Nie ukrywam, nie miałem Hawthorne'a we wdzięcznej pamięci, lektura jego "Domu o siedmiu szczytach" kojarzy mi się tylko z męczarniami, choć pewnie wiele można by złożyć ma karb mojego ówczesnego wieku, "Szkarłatna litera" więc przez lata zbierała kurz na domowej półce a do lektury zmobilizowało mnie odkrycie w jakimś antykwariacie, że została wydana w serii "Najsłynniejsze powieści dla kobiet". Eh, czego to nie zrobią specjaliści od marketingu by sprzedać produkt! To mocno ryzykowne zagranie z ich strony, bo książka mocno rozmija się z tym, co kojarzy się z "literaturą kobiecą" par excellance, bazującej na wariacjach bajek o Kopciuszku, królewnie Śnieżce, Szklanej Górze itp., itd.
Już rozdział wstępny pisany w conradowskim stylu (choć poprawniejsze byłoby mówienie o tym, że styl Conrada może kojarzyć się z Hawthorne'm) zwiastuje kłopoty dla amatorów gładkiej i miłej lektury. Co prawda, dalszy ciąg nie stawia już zbyt wysokich wymagań, no może poza odrobiną cierpliwości ale nie zmienia to faktu, że nie ma w powieści wilkołaków, zombie ani czarodziejów, którzy mogliby przykuć uwagę. Pojawiają się co prawda wzmianki o czarownicach ale te nie odgrywają w powieści, niestety, większej roli.
Jakby nie było "Szkarłatna litera" to, jak wiadomo, problem grzechu, winy i kary. Młoda żona zdradza starego męża z młodym pastorem. Zachodzi w ciążę i jej niewierność wychodzi na jaw. Poddana publicznemu napiętnowaniu osłania kochanka, który chce uniknąć kary i równocześnie dręczony jest wyrzutami sumienia. Do tego wszystkiego jest jeszcze mąż chcący zemścić się na winowajcy. Tak w telegraficznym skrócie wygląda sprawa. Mnie w tym wszystkim zainteresowała nie postać głównej bohaterki, bo z czasem jest ona przyćmiona przez postać kochanka, lecz postacie męskie, wydaje mi się, że znacznie ciekawsze. Ona jest niezłomna, oni bardziej ludzcy.
Mąż Hester, Roger - dziwna sprawa ale to przecież w gruncie rzeczy to on został skrzywdzony przez nią i Artura, tymczasem u Hawthorne'a wyrasta na szwarccharakter. Dlaczego? chyba tylko dlatego, że chce odnaleźć i zemścić się na kochanku żony, który uniknął odpowiedzialność za swój czyn. A przecież Artur to postać zdecydowanie bardziej śliska niż on. Nic nie wiadomo na temat złych uczynków Rogera, wręcz przeciwnie, jest lekarzem więc pomaga ludziom, tyle tylko że jest opętany idee fixe znalezienia człowieka, który przyprawił mu rogi. To całe jego "zło" ale mnie, przyznaję, to jakoś nie wzdraga na myśl o nim, choć Hawthorne robi wszystko by zniechęcić czytelnika do tej postaci.
A "bogobojny" pastor? Jasne jest, że jego związek z Hester to nie była sprawa jednorazowego "incydentu", to nie było "potknięcie" lecz coś co musiało trwać jakiś czas, ona poniosła konsekwencje swego czynu, on skończył na miotaniu się pomiędzy wyrzutami sumienia i strachem przed skandalem. Prawiąc nauki moralne swoim wiernym, sam sprowadził jedną ze swych owieczek na drogę grzechu, a w latach jej pokuty w niczym nie wsparł swej ofiary ani dziecka (nie licząc dwóch przemówień). Trochę mało by mu współczuć i zrozumieć. Nawet jego przyznanie się do winy jest jakieś pokrętne. Wszak dokonuje go dopiero w chwili śmierci, przed zamierzoną ucieczką wraz z ex-kochanką. To dopiero! szybko powiedzieć co leży na wątrobie i zaraz czmychnąć. Wygodna strategia. Zerwać z otoczeniem, w którym wszyscy już wiedzą co zrobił i bezpiecznie zacząć na nowo tam gdzie nikt go nie zna. Ale tu znowu zgrzyt. Hester planuje ucieczkę wraz z nim i z dzieckiem ale przecież ciągle jest kobietą zamężną. Jakże to tak? Znowu to samo? Co prawda, mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki ale w to samo bagno, jak najbardziej.
W tym wszystkim Hester jakoś schodzi na drugi plan. Owszem cierpi, ale jej cierpienie jest karą za grzech, zresztą nie najsurowszą z tych, jakie mogła ponieść. Cierpliwość i pokora z jaką ją znosi jest świadectwem poczucia winy, które z czasem pomniejsza, usiłując obciążyć odpowiedzialnością za swą decyzję o zamążpójściu męża. A przecież do zawarcia małżeństwa trzeba zgody obojga małżonków, oboje obiecują sobie miłość, wierność i że się nie opuszczą aż do śmierci. Jakoś w przypadku Hester tego nie widać a przecież nie dręczą jej wyrzuty sumienia, to co jej dolega to poczucie wstydu z powodu społecznego ostracyzmu i nic więcej.
Świetna rzecz (biorąc oczywiście pod uwagę jej wiek) choć zdecydowanie nie dla gimbazy.