poniedziałek, 30 maja 2016

Polska lat 70., red. Anna Musiałówna

To nie miało prawa się nie udać! Przed Anną Musiałówną kuratorką wystawy "Polska lat 70.", której pokłosiem jest album o tym samym tytule, stało bardzo trudne zadanie, z którego wywiązała się znakomicie. Wybrać 130 fotografii spośród ponad 3000 zdjęć 34 czołowych polskich fotografików, to nie przelewki. Ale też i efekt robi wrażenie. Ja wybrałem tylko 10 zdjęć z olbrzymim poczuciem niedosytu, ale co zrobić, coś w końcu trzeba wybrać. 

Dla pokolenia, które zna tylko rzeczywistość po roku '89, "Polska lat 70." to egzotyka.  Egzotyka, skansen równie odległy, jak dla mojego pokolenia okres międzywojenny a może i jeszcze bardziej bo postęp cywilizacyjny zmienił Polskę przez ostatnie ćwierć wieku w sposób głębszy niż wcześniejsze pół wieku. Podczas gdy Polska lat 70. korzeniami tkwiła jeszcze w latach gomułkowskich, to niezależnie od ocen współczesnych realiów nie da się powiedzieć, że Polska tkwi w latach gierkowskich.

Krzysztof Pawela
"Polska lat 70." jest obrazem siermiężnej rzeczywistości, w różnych jej odcieniach, owszem chwilami mogącymi wywołać uśmiech na twarzy, może czasami nostalgię, bo wiadomo na lata młodości patrzy się przez różowe okulary ale przeważnie jednak budzącą gorzką refleksję. To świat szarości życia, braku perspektyw, który nie zdaje sobie sprawy z własnego upośledzenia, traktując je jako coś normalnego. Nawet to co w pierwszej chwili widzowie wydaje się zabawne, po chwili zastanowienia zabawne już nie jest.

Kobieta na rowerze, na pustej szosie, zasłaniająca twarz jakby przed fotografem. Ale ona nie zasłania się przed nim lecz przed śniegiem, który pada jej prosto w oczy. Musiało mocno to jej dokuczać skoro straciła orientację i zjechała z prawej strony drogi na lewą. Na szczęście żaden samochód, oprócz samochodu fotografa nie jechał. Wiedziała, że tam nic nie jeździ i właśnie dlatego, że wiedziała, że nie ma co liczyć, ani na "podwózkę", ani na PKS wybrała się w taką pogodę do sklepu na rowerze. Mam nadzieję, że nic się jej nie stanie i szczęśliwie dojedzie do domu bo przecież w taką pogodę na rowerze ,nawet znacznie lepszym niż ten, na którym ona jedzie, o upadek nie trudno.

Krzysztof Wojciewski
Chłopaki, moi rówieśnicy nie mają co ze sobą robić w czasie wakacji, co tu robić - zagrajmy w karty. Kto z nas nie grał w "tysiąca" i nie korzystał z porad kolegi siedzącego nieopodal. Eh, młodość. Jak się tu nie uśmiechnąć? A że na cmentarzu? Niemieckim? Żydowskim? Komu to przeszkadza, przecież nie zmarłym, im już jest to przecież obojętne. Jednak nie wiem, czy nasza tolerancja nie obniżyła by się gdybyśmy zobaczyli młodych Litwinów grających w karty na polskich grobach na Cmentarzu na Rossie albo Ukraińców siedzący na zdewastowanych polskich nagrobkach na Cmentarzu Łyczakowskim.

Bogdan Łopieński

Scena gonitwy za prosięciem. Dwa "stare konie" nie mogą dać sobie rady ze spanikowanym zwierzakiem, który być może walczy o życie. Uciekł im z chlewika ale to chyba nic trudnego. To przecież poniemieckie gospodarstwo, którego właściciele nie do końca czują się gospodarzami na swoim, bo jeśli ich rodziny musiały opuścić swoje gospodarstwa na Kresach i zajęły obce domy, to jaką można mieć pewność, że sytuacja się nie zmieni. "Nie opłaca" się nawet kłaść dachu na stodole ani reperować wrót do niej. A może zwyczajnie nie mają pieniędzy, może to nie kwestia poczucia niepewności lecz biedy, wiązania z trudem końca z końcem. Pewnie się już nigdy nie dowiemy... 


