sobota, 30 czerwca 2018

Braterstwo albo śmierć. Zabijanie Mickiewicza w Kole Sprawy Bożej, Krzysztof Rutkowski

A mogło być tak pięknie.... ale cóż, Krzysztofowi Rutkowskiemu udało się "zakatować" temat, który wydawał się być samograjem bo przecież związki wieszcza narodowego z guru, jakim był dla niektórych Andrzej Towiański to temat z sensacyjnym posmakiem, dalekim od suchej, kilku zdaniowej notki w podręczniku do języka polskiego. Przynależność do sekty, której przewodził rejent sądu ziemskiego w Wilnie, scysja ze Słowackim, wiernopoddańczy adres do cara, a na dodatek sprawy damsko-męskie odstające od normy nawet w naszych liberalnych, w sprawach seksu, czasach - to wszystko bardzo nie pasuje do pomnikowego wizerunku Mickiewicza a tym samym budzi zaciekawienie, jak to tam było naprawdę.


Co w takim razie jest nie tak w książce Rutkowskiego? - niestety prawie wszystko. Przede wszystkim nie jest to książka dla początkujących lecz dla "siedzących w temacie". Autor zakłada, że czytelnik posiada już quantum wiedzy na temat podejmowany w "Braterstwie..." i to quantum naprawdę spore bo wrzuca go w środek piekiełka polskiej emigracji popowstaniowej bez większych wyjaśnień, kto i skąd się tam wziął a jego lakoniczność w tym względzie dotyczy, niestety, także kluczowych postaci książki.

W lekturze, paradoksalnie, nie pomaga też i erudycja Autora, który imponuje znajomością źródeł i obficie je cytuje. Rzecz w tym, że sążniste cytaty są po prostu męczące, przede wszystkim z powodu specyficznego dla towiańszczyzny stylu widocznego choćby w kuriozalnych "wytycznych" Mistrza Towiańskiego dla Brata Adama - "Gotowość do dzieła kapłana nowego przybytku, na obudzeniu życia ducha zależy. Jego liczba pięć. - Cztery żywota odbył. - Piąty ma odbyć. - Pobudę Jego do takiego w części jęku dla Pana, jaki sam masz. Jest wypróżniony, niech pobudza ducha do służby. - Otwórz mu losy jego przeszłe. Niech rozczula się i modli przymusem, póki nie zbierze się na siły ducha. - Cięgiem przedsiębierze, a nie wykonywa, nad wszystkim cierpi - cierpi nad niedostatkami, spuszcza się na miłosierdzie Boskie, ale pobudek z siebie nie daje. Dosyć wypróżnienia w przyszłym żywocie, dziś trzeba, aby duch był działalnym. Cierpiał naprzód na niewypróżnienie, potem na niedziałalność ducha. Niech uczy się z własnych pism, a zobaczy duchem, co jemu nie dostaje. Mało dziś jemu być Joanną d'Arc, trzeba życie ducha wydobyć. Zna niedostatek - chce wydobywać - ale pracy nie przykładanie jest w miedzianym życiu - jest czysty, próżny, wierzący." A to tylko niewielka próbka, która wcale nie jest szczytem "koszmarnego wojskowo-mistyczno-kancelaryjnego stylu" Towiańskiego.

Zresztą styl pisarstwa samego Autora "Braterstwa..." pozostawia wiele do życzenia, pisze bowiem mało przyjaźnie, puszczając oko do czytelnika i bawiąc się językiem towiańszczyzny (co jest w większych dawkach prawie tam samo niestrawne jak język Towiańskiego i jego akolitów) na zmianę z wywodami w stylu Deridy i Lacana plotąc całkiem serio o schizofrenii, znaczeniu języka i pisma, tak jakby literaci połowy XIX wieku byli prekursorami ponowoczesnej (?) krytyki literackiej, "odlatując" przy tym nie gorzej niż sam Towiański, nie pomaga też bardzo swobodne traktowanie chronologii wydarzeń.

