopodobniej chodziło o maskę typu ngil plemienia Fang z Gabonu przy okazji na poparcie tego przypuszczenia ilustrując go maską znajdującą się w zbiorach muzeum w Luwrze (powyżej), jako zbliżoną do tego, co Picasso mógł zobaczyć.


Ja obstawiałbym jednak jakąś maskę z terenów dawnego Kongo Belgijskiego z plemienia Songye w jej żeńskiej wersji (kifwebe) ze względu na jej charakterystyczne żłobienia, które rzucają się w oczy także na twarzach kobiet Picassa, choć tej, której zdjęcie zamieściłem Picasso akurat nie mógł widzieć bo pochodzi o ona ze zbiorów Brooklyn Museum w Nowym Jorku. Jak było naprawdę i która z masek wywarła na Picassie takie wrażenie, że postanowił ją uwiecznić w swoich "Pannach" pewnie jednak już się nigdy nie dowiemy.

czwartek, 15 marca 2012

"Murzynek Bambo" w bełkocie "narracji ponowoczesnej"

Kto by nie znał tego wierszyka? Choć już niewielu pamięta, że jego autorem był Julian Tuwim, a jeszcze mniej wie, że ukazał się po raz pierwszy w 1935 r. na łamach "Wiadomości Literackich", które udzielały miejsca m.in. Skamandrytom, do których zaliczał się także i Tuwim.


Przeczucie mówiło mi, że w dzisiejszych czasach "poprawności politycznej" Tuwimowi nie ujdzie na sucho ani "Murzyn" ani "czarny". Rzeczywiście, nie musiałem długo szukać - tekst Błażeja Popławskiego "Afryka widziana z peerelu (2)" zamieszczony na stronie http://www.afryka.org/ jest tego rodzaju, że zamieszczam go bez skrótów, bardzo pouczająca lektura ... , choć na obronę autora wypada odnotować, że w dużej części referuje on tekst Marcina Moskalewicza, "Murzynek Bambo - czarny, wesoły ..." Próba postkolonialnej interpretacji tekstu (Teksty Drugie nr 1-2/2005). Publikację czytałem coraz szerzej otwierając oczy ze zdumienia i nie bardzo wiedząc czy śmieć się czy płakać, choć chyba bardziej to drugie bo wygląda na to, że tekst jest pisany jak najbardziej na serio. W każdym razie polecam ...

"Pierwszym kontaktem z Afryką dla większości Polaków w okresie PRL była lektura "Murzynka Bambo". Najbardziej znanym wierszem o Afryce i jej mieszkańcach, znajdującym się w większości czytanek dla dzieci i młodzieży, od klasycznego elementarza Mariana Falskiego (1881-19740 po większość podręczników nauczania początkowego, jest "Murzynek Bambo", autorstwa Juliana Tuwima (1894-1953). Krótki utwór (16 wersów zgrupowanych w osiem par znaczeniowych) po raz pierwszy opublikowano na pierwszej (!) stronie "Wiadomości Literackich z 3 lutego 1935 r.

"Murzynek Bambo" przez wielu uznany został za manifest polskiego rasizmu, źródło krzywdzących egzoetninimów oraz narzędzie powielania negatywnych wyobrażeń o Afryce [1]. Zdaniem innych, to powstały w określonym kontekście historycznym utwór autorstwa poety urodzonego w stuleciu triumfu kolonializmu, twórcy lubiącego zabawę językiem i ironiczne prowokowanie odbiorcy do krytycznej refleksji. Z całą pewnością wiersz oddaje "Zeitgeist" XX-lecia, kolonialny dyskurs orientalistyczny epoki minionej - obecnie nie jest poprawny politycznie, upraszcza rzeczywistość i powinien zniknąć z elementarzy i podręczników. Warto bliżej przyjrzeć się narracji niewielkiego utworu. 