Andrzej Polec

I tak można pisać o każdym ze zdjęć, bo każde z nich opowiada jakąś historię, historię autentyczną. To nie celebryckie ustawki (choć mam podejrzenia co do fotografii Adama Haydera - jeśli się mylę, to oczywiście, z góry, Autora przepraszam) lecz prawdziwe życie.

Kolejne "śmieszne" zdjęcie. Faktycznie, trudno się nie uśmiechnąć widząc nieporadnie gramolącą się do wagonu kobietę uchwyconą w mało atrakcyjnej pozie. Ale czy uśmiechnęlibyśmy się także wówczas, gdybyśmy na jej miejscu widzieli własną mamę albo babcię? Dlaczego ten pociąg zatrzymał się poza peronem? Czyżby był jakiś wypadek? Ktoś zginął? A może to nie było nic strasznego, może tylko semafor był opuszczony przed wjazdem na stację. Ktoś otworzył drzwi "na dziko" - przecież jest tak gorąco. Do peronu jeszcze daleko więc czemu nie spróbować wejść już teraz. Ale czy widzi to maszynista albo konduktor? Co stanie się jeśli drzwi nagle się zamkną albo pociąg ruszy? Mam nadzieję, że udało się wejść i tylko sukienka trochę się pobrudziła ale to nic, wypierze się.

Piotr Borowicz


Postać emeryta z ulicy Zapłotkowej z "Awantury w Niekłaju" Edmunda Niziurskiego. Co sprawia, że starszy pan wyszedł na targowisko? Czy zmusiła go bieda, a może po prostu nie ma co zrobić z wolnym czasem i chce być między ludźmi? Ile lat musiał zbierać te stare buty i roboczą odzież dzisiaj już mu niepotrzebną. Szkoda mu było ich wyrzucić bo "może jeszcze się przydadzą" ale okazało się, że jednak się nie przydały. W akcie desperacji teraz się zdecydował je sprzedać, przecież szkoda je wyrzucić, są jeszcze całkiem dobre, a że trochę używane, to co to szkodzi. Może komuś jeszcze się przydadzą, może ktoś kupi... 

I można tak o każdym zdjęciu ale myślę, że Wasze historie na ich temat mogą być ciekawsze.

Adam Hayder
Witold Kuliński
Krzysztof Barański i Sławomir Biegański


Leszek Fidusiewicz

Nie będę pisał, że polecam (nie tylko miłośnikom fotografii), bo to oczywiste.

niedziela, 29 maja 2016

Miazga, Jerzy Andrzejewski

Skończyłem lekturę "Miazgi" i mam tzw. mieszane uczucia, takie jak zięć gdy widzi, że teściowa spada w przepaść jego nowym samochodem. Mieszczą się gdzieś pomiędzy przytoczonymi przez Krzysztofa Masłonia opiniami Andrzeja Kijowskiego "Czytanie 'Miazgi', która wydaje mi się żałosna. Stary dureń: on nas wszystkich zdemaskował, zdekonspirował przed tymi draniami: ujawnił im, że nie mamy nic do powiedzenia. A nie mamy - bo nie ma nic do powiedzenia. Czytam i czytam tę 'Miazgę' i właściwie - nic mi w związku z nią nie przychodzi do głowy. Takie sobie. Czyli nic mnie nie obchodzi. A takie bliskie - pozornie!" i Stefana Kisielewskiego "Że też, kiedy już mamy wieszcza, musi to być osobliwy Narcyz, przepuszczający wszystko przez pryzmat swej mimozowatej natury! Budzi niechęć, choć i podziw - kawał roboty jednak zrobił!".


To miała być powieść kultowa, po której Andrzejewski spodziewał się literackiej nagrody Nobla i przy pisaniu, której robił szum nie gorszy, od tego jaki dzisiaj robią specjaliści od marketingu wokół kolejnego bestsellera, który muszą akurat wypromować. I to mogła być powieść kultowa. Tyle, że Andrzejewski pogrzebał ją swoim oportunizmem i kunktatorstwem a reszty dokonał czas. Gdy ukazało się pierwsze pełne wydanie (1992) powieść miała już tylko historyczny, że tak powiem, wydźwięk. "Elity", niezależnie, od tego co tam o sobie myślały, już nie były "inżynierami dusz", pieszczochami władzy, z jednej strony korzystającymi z państwowych a właściwie partyjnych profitów, z drugiej stojących na piedestale i przybierających pozy Katona i skrzywdzonych niewinności.

