Wow! To jest dopiero powieść, to jest dopiero romans! Do "Przeminęło z wiatrem" mam specjalny stosunek za sprawą rodzinnej opowiastki mojej Mamy, co prawda dotyczącej nie książki lecz filmu (wersji z Vivien Leigh i Clarkiem Gable) ale nawet gdyby nie to, powieść Margaret Mitchell i tak stanowiłaby pierwszorzędny dowód na to, że romans wcale nie musi obrażać dobrego smaku i inteligencji czytelnika. Co prawda lista książek tego rodzaju jest długa: "Anna Karenina", "Cierpienia młodego Wertera", "Cichy Don", "Czerwone i czarne", "Duma i uprzedzenie", "Lalka", "Niebezpieczne związki", "Portert damy", "Wichrowe wzgórza", "Wiek niewinności" itd., itd., itd. Ale jakby tej listy nie wydłużać, nie ulega wątpliwości, że zawsze i to w czołówce byłoby na niej "Przeminęło z wiatrem".
Oczywiście, że można chwilami przecierać oczy ze zdumienia, zwłaszcza gdy czytelnik dowiaduje się (i jest w tej wiedzy wielokrotnie upewniany) jakim to nieszczęściem dla Murzynów było zniesienie niewolnictwa i jak dobrze byli traktowani w Georgii przez swych właścicieli, a sama Georgia przed wojną secesyjną była krainą mlekiem i miodem płynącą, którą zniszczyli źli Jankesi (przedstawiani tak, jakby jadali małe dzieci na śniadanie). Nie da się ukryć, chwilami apologia Południa budzi konsternację ale przecież, to co w książce najważniejsze to romans wszechczasów Scarlett domo O'Hara i Retta Butlera, przebijający wszystko co wcześniej w tej dziedzinie w literaturze wymyślono i wymykający się próbom standaryzacji. Niby jest jasne od początku, że coś między tymi dwojga będzie się działo ale okazuje się, że im dłużej czytelnik ich poznaje, to tym bardziej ich relacje odbiegają od tego, czego można byłoby się spodziewać i do czego przyzwyczaiły nas klasyczne, że tak powiem, romanse. Margaret Mitchell udało się stworzyć pełnoplastyczne, żywe postacie, które swoim postępowaniem wymykają się jednoznacznym ocenom.
Taka Scarlett, początkowo trochę śmieszy, trochę irytuje ze swoim zachowaniem "słodkiej idiotki" dopisującej do swojej listy wielbicieli kolejne "ofiary", nieświadomie idąc śladem matki "na złość babci odmraża sobie uszy" i z zawiedzionej miłości wychodzi za mąż za pierwszego lepszego, który się napatoczył, a potem żyje ułudą miłości i ze zranionym sercem. Tyle, że o ile matka mogła się sprawdzić i znaleźć ucieczkę od codzienności w filantropii, to przed córką stanęło zadanie nieporównanie trudniejsze. To już nie jest "zachciewajka" zamożnej, nudzącej się plantatorki, usiłującej nadać sens swemu życiu ale walka o przetrwanie, której wynik wcale nie jest oczywisty. W tej walce poznajemy zupełnie inną kobietę, godną szacunku za determinację i pracowitość ale też tracącą sympatyczne rysy w dążeniu do celu.
O ile można ją z bezwzględności wobec domowników w Tarze usprawiedliwić, to nie da się jednak bronić jej postępowania w dziedzinie, która okazuje się dla niej drugo- a może i trzeciorzędna. Chodzi o macierzyństwo - w którym nie sprawdza się na całej linii, a co trudno jest w gruncie rzeczy zrozumieć, biorąc pod uwagę jej przywiązanie do rodzinnej posiadłości. Nawet ona tak twardo stąpająca po ziemi i żyjąca dniem dzisiejszym powinna zdawać sobie sprawę z własnej śmiertelności - jakie znaczenie może mieć ochrona stanu posiadania, jeśli nie widzi się przyszłości. Traktując Tarę jako coś trwałego, stanowiącego wartość samą w sobie i jednocześnie traktując obowiązki macierzyńskie jako zło konieczne, godzi się mimowolnie na przejście Tary w obce ręce, ale tego jej rozumek nie ogarniający "metafizycznych" i "abstrakcyjnych" problemów nie pojmuje.