Tytułowym bohaterem jest Bambo. Rytmiczność tego etnicznego imienia przywołuje regularność brzmienia tam-tamów. Może także wywoływać skojarzenia z bambusem - wieloletnią rośliną, występującą w wilgotnych strefach klimatycznych, która stała się pejoratywnym, obraźliwym określeniem mieszkańców Afryki. W dyskursie amerykańskim (np. w "Chacie Wuja Toma" Harriet Bicheer Stowe czy "Targowisku próżności" Williama Thackeraya) funkcjonuje zbliżone rasistowskie określenie oznaczające niewolnika - Sambo, wywodzone od "nzambu" oznaczającego w językach z terenów dzisiejszego Konga małpę. Dodajmy, że popularyzacja wiersza Tuwima w okresie PRL uczyniła zwrot "Murzynek-Bambo" określeniem do pewnego stopnia pleonastycznym.  

Główne epitety Bambo to: czarny, dobry, wesoły (najbardziej generalne określenia), pilny (dotyczy aktywności w szkole), psotliwy, figlarny (ludyczny czas poza szkołą). Zwrot "koleżka (...) nie chodzi z nami do szkoły" oraz deminutivum "Murzynek" wywołuje wrażenie paternalistycznego, współczującego traktowania nie-Europejczyków, dowodu niedojrzałości Bambo rozumianej zarówno w wymiarze fizycznym, jak i metonimicznie, jako brak ogłady kulturowej. Postać wpisuje się częściowo w russoistowski mit "homme sauvage", w fascynację nieznaną i pożądaną egzotyką. 

W dokonywanych współcześnie interpretacjach psychoanalitycznych tekst o Murzynku Bambo stanowi "objaw kolonialnej choroby" [2]. "Mama" stanowi zewnętrzną, bezosobową normę wyznaczoną przez superego, symbolizującą społeczny konsensus, a jej dialog z synem (id) stanowi dialog władzy i podporządkowania, narzędzie tłumienia popędów (zwrot "lecz mama kocha" oznaczać ma otrzymanie niezasłużonej akceptacji). Ucieczka na drzewo - o kształcie, zdaniem psychoanalityków, fallicznym - to manifestacja libido. Mleko w wierszu Tuwima oznaczać ma z kolei symbol obfitości, bieli, czytelności zachodniego świata [3]. 

Abstrahując od tak daleko rozbudowanych interpretacji utrzymanych w duchu krytycznej myśli postkolonialnej, z całą pewnością możemy stwierdzić, że Afryka i jej mieszkańcy w utworze adresowanym dla najmłodszych zredukowani zostali do dwóch przestrzeni: szkoły (narzędzia cywilizowania i europeizacji), domu (tradycyjnej wioski) z drzewem stanowiącym naturalny azyl Bambo oraz miejscem kąpieli (w interpretacji psychoanalitycznej będącej przestrzenią oczyszczania oraz ponownych narodzin dla nowej cywilizacji; strach, "że się wybieli", oznaczać ma negację wartości europejskich oraz dążenie do autentyzmu i zachowania tradycyjnych wartości afrykańskich).

O konieczności wycofania "Murzynka Bambo" z kanonu lektur pisali wielokrotnie publicyści Afryka.Org, słusznie postulując zastąpienie go afrykańskimi bajkami, coraz łatwiej dostępnymi na polskim rynku wydawniczym. Danie możliwości wypowiedzenia się mieszkańcom Globalnego Południa w formie lokalnych bajek inspirowałoby młodzież do pogłębienia wiedzy o Afryce [4]. Dodajmy, że negatywny wpływ utworu Tuwima na wizerunek Afryki wśród młodzieży zauważono już w PRL. Z badania przeprowadzonego w połowie lat siedemdziesiątych przez Studium Afrykanistyczne UW na zlecenie Komitetu Nauk Orientalistycznych PAN prześledzono wpływ kanonu lektur szkolnych (m. in. elementarza Falskiego) na postrzeganie krajów rozwijających się. Wnioski z badania okazały się jednoznaczne: europocentryzm był charakterystyczną cechą większości podręczników szkolnych, zawierały one niewystarczającą i powierzchowną dozę wiadomości dotyczących krajów rozwijających się. Autorzy raportu sugerowali konieczność odejścia od ciągle powtarzających się w podręcznikach generalizacji i stereotypów. Postulowali modernizację terminologii, tkwiącej często w dyskursie XIX-wiecznym, a więc niepoprawnym politycznie, wprowadzającym hierarchizację między kulturami. Jednocześnie zasugerowano włączenie do kanonu lektur literatury powstałej w Trzecim Świecie [5], celem zwiększenie informacji o Afryce, żeby w materiałach takich, jak czytanki wyjść poza Stasia i Nel [6].

