Już dawno się tak nie ubawiłem, chociaż nie sądzę by intencją Autorki "Studni bez dnia" było rozśmieszenie czytelników ale jak tu się nie śmiać, kiedy czyta się grafomańskie opisy stosunku seksualnego, który odbywa się o drugiej nad ranem w miejscu publicznym (przy jakimś wiadukcie kolejowym w Toruniu) - ach, cóż to za "Transfuzja orgazmu. Naboje rozkoszy wypuszczone skurczami w korytarze miękkości. Cichy jęk i zwolnienie uścisku. Wilgoć cieknąca arteriami ud prosto do tenisówek". W sumie, co w tym śmiesznego? Przecież to wcale nie jest zabawne wracać o drugiej nad ranem do domu w mokrych tenisówkach!
Ale "Studnia bez dnia" nie jest rodzimą wersją "50 twarzy Greya" choć opisów miłosnych zapałów można jeszcze kilka znaleźć, to dosyć kuriozalna historia o owdowiałej młodej kobiecie, dorabiającej przy produkcji toruńskiej pamiątkarskiej tandety, która znajduje pierścień ze średniowiecznej legendy zmieniający jej życie.
Katarzyna Enerlich, trawestując piosenkę Jerzego Stuhra, udowadnia, że "pisać książki każdy może", a zarazem że chyba jednak nie każdy powinien. Co prawda Andrzejewski mówił Trzandlowi o powszechności i potrzebie pisarstwa "merkantylnego" ale trzymającego jednak jakiś poziom, a powieść Katarzyny Enerlich nie łapie się do twórczości, jak to mówił, "kupców drugiej ani trzecie gildii". Zapewne ma swoich miłośników (to mógłby być asumpt do dyskusji na temat, czy lepiej nie czytać w ogóle niż czytać tego rodzaju elukubracje) ale jeśli ktoś posiadł trudną umiejętność czytania ze zrozumieniem powinien "Studnię bez dnia" omijać szerokim łukiem.
I nie chodzi tylko o grafomanię służącą opisowi, jak to bohaterka książki "stała się kobietą samotną, wlokącą za sobą niedomkniętą walizę uczuć. Żyły miłości podcięła jej podsłuchana rozmowa Męża z inną kobietą." bo to wynagradza mi z naddatkiem Mąż pisany przez duże "M", ta oznaka szacunku wobec patriarchalnego porządku. Nic to, że zdradzał (o czym zresztą żona wiedziała) ale mąż to jest Mąż! Nie żeby nie dostrzegała jego wad. I owszem, widziała je, wszakże gdy po wypadku nieprzytomny leżał w szpitalu i "balansował między życiem a śmiercią. Wyjątkowo niekorzystnie wyglądał." Co to znaczy kobiece oko! Facet umiera, a zdradzana żona dostrzega, że wyjątkowo niekorzystnie wygląda! Cóż za niedopatrzenie z jego strony! Zgroza!
Ale zgrozą wieje też i z innego powodu - bohaterka powieści znajduje kości palców i przedramienia, a "na jednej z kości palców połyskiwał... pierścień". I co? I nic! Kości zawija w jakiś woreczek i chowa do szafy, normalka, któż by tak nie zrobił ze znalezionymi ludzkimi szczątkami, a pierścień pokazuje przyjaciółkom. Ma kobieta nerwy. Tylko jak to możliwe? By przez trzy wieki pierścień utrzymywał się na palcu, ręka musiałaby być zmumifikowana a przecież Katarzyna Enerlich wyraźnie pisze o kościach (w dodatku zwiniętych jak "jasny precel"). Kości przedramienia i dłoni to prawie 30 kości, po co zabrała je wszystkie, bo jeśli nawet jakimś cudem pierścień trzymał się na którejś z kości palca, to przecież do niczego nie były jej potrzebne pozostałe. I jak zgarnęła je wszystkie za jednym zamachem wraz z pierścionkiem, chyba że miała wprawę albo dłoń jak szuflę? To pozostanie zagadką Autorki. Nie jedyną zresztą. Dlaczego jej bohaterka nie zawiadomiła policji o znalezieniu, jakby nie było, fragmentu zwłok? Przecież to, że znalazła je w średniowiecznej studni wcale nie oznacza, że mają kilkaset lat.
Tylko też chyba ona jedna wie, czy chlebodawcę głównej bohaterki w końcu emocjonowała jedna sprawa - "wyłącznie szczątki Kopernika", czy dwie, bo kilka zdań wcześniej pisze, że "rzeźbiarza w tym samym czasie frapowała jeszcze jedna zagadka". Nie wie za to, że nie powinno używać się słów, których znaczenia się nie rozumie, jak wyrażenia nomen omen w zdaniu, "Ucieszyła się, że dzwoni, bo w domu nagle zabrakło (nomen omen) oleju i chciała go prosić, bo dopisał go do listy zakupów, którą dała mu dziś rano."