"Wieża z kości słoniowej" legła w gruzach i o "elitach" można sobie do woli czytać począwszy od łam "brukowców" a kończąc na książkowych panegirykach. (Nawiasem mówiąc, nomen omen, jedna rzecz pozostała aktualna, chociaż ci, którzy powinni się o tym przekonać się, założę się, że "Miazgi" nie czytali. To opis procesu twórczego niedostępny nie tylko dla pisarzy z gatunku, nad którym od czasu do czasu "pastwi się" Koczowniczka czy Paweł Pollak ale także tych, których produkcje można zobaczyć w normalnych księgarniach).

A teraz trochę o tych "mieszanych uczuciach", choć właściwie nie odnoszą się one do samej powieści, bo jeśli o nią chodzi to chapeau bas, a jej bohaterów. Przede wszystkim wrażenie robi strona formalna "Miazgi", w której przemieszany jest dziennik autora, opis twórczego procesu nad książką, której tematem jest wesele dzieci członków peerelowskiego establishmentu, wreszcie sama "książka w książce". Partie te mimo, że rozdzielone, to jednak wzajemnie się przenikają i to do tego stopnia, że trudno rozdzielić rzeczywistość samego Andrzejewskiego od rzeczywistości jego porte-parole. Bo zakładam, że skoro "Miazga" to powieść, to stanowi ona jakiś rodzaj gry z czytelnikiem, którą Andrzejewski w sumie w książce potwierdza - "to wszystko jest prawdą, ale także prawdą nie jest, zbyt wiele przemilczałem, ale dlaczego przemilczałem? Te przemilczenia sprawiają, że będąc sobą nie jestem sobą, przemilczałem dlaczego?" 

Ale nawet gdyby "Miazga" miała być spowiedzią peerelowskiego dziecięcia wieku, to jest to spowiedź w pewnym sensie żałosna. Penitent nie budzi w czytelniku (na pewno nie we mnie) ani sympatii, ani zrozumienia ani współczucia. Bo trudno, żeby posiadł je ktoś, obnoszący się z ekshibicjonizmem na miarę programów Ewy Drzyzgi. Ktoś kto ochoczo wskakując do bajora i unurzany w nim po szyję głośno, tak by wszyscy wokół słyszeli, hamletyzuje, o tym jak bardzo chciałby zachować czystość. Nie ma nic do rzeczy, nie jest żadnym wytłumaczeniem, to że w tym bajorze obok Andrzejewskiego pluskali się także inni, których bez większego trudu można rozpoznać (np. Zbigniew Cybulski, Kazimierz Dejmek, Marek Hłasko). Dzisiaj, po latach nie wydaje się to jakoś specjalnie pasjonujące.

Lektura "Miazgi" z tego punktu widzenia jest bardzo pouczająca. Nie tylko zresztą tego - jako obraz względności, wydawałoby się, fundamentalnych problemów ale także jako obraz wyobcowania ówczesnych elit ze społeczeństwa. Ktoś, kto pamięta normalne życie przełomu lat 60/70 (ja - przyznaję - nie miałem na to szans) albo chociaż ma pojęcie jak wyglądała rzeczywistość przeciętnego Polaka w latach 70-tych i 80-tych (o tym mogę coś niecoś już powiedzieć) może być zdumiony odizolowaniem elit od społeczeństwa. Niczym u Mickiewicza "Jedzą, piją, lulki palą, Tańce, hulanka, swawola; Ledwie karczmy nie rozwalą" tyle, że karczma to nie "Rzym" a pałac w Jabłonnie. Tak, tak, pod tym względem bliżej "Miazdze" do "Pani Twardowskiej" niż do "Wesela". Trudno więc w takich okolicznościach o zrozumienie cierpień moralnych, "tajni duszy" jak mówił Poeta, kogoś kogo proza życia dosięga o tyle, że musi iść do sklepu po wódkę. Ale zrozumienie i podziw dla "dylematów moralnych" Andrzejewskiego to jedno a uznanie dla jego powieści to drugie. Tym, którzy jeszcze pamiętają o statusie, jaki miała niegdyś inteligencja - polecam.  