A Rett? - ten uroczy cynik, łamacz damskich serc, który pod skorupą cynizmu i bezwzględności ukrywa odwagę, bohaterstwo, szlachetność i miłość. Nie da się ukryć, że choć to on w tym związku zawsze miał pozycję dominującą, to w porównaniu ze Scarlett wypada trochę cukierkowato. Wiadomo, nigdy nie przekroczy tej ostatecznej granicy i nie okaże się świnią par excellence. Zaskakuje dopiero w finale "wyzwalając się na niepodległość" tyle, że to decyzja poniewczasie i tym razem błędna (bodajże czy nie jest to jego jedyna pomyłka w relacjach ze Scarlett) bo podjęta wówczas, gdy do Scarlett wreszcie dotarła prawda o jej "obiekcie cichych westchnień". Ale tu znowu okazuje się, jaka to z niej twarda sztuka, widać że niezależnie od tego jak ułożą się jej relacje z mężem da sobie radę w życiu - z nim lub bez niego. Ale co się dziwić, w końcu jakby nie było "Przeminęło z wiatrem" to powieść feministyczna, co tym razem wcale, jak się okazuje, książce nie szkodzi.
Co tu dużo mówić - rewelacja!
Taka Scarlett, początkowo trochę śmieszy, trochę irytuje ze swoim zachowaniem "słodkiej idiotki" dopisującej do swojej listy wielbicieli kolejne "ofiary", nieświadomie idąc śladem matki "na złość babci odmraża sobie uszy" i z zawiedzionej miłości wychodzi za mąż za pierwszego lepszego, który się napatoczył, a potem żyje ułudą miłości i ze zranionym sercem. Tyle, że o ile matka mogła się sprawdzić i znaleźć ucieczkę od codzienności w filantropii, to przed córką stanęło zadanie nieporównanie trudniejsze. To już nie jest "zachciewajka" zamożnej, nudzącej się plantatorki, usiłującej nadać sens swemu życiu ale walka o przetrwanie, której wynik wcale nie jest oczywisty. W tej walce poznajemy zupełnie inną kobietę, godną szacunku za determinację i pracowitość ale też tracącą sympatyczne rysy w dążeniu do celu.
O ile można ją z bezwzględności wobec domowników w Tarze usprawiedliwić, to nie da się jednak bronić jej postępowania w dziedzinie, która okazuje się dla niej drugo- a może i trzeciorzędna. Chodzi o macierzyństwo - w którym nie sprawdza się na całej linii, a co trudno jest w gruncie rzeczy zrozumieć, biorąc pod uwagę jej przywiązanie do rodzinnej posiadłości. Nawet ona tak twardo stąpająca po ziemi i żyjąca dniem dzisiejszym powinna zdawać sobie sprawę z własnej śmiertelności - jakie znaczenie może mieć ochrona stanu posiadania, jeśli nie widzi się przyszłości. Traktując Tarę jako coś trwałego, stanowiącego wartość samą w sobie i jednocześnie traktując obowiązki macierzyńskie jako zło konieczne, godzi się mimowolnie na przejście Tary w obce ręce, ale tego jej rozumek nie ogarniający "metafizycznych" i "abstrakcyjnych" problemów nie pojmuje.
A Rett? - ten uroczy cynik, łamacz damskich serc, który pod skorupą cynizmu i bezwzględności ukrywa odwagę, bohaterstwo, szlachetność i miłość. Nie da się ukryć, że choć to on w tym związku zawsze miał pozycję dominującą, to w porównaniu ze Scarlett wypada trochę cukierkowato. Wiadomo, nigdy nie przekroczy tej ostatecznej granicy i nie okaże się świnią par excellence. Zaskakuje dopiero w finale "wyzwalając się na niepodległość" tyle, że to decyzja poniewczasie i tym razem błędna (bodajże czy nie jest to jego jedyna pomyłka w relacjach ze Scarlett) bo podjęta wówczas, gdy do Scarlett wreszcie dotarła prawda o jej "obiekcie cichych westchnień". Ale tu znowu okazuje się, jaka to z niej twarda sztuka, widać że niezależnie od tego jak ułożą się jej relacje z mężem da sobie radę w życiu - z nim lub bez niego. Ale co się dziwić, w końcu jakby nie było "Przeminęło z wiatrem" to powieść feministyczna, co tym razem wcale, jak się okazuje, książce nie szkodzi.
Co tu dużo mówić - rewelacja!