Katarzyna Enerlich, trawestując piosenkę Jerzego Stuhra, udowadnia, że "pisać książki każdy może", a zarazem że chyba jednak nie każdy powinien. Co prawda Andrzejewski mówił Trzandlowi o powszechności i potrzebie pisarstwa "merkantylnego" ale trzymającego jednak jakiś poziom, a powieść Katarzyny Enerlich nie łapie się do twórczości, jak to mówił, "kupców drugiej ani trzecie gildii". Zapewne ma swoich miłośników (to mógłby być asumpt do dyskusji na temat, czy lepiej nie czytać w ogóle niż czytać tego rodzaju elukubracje) ale jeśli ktoś posiadł trudną umiejętność czytania ze zrozumieniem powinien "Studnię bez dnia" omijać szerokim łukiem.
I nie chodzi tylko o grafomanię służącą opisowi, jak to bohaterka książki "stała się kobietą samotną, wlokącą za sobą niedomkniętą walizę uczuć. Żyły miłości podcięła jej podsłuchana rozmowa Męża z inną kobietą." bo to wynagradza mi z naddatkiem Mąż pisany przez duże "M", ta oznaka szacunku wobec patriarchalnego porządku. Nic to, że zdradzał (o czym zresztą żona wiedziała) ale mąż to jest Mąż! Nie żeby nie dostrzegała jego wad. I owszem, widziała je, wszakże gdy po wypadku nieprzytomny leżał w szpitalu i "balansował między życiem a śmiercią. Wyjątkowo niekorzystnie wyglądał." Co to znaczy kobiece oko! Facet umiera, a zdradzana żona dostrzega, że wyjątkowo niekorzystnie wygląda! Cóż za niedopatrzenie z jego strony! Zgroza!
Ale zgrozą wieje też i z innego powodu - bohaterka powieści znajduje kości palców i przedramienia, a "na jednej z kości palców połyskiwał... pierścień". I co? I nic! Kości zawija w jakiś woreczek i chowa do szafy, normalka, któż by tak nie zrobił ze znalezionymi ludzkimi szczątkami, a pierścień pokazuje przyjaciółkom. Ma kobieta nerwy. Tylko jak to możliwe? By przez trzy wieki pierścień utrzymywał się na palcu, ręka musiałaby być zmumifikowana a przecież Katarzyna Enerlich wyraźnie pisze o kościach (w dodatku zwiniętych jak "jasny precel"). Kości przedramienia i dłoni to prawie 30 kości, po co zabrała je wszystkie, bo jeśli nawet jakimś cudem pierścień trzymał się na którejś z kości palca, to przecież do niczego nie były jej potrzebne pozostałe. I jak zgarnęła je wszystkie za jednym zamachem wraz z pierścionkiem, chyba że miała wprawę albo dłoń jak szuflę? To pozostanie zagadką Autorki. Nie jedyną zresztą. Dlaczego jej bohaterka nie zawiadomiła policji o znalezieniu, jakby nie było, fragmentu zwłok? Przecież to, że znalazła je w średniowiecznej studni wcale nie oznacza, że mają kilkaset lat.
Tylko też chyba ona jedna wie, czy chlebodawcę głównej bohaterki w końcu emocjonowała jedna sprawa - "wyłącznie szczątki Kopernika", czy dwie, bo kilka zdań wcześniej pisze, że "rzeźbiarza w tym samym czasie frapowała jeszcze jedna zagadka". Nie wie za to, że nie powinno używać się słów, których znaczenia się nie rozumie, jak wyrażenia nomen omen w zdaniu, "Ucieszyła się, że dzwoni, bo w domu nagle zabrakło (nomen omen) oleju i chciała go prosić, bo dopisał go do listy zakupów, którą dała mu dziś rano."
Pewnie też niejedna gospodyni domowa chciałaby wiedzieć, jakim cudem kobiecie, która ledwo wiąże koniec z końcem, starcza na to by ciągle bywać w kawiarniach i restauracjach - no chyba, że w Toruniu jest jakoś bardzo tanio, etc., etc., etc.
Pomijając już niekonsekwencje i brak logiki dostrzegany co i rusz w fabule, to nie trzeba być krytykiem literackim by dostrzec niedostatki kompozycji. Do czego potrzebny był Autorce pochówek Kopernika albo przyjaźń wdowy i ex-kochanki tego samego mężczyzny, zważywszy że nic z niej w sumie nie wynika? Jest za to, to co można znaleźć na blogu Autorki; przepisy kuchenne i nawiązanie do Mazur. Tylko czy zaraz trzeba o tym pisać książkę? Jak dla mnie szkoda czasu i atłasu. Jeśli taka jest cała polska, współczesna literatura "kobieca" to ratuj się kto może!
Pomijając już niekonsekwencje i brak logiki dostrzegany co i rusz w fabule, to nie trzeba być krytykiem literackim by dostrzec niedostatki kompozycji. Do czego potrzebny był Autorce pochówek Kopernika albo przyjaźń wdowy i ex-kochanki tego samego mężczyzny, zważywszy że nic z niej w sumie nie wynika? Jest za to, to co można znaleźć na blogu Autorki; przepisy kuchenne i nawiązanie do Mazur. Tylko czy zaraz trzeba o tym pisać książkę? Jak dla mnie szkoda czasu i atłasu. Jeśli taka jest cała polska, współczesna literatura "kobieca" to ratuj się kto może!