czwartek, 26 maja 2016

Na ustach grzechu, Magdalena Samozwaniec

"Na ustach grzechu" powstało jako "szydera" z najsłynniejszej polskiej szmiry, dzisiaj już mocno przykurzonej poczytności jednak której współczesne polskie - pożal się Boże - autorki mogą tylko marzyć. Chodzi oczywiście o "Trędowatą" Heleny Mniszkówny. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, że miłośniczki łzawych romansów mogłyby się na żarcie Magdaleny Samozwaniec nie poznać i wziąć jej książkę całkiem serio, żałując jedynie że tak szybko się kończy. Zawiera ona bowiem wszystko to co klasyczna powieść kobieca zawiera i świetnie utrzymuje się w konwencji, w której napisany został jej pierwowzór. 


Są więc wyższe sfery i mezalians, kobieta z przyszłością i mężczyzna po przejściach a oboje piękni, jest miłość i rozsądek (a właściwie wyrachowanie), miłość oczywiście zwycięża, a że o rozwodzie mowy być nie może więc połączyć ich może dopiero śmierć. Czy można się nie wzruszyć, zwłaszcza jeśli to wszystko napisane jest jeszcze z emfazą? Nie ma innej opcji. Czy może być coś piękniejszego? Zwłaszcza, że do tego dochodzą jeszcze emocje i styl: "- Milcz ! - wydarła ze spienionych warg hrabina - jeżeli nie chcesz, bym wyszła wobec ciebie ze złoconych ram mego dobrego wychowania. Och, Zeni! - wybuchnęła, nie kryjąc się ze łzami - jak ty mnie dręczysz, już czuję w głowie moje częste palpitacje mózgu". Nie, nawet największy seksista nie mógłby się temu oprzeć!

Jednak parodia parodią, ale tak naprawdę nie ma się z czego śmiać, a książki Samozwaniec traktować tylko jako dowodu temperamentu jej autorki, którego przyczyna wybuchu ginie w pomroce dziejów (trzymając się kryteriów czasu gimbazy). Pod względem zwartości konstrukcji i logiki fabuły dla wielu współczesnych autorek bestsellerów "Na ustach grzechu" mogłoby stanowić niedościgły wzór, nie mówiąc już o tym, że jest ponadczasową rękawicą rzuconą w twarz bezguściu.

Owszem, kiedyś Jerzy Andrzejewski próbował w "Miazdze" bronić szmiry pisząc "pogarda dla szmiry treściowej i artystycznej wydaje mi się równie niedorzeczna, jak niedorzeczną byłaby np. pogarda dla nawozu, który - być może - nie jest przyjemny w wyglądzie i zapachu, jednak sprawia, że dzięki niemu świat roślinny uzyskuje bujną płodność. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż większość dzieł wybitnych i uznanych za arcydzieła zawdzięcza w pewniej mierze swoją znakomitość właśnie elementom szmiry, szmiry wczorajszej i współczesnej, bowiem to ona - łatwa, niecierpliwa i przypochlebcza nawet w buntach - w sposób najbardziej bezpośredni reaguje na rozległe manifestacje życia. Spłyca je, trywializuje i upraszcza! Oczywiście! Lecz w ostatecznym rozrachunku bywa dobroczynnym nawozem, bowiem tak zawsze było i dzieje się nadal, iż sztuka, ta z wysokich rejonów, żywi się nie tylko życiem, i nie tylko osobą samego artysty, żywi się także sztuką, i to w najróżniejszych przejawach, także tych płaskich, jarmarcznych i durnych, chociaż do tych powinowactw wielcy twórcy nie lubią się zazwyczaj przyznawać. Powiedziałbym nawet więcej, powiedziałbym, iż nie dowierzam arcydziełom, które nie pozwalają mi, dzięki ich skamieniałej doskonałości, odnaleźć zanikających ech oraz cieni natrętnej i wulgarnej szmiry."