Błażej Popławski

Przypisy:

[1] R. C. Fereira, Historia i ewolucja słowa "Murzyn" w świecie na tle polskiego społeczeństwa, w: Afryka, Azja, Ameryka Łacińska. Wyzwania społeczno-gospodarcze w XXI wieku, red. M. Wague, Warszawa 2002.
[2] M. Moskalewicz, "Murzynek Bambo - czarny, wesoły..." Próba postkolonialnej interpretacji tekstu, "Teksty Drugie", nr 1/2 (91/92), 2005, s. 259-270.
[3] Ibidem, s. 265.
[4] Jak mówić polskim dzieciom o dzieciach Afryki?, red. P. Średziński, Warszawa 2009, s. 25.
[5] B. Wrzosek, Kraje Trzeciego Świata w polskich podręcznikach szkolnych, "Przegląd Informacji o Afryce" 1976, nr 1 (42). s. 108-109."

Czekając na politycznie poprawne zlustrowanie "W pustyni i w puszczy" H. Sienkiewicza, trzeba uczciwie przyznać, że da się z tych oparów absurdu wyłuskać i ziarna zdrowego rozsądku bo z całą pewnością warto dać dzieciom szansę na zapoznanie się z kulturą Afryki choćby w postulowanej postaci bajek. Nad resztą tekstu wypada się tylko głęboko zadumać ... . 

wtorek, 28 lutego 2012

Na marginesie "Listów z Afryki" Sienkiewicza

Na aukcji Rara avis wypatrzyłem wydanie "Listów z Afryki" z 1893 r., pierwsze i ilustrowane. Co prawda tekst czyta się gładko, jak to u Sienkiewicza ale też prawdę mówiąc Sienkiewicz nie stawiał swoim czytelnikom zbyt wysokich wymagań, aczkolwiek z drugiej strony wypadałoby, choćby z "kronikarskiego obowiązku" znać "Listy ...".

Licytację odpuściłem mimo ceny, jak najbardziej do przyjęcia, bo zdaje się, że książka była w "takim sobie" stanie i chyba nie było to tylko moje zastrzeżenie bo książka poszła "po cenie" (180 zł). Ale w sumie nie o tym miało być - poszukując trochę bardziej szczegółowych informacji na temat podróży Sienkiewicza znalazłem tekst Liliany Narkowicz, opublikowany w Tygodniku Wileńskim, a że świetnie napisany i ciekawy więc zamieszczam go bez skrótów pomijając jedynie tytuł i śródtytuły.