Mam wrażenie, że Krzysztofa Rutkowskiego poniosły emocje, czemu w sumie się nie dziwię bo opisuje przecież arcyciekawy "epizod w dziejach dewiacji polskiej myśli". Niestety to emocjonalne zaangażowanie przysłoniło mu jasny ogląd rzeczywistości. Znając bowiem fakty wysnuwa dziwaczne twierdzenie o "zabijaniu" Mickiewicza przez członków Koła Sprawy Bożej, w jakiś zaskakujący sposób na podstawie prawdziwych przesłanek wysnuwa błędny wniosek, choć właściwie ma się wrażenie, że przesłanki nie mają tu nic do rzeczy, bo teza jest z góry założona i już. To, że to Mickiewicz "zabijał" przez lata innych nie ma znaczenia a przecież sytuacja wieszcza przypomina sytuację consigliere, który został decyzją capo di tutti capi odsunięty przez dotychczasowych podwładnych od władzy. Jakoś trudno wykrzesać w sobie współczucie dla takiej "ofiary", prawda?

Mnie Krzysztof Rutkowski zupełnie nie przekonał. Trzymając się konwencji podtytułu książki, powiedziałbym, że to było nie tyle zabijanie ale raczej samobójstwo Brata Adama. Towiański co najwyżej może być oskarżony o przyczynienie się do tego samobójstwa a i to wątpliwe, bo skąd pewność że Mickiewicz nie jechałbym na jałowym biegu (jeśli chodzi o twórczość poetycką) i bez przynależności do sekty, zwłaszcza że przecież tworzył w Paryżu, tyle że była to twórczość innego rodzaju, pozostająca w cieniu jego poezji.

Widać wyraźnie, że Krzysztof Rutkowski nie przepada za litewskim hreczkosiejem i pewnie słusznie, bo niezależnie do tego, czy idee Towiańskiego podobają się czy nie, to co do oceny praktycznego funkcjonowania sekty, którą kierował nie ma wątpliwości. Mechanizmy jej działania były wręcz podręcznikowe, stosowane wobec ludzi, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji wynikającej z emigracji i z wszystkich pochodnych wobec niej problemów: wyobcowania, poczucia klęski, tęsknoty za domem, bezradności, trudności ekonomicznych, problemów osobistych etc, etc., etc. A tu nagle znajduje się ktoś, kto sprawia wrażenie, że ich rozumie, pokazuje drogę, oferuje braterstwo i wspólnotę twierdząc, że ich cierpienie nie pójdzie na marne, ma sens i prowadzi do zwycięstwa byle by tylko mu uwierzyli, bo doznał objawienia. Czy można się temu oprzeć? Oczywiście, że tak ale kilkadziesiąt osób dało się złapać na ten lep, zresztą część za sprawą Mickiewicza.

Mickiewicz uwierzył ale od tego jeszcze daleko do zostania ofiarą. Kiedy Krzysztof Rutkowski usiłuje go jako takiego przedstawić, to jakby zapomina, że mamy do czynienia z dorosłym, intelektualnie sprawnym człowiekiem, który jeszcze niedawno sam poddawał tresurze innych członków sekty a nie trzeba było wielkiej przenikliwości by rozgryźć Towiańskiego. Przedstawienie więc Mickiewicza jako ofiary Towiańskiego jest moim zdaniem dużym uproszczeniem a Krzysztof Rutkowski w swojej książce udowadnia nie tyle, że w Kole Sprawy Bożej zabijano Mickiewicza, ile to, że można zabić ciekawy temat. 

sobota, 23 czerwca 2018

Kordzik, Anatolij Rybakow

Nie da się ukryć, że lata komunizmu to do literatury (podobnie zresztą, jak i dla innych dziedzin kultury) czas stracony. Oczywiście, każda epoka ma swoje i prawa i swój styl różnie odbierany przez następne pokolenia ale literatura powstała w trybie, że tak powiem, nakazowo-rozdzielczym, próbę czasu zniosła wyjątkowo źle i swój żywot zakończyła u nas w 1989 roku.


Dzisiaj bestsellery prozy radzieckiej a i nasze rodzime, ówczesne wytwory nie mają co liczyć na drugi żywot. Ideologiczna skaza stała się dla nich piętnem skazującym na zapomnienie. Co najwyżej są traktowane jako dokumenty epoki albo coś, do czego czytelnicy urodzeni w czasach sprzed wynalezienia ipodów sięgają z sentymentu, jako do reliktów swojego dzieciństwa albo młodości. Przyznaję, nie jestem wolny od tej słabości i dałem się jej ponieść w przypadku "Kordzika" Anatolija Rybakowa, książki która obok "Samotnego białego żagla" oraz "Timura i jego drużyny" należała do najpopularniejszych młodzieżowych powieści rosyjskich, oczywiście nie tyle za sprawą literackich walorów, co wpisania na listę szkolnych lektur.