Ale jak widać, to próba równie "przekonująca" co sama "Miazga". Zachowanie właściwych proporcji nie musi być od razu wyrazem pogardy wobec szmiry, i nawet Andrzejewski powinien był wiedzieć, że nie ma żadnego "być może", żadnych wątpliwości co do wyglądu i zapachu nawozu, choć naturalnie mogą być tacy, którym się on podoba. Generalnie jednak jeśli wyciska on łzy, to nie są to łzy zachwytu i wzruszenia a obronna reakcja organizmu przed odorem. Jakby jednak nie było, wszystkim którzy mają choć trochę poczucie humoru i dobrego smaku, lekturę "Na ustach grzechu" polecam. Trudno się przy niej nie uśmiechnąć. 

poniedziałek, 16 maja 2016

Martin Eden, Jack London

Ach, jak mi się podobała w szkolnych latach ta amerykańska wersja baśni Andersena o świniopasie (może dlatego, że nie zauważałem wówczas wcale tych trochę męczących wywodów dotyczących politycznych i społecznych przekonań bohaterów powieści). Zakochać się w kobiecie, okazać jej to i zostać odrzuconym, a potem, mimo przeciwności, zdobyć ją i odejść. Jakie to tragiczne. Jakże miałem za złe Andersenowi i Londonowi, że nie kazali swoim bohaterom schować męskiej dumy do kieszeni, wybaczyć i zapomnieć a potem żyć długo i szczęśliwie. Ale cóż można na to poradzić, że stworzyli nadwrażliwców. Zresztą nie oni jedni.


Taki Prus na przykład i jego Stanisław Wokulski. Podobnie jak Martin Eden pokochał kobietę, która nie była jego warta (?). Obaj u szczytu kariery, którą traktowali nie jako cel, ale narzędzie dla osiągnięcia celu, którym było zdobycie ręki ukochanej, zahartowani przez dotychczasowe przeciwności losu, kiedy wydawało by się, że mają już wszystko, nagle popadają w depresję i odbierają sobie życie. Tyle, że o ile w "Lalce" zaproszenie do domu kupca galanteryjnego i znajomość z nim to był szczyt tolerancji (z punktu widzenia gospodarza domu), to w "Martinie Edenie" zaproszenie biedaka, bez określonego zajęcia na rodzinne spotkania w zamożnej rodzinie nie jest niczym nadzwyczajnym. Co więcej, rodzina choć nie nadmiernie szczęśliwa jest w stanie przełknąć nawet małżeństwo córki z kimś takim, pod warunkiem, że weźmie się do uczciwej roboty. W Warszawie drugiej połowy XIX wieku byłoby to nie do pomyślenia i pan Łęcki ze zgrozy zapewne dostałby ataku apopleksji znacznie wcześniej a i panna Izabella również z pewnością nie posiadałaby się z oburzenia. Cóż, oto osiągnięcia amerykańskiej demokracji.

Widać je nawet postawie Ruth Morse, która przecież kocha Edena, nie zwodzi go, stawia sprawę jasno - chce mieć ustabilizowane, solidne, bezpieczne życie. Jakie to filisterskie! ale przecież ona ma takie samo prawo do swojego filisterstwa jak Martin do swojego indywidualizmu. Czy można mieć o to do niej pretensje, albo do jej rodziców, że chcieli szczęścia swojego córki, tak jak je rozumieli? Nikt tu Martina nie oszukiwał, wiedział w co się pakuje. Po chwilowym zauroczeniu "wyższymi sferami", wiedział ile są one warte, jakie są tam priorytety i jakie oczekiwania wobec innych. Gardzi tymi wartościami, tak jak gardzi członkami tej sfery ale też akceptuje istnienie takiego porządku. Osiągając sukces, stał się jednym z członków tych "wyższych sfer". Owszem nie zapomniał o swoim dotychczasowym życiu, co pozwala mu czuć się lepszym ale to przecież nic nie zmienia. O co mu więc chodzi? Że świat nie jest taki jakim go sobie wyobrażał? Czy gdyby Ruth nie zerwała zaręczyn, to wszystko byłoby w porządku? Przecież gdy ma do niej o to pretensja, twierdząc że zawsze był tym samym człowiekiem to i ona zawsze była tą samą kobietą - nigdy nie ukrywała, co sądzi o jego pisarskich próbach, nigdy nie tylko nie podziwiała go jako autora ale nawet nie rozumiała. Dopóki byli zaręczeni jakoś mu to nie przeszkadzało.