fotografia ze strony lenkukultura.lk
"Był rok 1890. Przed pięciu laty owdowiały Henryk Sienkiewicz, mając na utrzymaniu dwójkę dzieci, wciąż walczył o miano poczytnego pisarza i borykał się z problemami znalezienia stałej pracy, a więc i finansowymi. Co prawda w roku 1888 od nieznanego ofiarodawcy otrzymał dar w wysokości 15 tysięcy rubli, ale anonimowe pieniądze (osoba ukrywała się pod pseudonimem Pan Wołodyjowski) przekazał Akademii Umiejętności w Krakowie na stypendia, celem poratowania zdrowia dla zagrożonych gruźlicą literatów, malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów i uczonych oraz dotkniętych tą nieuleczalną w tamtych czasach chorobą płuc ich małżonek. Na suchoty, mimo szukania ratunku u najlepszych lekarzy krajowych i zagranicznych oraz licznych pobytów w sanatoriach, zmarła w Falkenstein koło Frankfurtu nad Menem jego młoda żona – Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa. Była nie tylko małżonką, ale i przyjacielem, natchnieniem i muzą pisarza, o czym nie omieszkano wspomnieć w prasie także po jej przedwczesnej śmierci: Była wzorem żony literata; oddana domowemu ognisku, umiejąca zawsze stanąć na uboczu, a sercem i myślą podążająca za natchnieniem poety, pojmująca potrzeby fantazji i wyobraźni pisarza. Nieprzypadkowo więc ustanowiono dla gruźlików stypendium im. Marii z Szetkiewiczów Sienkiewiczowej. Myśl o napisaniu Pana Wołodyjowskiego ostatecznie skrystalizowała się podczas wyjazdu na Litwę w roku 1887. Drukowany początkowo w odcinkach na łamach warszawskiego „Słowa” po raz pierwszy przyniósł autorowi wysokie honorarium. Tylko najbliżsi wiedzieli, że zarówno Ogniem i mieczem, jak i Potop zawdzięczali trawionej gorączką suchotnicy, która pomimo cierpień znajdowała słowa zachęty i podniety, namawiała do pisania, w tym o Litwie. Po nieodżałowanej utracie małżonki pisarz stał się, jak mówił sam, „wiecznym tułaczem”. Nie mógł znaleźć stałego miejsca na ziemi. Potrzebował też pieniędzy na utrzymanie dzieci i wyjazdy lecznicze. Po Afryce spodziewał się także sławy literackiej, a zamiast niej przeżył klęskę.

Z korespondencji pisarza wynika, że w roku 1890 podczas zimowego pobytu w Paryżu i Biarritz ostatecznie skrystalizował się pomysł wyprawy do Afryki. Chciał zarobić, ale też liczył na to, że po powrocie jako interesujący rozmówca będzie osobą liczącą się na salonach. Egzotyczną wyprawę sfinansowała redakcja warszawskiego „Słowa”. Autor miał przysyłać z Czarnego Lądu korespondencje w formie listów. Ten odrębny gatunek prozy literackiej, lawirujący pomiędzy kroniką i pamiętnikiem. Pisanie listów w XIX stuleciu było i modne, i dobrze widziane. Między innymi z listu pisarza wiadomo, że szukał towarzysza podróży, by rozłożyć wysokie koszta. Dużo chętnych najwyraźniej nie było. Polacy i owszem, jeździli na wypoczynek i dla wrażeń do Egiptu, ale specjalnie się nie zapuszczali w niebezpieczne pustynie i zdradliwe dżunglę na wyprawy myśliwskie i pod masyw wygasłego wulkanu Kilimandżaro przy granicy Tanzanii z Kenią, co zaplanowali sobie Sienkiewicz i „Słowo”. Poza tym pisarza interesowała kwestia lokalnego niewolnictwa.

Właściciel Waki pod Wilnem (dziś w granicach miasta) Jan Witold Emanuel Tyszkiewicz wiedząc o odważnym i ambitnym zamyśle Sienkiewicza postanowił zafundować na Gwiazdkę wyjazd do Afryki swemu synowi Jasiowi (Janowi Józefowi zm. w 1903 r.) i wystąpił w charakterze sponsora. W podzięce dla rodziców Jaś na bieżąco prowadził notatki, również w formie listów, a do tego ilustrował je własnoręcznie zrobionymi zdjęciami, w tym i Henryka Sienkiewicza, z którego korespondencji z przyjacielem wynika, że „młodego Tyszkiewicza” nie uważał za kandydaturę odpowiednią. Nic dziwnego. Panicz z Waki miał zaledwie 23 lata i był kawalerem. Czas pokazał, że oczytani, znający języki obce i interesujący się literaturą i malarstwem szybko znaleźli wspólny język. To hrabiemu z Waki pisarz czytał na głos, opowiadał o swoich książkach, mówił o tęsknocie i miłości do dzieci wychowywanych bez matki, o zbierającej żniwo chorobie płuc. W kilka lat później, kiedy Jaś Tyszkiewicz poślubił Bisię – Elżbietę z Krasińskich, wnuczkę pisarza Zygmunta Krasińskiego z Opinogóry, przyjdzie i jemu doświadczyć tych samych przeżyć, bo i jego Bisia będzie borykała się z suchotami i z powodu choroby płuc zejdzie z tego świata osierocając czwórkę nieletnich dzieci. Ich syn, również Jaś, który w roku 1939 zginął w katastrofie lotniczej, doceniając wagę dziennika podróży śp. ojca jako dokumentu podróżniczo-historycznego, podał w międzywojniu jego fragmenty do wiadomości publicznej, drukując je w „Słowie” wileńskim.