Dzisiaj "Kordzik" nie miałby u młodocianych czytelników żadnych szans, nie chodzi nawet o dawkę propagandy (a ta jest potężna). Wiedza (nawet "skrzywiona"), którą posiadał uczeń w czasach "komuny" sprawiała, że to co dla dzisiejszego ucznia podstawówki jest czarną magią dla niego było oczywistością. Rewolucja październikowa, wojna domowa (jest nawet wzmianka, że "Polacy zajęli Kijów"), biali vs. czerwoni, pionierzy, komsomolcy. Tego nikt uczniowi, powiedzmy, szóstej klasy nie musiał wyjaśniać, to wiedziało się samo przez się. Oczywiście była to wiedza zakłamana ale była, to po pierwsze.

Po drugie, o ile zdarzają się książki, gdzie spokojnie da się przymknąć oko na widoczną w nich indoktrynację i które to bez problemu można by z nich usunąć dając im tym samym jeszcze jedną szansę, to niestety "Kordzik" do nich nie należy. W gruncie rzeczy propaganda przyćmiewa, poza początkowymi rozdziałami, wątek przygodowo-sensacyjny, co sprawia że tak naprawdę, to powieść nie tyle o rozszyfrowaniu tajemnicy jaką w sobie kryje stary marynarski kordzik, ile książka o perypetiach dzieci, którym się marzy wstąpienie w szeregi Komsomołu. Jest tu wszystko; peany na cześć komunizmu włącznie z fragmentem przemówienia Lenina wygłoszonym na III Zjeździe Komsomołu, publiczny lincz na chłopcu w stylu, jaki był praktykowany na partyjnych konwentykielach, przeciwstawienie pionierów - skautom (nie trzeba dodawać, którzy są dobrzy, a którzy źli), że o odsądzeniu burżuazji od czci i wiary nie wspomnę. W sumie, można powiedzieć, że bohaterowie powieści Rybakowa dobrze by się rozumieli z Pawlikiem Morozowem.

Nie ratują książki nawet zaskakujące smaczki, przedstawione oczywiście w "jedynie słusznym" świetle, takie jak; wzmianki o ruchach powstańczych Machno i Antonowa, racjonowaniu żywności w Moskwie, głodzie na Powołżu i "bezprizornych". Nie pomagają także autobiograficzne wątki dotyczące Katajewa i jego rodziny; przedstawione w epizodzie w Rewsku (w rzeczywistości miejscowość to Snowśk), gdzie mieszkali dziadkowie pisarza i opisach Arbatu gdzie mieszkał on sam, które stanowią zdecydowanie najlepsze fragmenty powieści.

I pomyśleć, że "Kordzik" doczekał się ekranizacji (w 1954 i 1973 roku) i ciągu dalszego w postaci dwóch kolejnych powieści, co było chyba jakąś manią Rybakowa, bo jeszcze dwukrotnie w stosunku do innych swoich bestsellerów korzystał z takiej możliwości odcinania kuponów od ich popularności, ale jak to mawiali starożytni, pro captu lectoris habent sua fate libelli. 

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Frankenstein, Mary Wollstonecraft Shelley

Współczesnego czytelnika powieść Mary Wollstonecraft Shelley w pierwszej chwili może trochę śmieszyć, trochę irytować. Lepiej też nie zakładać, że będziemy mieli do czynienia z żelazną logiką i konsekwencją fabuły. Po prostu trzeba wziąć dużą poprawkę na fakt, że książka ma już 200 lat i pisana jest w dobie romantyzmu, co oznacza, że zachowania jej bohaterów znacząco odstają od tego, czego dzisiaj od nich byśmy oczekiwali. 