Jakoś nie dostrzegłem w Martinie wdzięczność wobec Ruth za jej, po części mimowolną rolę katalizatora, który wyzwolił w nim chęć innego życia, uświadomił własne braki ale także własne ukryte pragnienia. I przecież nie z poczucia wdzięczności Martin kochał Ruth. Ją czy wyobrażenie, ideał jaki sobie wymyślił po pierwszym spotkaniu? Ruth przecież się nie zmienia, ciągle jest taka sama. Gdy "zaręcza się" z Martinem i gdy zrywa z nim. On doskonale zdaje sobie sprawę z jej poglądów na świat i życie. I jest w postawie Martina wobec Ruth niekonsekwencja stawiająca go, moim zdaniem, w bardzo niekorzystnym świetle.

Otóż przyjmuje on akt odwagi z jej strony, jakim były "zaręczyny" zamożnej panny z ubogim kawalerem jako coś normalnego, a przecież nawet głupiec musiał zdawać sobie sprawę z tego, że patrząc na dzielące ich różnice społeczne nie jest to związek jak każdy inny. I warto tę odwagę ze strony Ruth zestawić z odrzuceniem przez Martina jej starań o jego względy - wówczas, gdy on jest już na szczycie. Warto spróbować odpowiedzieć na pytanie, czy gdyby Ruth zdecydowała się wrócić do Martina gdy jeszcze był "w dołku" potraktowałby jej starania tak, jak to zrobił wówczas gdy odniósł sukces? Może wtedy cechy jej i jej środowiska nie byłyby jeszcze takimi barierami nie do zaakceptowania jakimi nagle okazały się potem. Ale nie ma co gdybać - biedna Ruth, uraziła miłość własną Martina! Jak mogła mu coś takiego zrobić, niektórzy faceci takich rzeczy nie tylko zapominają ale i nigdy nie wybaczają! 

sobota, 14 maja 2016

Targowisko próżności, William Thackeray

"Ach! Vanitas Vanitatum! Kto z nas jest szczęśliwy na tym świecie? Komu spełniają się marzenia? Kto jest zadowolony, gdy się spełnią? A teraz drogie dzieci, wyciągamy marionetki i otwieramy skrzynkę. Przedstawienie rozpoczęte". Tak trawestując nieco zakończenie "Targowiska próżności" mogłaby się zaczynać powieść Williama Thackeray'a, chyba jeden z bardziej rozpoznawanych tytułów klasyki, oczywiście nie za sprawą poczytności książki ale dzięki tytułowi magazynu "z pretensjami" - "Vanity Fair", lokująca się pomiędzy książkami Jane Austen i Charlesa Dickensa


To kolejne stadium stosunków damsko-męskich, wyższy poziom tego, o czym pisała Jane Austen, bo o ile u niej można je było porównać do niemrawej walki na poduszki, to u Thackeray'a mamy do czynienia już nawet nie z MMA gdzie obowiązują twarde ale jednak reguły, lecz z walką na gołe pięści a i kopnięcie kolanem w podbrzusze zdarza się od czasu do czasu. Nie ma co ukrywać, podobnie jak powieści Austen, "Targowisko próżności" jest powieścią o zamążpójściu jako metodzie przetrwania dla kobiet z "lepszej" sfery. Za mąż chce wyjść Amelia, za mąż chce wyjść Rebeka, za mąż chcą wyjść siostry Jerzego, za mąż chce wyjść każda panna, która pojawia się na kartach powieści. Można by pomyśleć, że zamążpójście jest motorem napędzającym świat londyńskiego City, przynajmniej żeńskiej jego części. Ale cóż w tym dziwnego - "pozwolę sobie sformułować bezsporną prawdę: każda kobieta bez widocznego garbu potrafi w średnio sprzyjających okolicznościach poślubić każdego, kogo zechce". Tak... i skuteczności, w tej mierze, nie można paniom odmówić. Przynajmniej głównym bohaterkom. 

Ale oprócz romansowych perypetii "Targowisko próżności" jest też, a może przede wszystkim, satyrą społeczną, w wielu momentach złośliwą i gorzką, której gorycz stosuje się nie tylko do bohaterów powieści ale także jej czytelników i okazuje się, że po ponad 150 latach książka jest zaskakująco aktualna. Owszem, czasami sarkazm Thackeray'a przeradza się, na szczęście w niezbyt długie i z rzadka, umoralniające "kazanie" nudnawe i irytujące podobnie jak dwoje głównych, pozytywnych bohaterów, bo nie ma co ukrywać - szwarccharaktery w "Targowisku próżności" wyszły znacznie lepiej niż ci, z którymi czytelnik się powinien identyfikować.