Swoją drogą ciekawe paralele: ekscytujące emocje podróży po Afryce, pisanie wspomnień w formie listów, drukowanie ich w „Słowie”, zainteresowania literackie i malarskie oraz żony gruźliczki. Różnice: w odróżnieniu od Sienkiewicza, zwalonego podczas wyprawy febrą i innymi problemami zdrowotnymi, Tyszkiewicz swój dziennik prowadził na bieżąco. Nie był on przeznaczony dla ogółu, mimo że po jego śmierci fragmenty się ukazały, lecz dla rodziców i rodzeństwa, a większość z nich była adresowana do matki Izabelli Tyszkiewiczowej. Listy z podróży pisał chętnie i systematycznie, traktując je jako rodzaj swobodnej rozmowy.

Relacje hrabiego były dokumentowane autentycznymi zdjęciami z podróży. Bogato ilustrowany rękopis w formie księgi, oprawionej w ciemnobordową skórzaną oprawę, nosi tytuł odręcznie napisany przez samego Jasia - Jana Józefa Tyszkiewicza z Waki - Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r. Zawiera 16 listów napisanych czytelnym pismem na ponad 190 stronach i 75 zdjęć (74 z wyprawy i jedno z albumu autora).

Sienkiewicz i Tyszkiewicz spotkali się we Włoszech, ale początkowo siedzieli w różnych hotelach, gdyż inicjator najwyraźniej nie był zdecydowany co do towarzysza podróży. Święta Bożego Narodzenia spędzili jednak razem w Neapolu, zamawiając w „Grand Hotelu” na Wilię polskie potrawy. W kierunku Afryki udali się statkiem „Ravenna”. Dnia 1 stycznia o godzinie szóstej wieczorem byli już w Kairze. Jaś odnotował: Na ulicach ruch, aż w głowie się kręci. Kto zna miasta arabskie wie dobrze, że i dziś nic w tej materii się nie zmieniło. Stąd mieli zamiar udać się na wyspę Zanzibar. Młody hrabia, który w wielu sprawach radził się matki, wysyłając do Waki również listy pocztą tradycyjną, początkowo z dalszej wyprawy zrezygnował, gdyż okazało się, że pogoda była nieodpowiednia (ulewy, błoto), a współtowarzysz źle wyliczył porę roku na przyjazd. Jak się potem okazało, obaj nie mieli pojęcia o lokalnych środkach transportu, potrzebnym w podróży ekwipunku, w tym namiotu dobrze chroniącego od słońca i moskitów roznoszących malarię, porządnych butów etc.; nie mieli potrzebnego doświadczenia, a znajomość kontynentu afrykańskiego Sienkiewicza była czysto książkowa. Za to z Europy do Afryki przetransportowali... fraki, a nawet je założyli, gdyż przyszły noblista miał listy polecające do kilku ambasadorów, misji katolickiej i Polaków przebywających w Kairze. W tym okresie wypoczywali w tych stronach Lubomirscy, Potoccy, Radziwiłłowie. W Afryce podróżni nie tylko słyszeli znajome dźwięki poloneza Fryderyka Chopina, ale i byli na przyjęciu u bosonogiego sułtana Zanzibaru (Tyszkiewicz zrobił mu nawet zdjęcie), poznali wioskę ludożerców, „niestety”, białych uważali za niesmacznych i nie jedli, a kiedy spali w hotelu, pod drzwiami pokoju na dobranoc Arabowie śpiewali im rzewne piosenki.