Zarówno Robert Walton, jak i Wiktor Frankenstein, te dwie bliźniacze dusze, teraz już by się nie "wybronili", zwłaszcza tytułowy bohater z jego krokodylimi łzami i jeremiadami. W sumie dziwna sprawa, bo przecież gender jest w natarciu, a oczekuje się od mężczyzny by zachowywał się jak facet a nie baba (swoją drogą, cóż to za przeżytek!), tymczasem Frankenstein ucieka od odpowiedzialności za własne czyny roztaczając przed czytelnikami zasłonę dymną, która jednak zupełnie dzisiaj zawodzi i wywiera efekt odwrotny od zamierzonego. 

To nie jest żaden Prometeusz, jak chciała Wollstonecraft Shelley, to uczeń czarnoksiężnika, który wyzwolił moce, nad którymi nie potrafił zapanować i który nie miał pojęcia o konsekwencjach swoich działań. Nawet nie próbował nad tymi mocami zapanować, uciekając od odpowiedzialności przestraszony efektem swoich czynów. Odpowiedzialność za niego ponoszą inni. Tak kończy się zabawa człowieka w Pana Boga. W sumie nic nowego, już przecież starożytni Grecy znali grzech hybris. Tu już się kończy śmieszność powieści i irytacja czytelnika. Przechodzi się na grunt zaskakująco aktualny i jak najbardziej poważny. To już nie jest tylko powieść grozy "z myszką" ale książka dająca asumpt do refleksji nad ludzkim pożądaniem władzy nad życiem i śmiercią a wizja współczesnego Wiktora Frankensteina i jego tworu nie jest już jakąś totalną abstrakcją. 

Czasy się zmieniły i zmieniło się postrzeganie świata. Dzisiaj jasne jest dla każdego, że jedyną "winą" tworu Frankensteina jest jego odstręczająca powierzchowność (którą zawdzięczał swemu twórcy) i pragnienie bycia kochanym. To sprawia, że paradoksalnie budzi, może nie tyle sympatię, o co byłoby trudno, ale jakiś rodzaj zrozumienia (co nie znaczy usprawiedliwienia) większy niż w stosunku do Wiktora. Cóż bowiem jest złego w pragnieniu bliskości z drugim człowiekiem? Jego czyny są tylko konsekwencją działań i zaniechań Wiktora, przez którego został porzucony i pozostawiony samemu sobie. Morderstwa są krzykiem rozpaczy, bo nie widzi innej drogi dla osiągnięcia celu jak tylko przemoc, nie przewidział jednak, że trafił na wyjątkowo nieempatycznego przeciwnika. Trzeba wziąć też poprawkę, iż jest "moralnym samoukiem", nie ma przecież przewodnika, nauczyciela, mentora a jego edukacja opiera się na "podglądactwie", nie ma więc podstaw do tego by oczekiwać od niego przestrzegania reguł obowiązujących w społeczeństwie. Czy zresztą społeczeństwo wyrzucając kogoś poza nawias, ma prawo oczekiwać by ten ktoś stosował się do reguł rządzących tym społeczeństwem? 

Można powiedzieć, utrzymując się w tak modnej dzisiaj konwencji, że "Frankenstein" jest powieścią o stosunku do "Innego", odrzuconego tylko z powodu swojej powierzchowności, która przecież nie była od niego zależna. Poczucie niesprawiedliwości sytuacji, w jakiej się znalazł z nie swojej przecież winy wydaje się oczywiste. Ale to chyba jednak nie taka prosta sprawa. Tak jak "Inny" ma prawo do "wolności do" i "wolności od" tak analogiczne prawa przysługują pozostałym członkom społeczności, w ramach której chce funkcjonować. Trudno sensownie uzasadnić wyższość prawa jednostki nad prawem zbiorowości, na którą składają się przecież jednostki. Nie uzasadnia tego nawet imperatyw kategoryczny Kanta, tak wydawałoby się, głęboko humanistyczna reguła. To kwestia takiej lub innej umowy społecznej, tak różnej jak różne są społeczeństwa.

Wychodzi więc na to, że jeśli dłużej się nad tym zastanowić, to tym bardziej czytelnik upewnia się w przekonaniu, że powieść, którą 200 lat temu popełniła młodziutka panienka nie jest tylko naiwną ramotką, nie wiedzieć czemu zaliczaną do kanonu literatury światowej. Polecam!