To dzięki nim targowisko próżności pokazuje swoje prawdzie oblicze. To nie dobrotliwy światek, w którym popija się herbatkę i obgaduje bliźnich ale w którym, w gruncie rzeczy, nikt nikomu nic złego nie robi a w finale wszyscy żyją długą i szczęśliwie. Nobles obliges - "to bardzo podejrzany rynek, pełen fałszu, obłudy, kłamstwa i szacunku dla pozorów". Tu nie ma sentymentów, nie ma poczucia przyzwoitości, tu się dąży do celu za wszelką ceną. Kto silniejszy, bardziej bezwzględny, ten lepszy. To świat antypatyczny, w którym podłość byleby tylko zachowywała pozory, jest czymś najzupełniej zrozumiałym. Człowiek jest skazany na rozpychanie się łokciami, walkę może nie tyle o przetrwanie, co o należne miejsce w świecie a przynajmniej takie, które uważa się za należne sobie.

Dopóki odbywa się to w kręgu ludzi tego samego pokroju można to jakoś zrozumieć i nawet wybaczyć, ale targowisko próżności nie jest hermetycznie zamkniętą enklawą i odłamkami obrywają też niewinni. A przecież to nie musi być całkiem zepsuty świat. Uczestnicy targowiska próżności mają swoje wady (któż ich nie ma) ale mają też i cechy, które czynią ich rozumianymi przez czytelnika, a nawet pozwalają zaskarbić jego sympatię. Dopiero, ci którzy są "bezkompromisowi" we własnym egoizmie i w posługiwaniu się innymi sprawiają, że gaśnie resztka zrozumienia dla nich. 

Thackeray, choć w gruncie rzeczy, napisał powieść z rodzaju "dole i niedole czyli triumf ostateczny uciśnionej cnoty", chwilami jest cyniczny (by nie powiedzieć realistyczny) do bólu. Mówi - taki jest ten świat i jeśli chcesz osiągnąć sukces musisz być Machiavellim na co dzień. Nie ma się co gorszyć, to norma. Ale jednocześnie nie ma się wątpliwości, że pisze o tym z goryczą i wiadomo czyją stronę trzyma. Stawia na wartości, które na targowisku próżności nie mają racji bytu - uczciwość, honor, rzetelność, sprawiedliwość. Owszem, wydawać się może, że na bohaterów, którzy je uznają patrzy jak na dziwadła, ze zdziwieniem, że tacy jeszcze istnieją ale nie ulega wątpliwości, że darzy ich sympatią.

Ale, nie ma co ukrywać, tak jak już wspomniałem, wypadają oni znacznie bardziej blado w porównaniu z ucieleśnieniem zła wszelakiego. Kiedy przyjrzeć się ideałowi łagodności i słodyczy jakim jest Amelia, to okazuje się, że to ale w gruncie rzeczy słodka idiotka, pierwsza naiwna, ślepa na rzeczywistość, bezradna i bezwolna, która nic robi, niczym się nie interesuje pielęgnując w sobie uczucia cierpiętnicy. Cóż za przeciwieństwo Rebeki. Ta to dopiero zrobiłaby karierę w środowisku feministek. Rozpychając się na lewo i prawo nie gorzej od mężczyzn, gdy ci usiłują się jej zrewanżować pięknym za nadobne, krzyczy - ależ jak tak można krzywdzić słabą kobietę! Pozornie walczy o równe prawa na targowisku próżności a w gruncie rzeczy chodzi jej o przywileje. W stosunku do nich obu stosuje się to prawo opisywane przez Austen, zgodnie z którym ratunkiem przed deklasacją kobiety jest zamążpójście. Tyle że jedna ujmuje własny los we własne ręce manipulując ludźmi, druga nie robi kompletnie nic, a cała jej zasługa polega na tym, że znalazł się amator takiej lokatorki cielętnika.

Co tu dużo mówić, świetna rozrywka, wciągająca powieść, budząca uczucia rozmaite, w zależności od temperamentu czytelnika - ja polecam.