Pomimo ciekawych doświadczeń, podróż od początku była nieudana, bo niezgodna z planem. Tuż po wylądowaniu na Czarnym Lądzie schorowany Sienkiewicz (wrzód na gardle) przegapił statek do wyspy koralowej na Oceanie Indyjskim – Zanzibar (wschodnie wybrzeże Afryki), a następny był dopiero za miesiąc. Kiedy pogoda się poprawiła, panicz z Waki zmienił zdanie. Do tego czasu zwiedzali Egipt. Oprócz Kairu oglądali zabytki w Aleksandrii, Gizie, Fajumie. Sienkiewicz, nieobojętny na uroki damskie, który jeszcze na statku wśród podróżujących Anglików wypatrzył „ładną misskę”, nawet będąc chory zauważał urodziwe kobiety. 27 stycznia udali się koleją z Kairu do miasta portowego Suez, a stamtąd popłynęli niemieckim statkiem wojskowym do Zanzibaru, gdzie powitało ich rozpalone słońce, Murzyni, gąszcz palm i pyszne egzotyczne owoce. Sienkiewicz się skarżył, że chociaż są w najlepszym tutejszym hotelu, to pisać nie może, bo zamiast stołu ma deskę, a siedzi prawie na podłodze, a hotel „składa się z obszernych sieni, w których stoją łóżka poosłaniane parawanami”. Na przyjęcia (mając listy polecające) wychodził jednak w śnieżnobiałej koszuli, fraku i wypastowanych (pastę przywieźli ze sobą) butach.  Z Zanzibaru mieli udać się na polowania w głąb lądu, ale wybuchło powstanie Massajów przeciw ciemiężycielom kolonialnym i wielkie polowanie na antylopy, hipopotamy, krokodyle i dziki, w tym nad rzeką Kingami, nie było udane, choć upolowali mnóstwo ptaków. Marzyły im się jednak trofea w bezludnym Gugurumu, ale pisarza zwaliła febra i był zmuszony wracać (hrabia jeszcze przez kilka dni został), a doświadczenia myśliwego też zabrakło. Jaś, opisując scenę o tym, jak hipopotam trzymając w zębach potrząsał łodzią w której siedzieli, jak on, choć i przygotowany do strzału, straciwszy równowagę chwycił się zamiast oparcia głowy Murzyna, zrelacjonował: Sienkiewicz też stracił głowę. Widzę, że mierzy do bestii, a jednak nie strzela. Zapomniał kurki odwieźć. Do Kairu wrócili 3 kwietnia statkiem linii „Messageries Maritimes”. Tu mile spędzali czas z wypoczywającym w Egipcie towarzystwem polskim i w domu austriackiego konsula Neumana, którego żona była zapaloną badaczką i miłośniczką Egiptu. Jaś podsumował w zapiskach, że pożegnanie z Sienkiewiczem „było bardzo serdeczne”.

Czytając "Listy z Afryki" autorstwa Sienkiewicza i listy Tyszkiewicza z Dziennika podróży do Zanzibaru utwierdzamy się jednak w przekonaniu, że chociaż opisywali tę samą podróż, każdy wyniósł z niej własne spostrzeżenia i doświadczenia. Sienkiewicz pisał swoje relacje, a raczej fantazje, z niefortunnej wyprawy w hotelach i pensjonatach leczniczych. Nadrabiał informacjami zaczerpniętymi od innych. Jako człowiek, któremu nie była obca technika malarstwa, ratował się plastycznymi opisami przyrody. Dopiero po upłynie 20 lat od powrotu z Afryki dojrzał do takiej książki, jak W pustyni i w puszczy, której wątek przygodowy i dziś trzyma czytelnika w napięciu. Podróżowanie i przemieszczanie się w XIX stuleciu były czymś innym, niż dzisiejsze loty samolotem do najdalszych zakątków świata.

Oryginał Dziennika z podróży do Zanzibaru Jana Tyszkiewicza z Waki, niechętnie udostępniany dla badaczy, znajduje się w zbiorach Trockiego Muzeum Historii Zamku, które zamierza wydać rękopis w dwóch językach: polskim i litewskim."

PS.
W maju ubiegłego roku w Instytucie Polskim w Wilnie odbyła się prezentacja albumu, o którym wspomina Autorka.