A mogło być tak pięknie.... ale cóż, Krzysztofowi Rutkowskiemu udało się "zakatować" temat, który wydawał się być samograjem bo przecież związki wieszcza narodowego z guru, jakim był dla niektórych Andrzej Towiański to temat z sensacyjnym posmakiem, dalekim od suchej, kilku zdaniowej notki w podręczniku do języka polskiego. Przynależność do sekty, której przewodził rejent sądu ziemskiego w Wilnie, scysja ze Słowackim, wiernopoddańczy adres do cara, a na dodatek sprawy damsko-męskie odstające od normy nawet w naszych liberalnych, w sprawach seksu, czasach - to wszystko bardzo nie pasuje do pomnikowego wizerunku Mickiewicza a tym samym budzi zaciekawienie, jak to tam było naprawdę.
Co w takim razie jest nie tak w książce Rutkowskiego? - niestety prawie wszystko. Przede wszystkim nie jest to książka dla początkujących lecz dla "siedzących w temacie". Autor zakłada, że czytelnik posiada już quantum wiedzy na temat podejmowany w "Braterstwie..." i to quantum naprawdę spore bo wrzuca go w środek piekiełka polskiej emigracji popowstaniowej bez większych wyjaśnień, kto i skąd się tam wziął a jego lakoniczność w tym względzie dotyczy, niestety, także kluczowych postaci książki.
W lekturze, paradoksalnie, nie pomaga też i erudycja Autora, który imponuje znajomością źródeł i obficie je cytuje. Rzecz w tym, że sążniste cytaty są po prostu męczące, przede wszystkim z powodu specyficznego dla towiańszczyzny stylu widocznego choćby w kuriozalnych "wytycznych" Mistrza Towiańskiego dla Brata Adama - "Gotowość do dzieła kapłana nowego przybytku, na obudzeniu życia ducha zależy. Jego liczba pięć. - Cztery żywota odbył. - Piąty ma odbyć. - Pobudę Jego do takiego w części jęku dla Pana, jaki sam masz. Jest wypróżniony, niech pobudza ducha do służby. - Otwórz mu losy jego przeszłe. Niech rozczula się i modli przymusem, póki nie zbierze się na siły ducha. - Cięgiem przedsiębierze, a nie wykonywa, nad wszystkim cierpi - cierpi nad niedostatkami, spuszcza się na miłosierdzie Boskie, ale pobudek z siebie nie daje. Dosyć wypróżnienia w przyszłym żywocie, dziś trzeba, aby duch był działalnym. Cierpiał naprzód na niewypróżnienie, potem na niedziałalność ducha. Niech uczy się z własnych pism, a zobaczy duchem, co jemu nie dostaje. Mało dziś jemu być Joanną d'Arc, trzeba życie ducha wydobyć. Zna niedostatek - chce wydobywać - ale pracy nie przykładanie jest w miedzianym życiu - jest czysty, próżny, wierzący." A to tylko niewielka próbka, która wcale nie jest szczytem "koszmarnego wojskowo-mistyczno-kancelaryjnego stylu" Towiańskiego.
Zresztą styl pisarstwa samego Autora "Braterstwa..." pozostawia wiele do życzenia, pisze bowiem mało przyjaźnie, puszczając oko do czytelnika i bawiąc się językiem towiańszczyzny (co jest w większych dawkach prawie tam samo niestrawne jak język Towiańskiego i jego akolitów) na zmianę z wywodami w stylu Deridy i Lacana plotąc całkiem serio o schizofrenii, znaczeniu języka i pisma, tak jakby literaci połowy XIX wieku byli prekursorami ponowoczesnej (?) krytyki literackiej, "odlatując" przy tym nie gorzej niż sam Towiański, nie pomaga też bardzo swobodne traktowanie chronologii wydarzeń.
Mam wrażenie, że Krzysztofa Rutkowskiego poniosły emocje, czemu w sumie się nie dziwię bo opisuje przecież arcyciekawy "epizod w dziejach dewiacji polskiej myśli". Niestety to emocjonalne zaangażowanie przysłoniło mu jasny ogląd rzeczywistości. Znając bowiem fakty wysnuwa dziwaczne twierdzenie o "zabijaniu" Mickiewicza przez członków Koła Sprawy Bożej, w jakiś zaskakujący sposób na podstawie prawdziwych przesłanek wysnuwa błędny wniosek, choć właściwie ma się wrażenie, że przesłanki nie mają tu nic do rzeczy, bo teza jest z góry założona i już. To, że to Mickiewicz "zabijał" przez lata innych nie ma znaczenia a przecież sytuacja wieszcza przypomina sytuację consigliere, który został decyzją capo di tutti capi odsunięty przez dotychczasowych podwładnych od władzy. Jakoś trudno wykrzesać w sobie współczucie dla takiej "ofiary", prawda?
Mnie Krzysztof Rutkowski zupełnie nie przekonał. Trzymając się konwencji podtytułu książki, powiedziałbym, że to było nie tyle zabijanie ale raczej samobójstwo Brata Adama. Towiański co najwyżej może być oskarżony o przyczynienie się do tego samobójstwa a i to wątpliwe, bo skąd pewność że Mickiewicz nie jechałbym na jałowym biegu (jeśli chodzi o twórczość poetycką) i bez przynależności do sekty, zwłaszcza że przecież tworzył w Paryżu, tyle że była to twórczość innego rodzaju, pozostająca w cieniu jego poezji.
Widać wyraźnie, że Krzysztof Rutkowski nie przepada za litewskim hreczkosiejem i pewnie słusznie, bo niezależnie do tego, czy idee Towiańskiego podobają się czy nie, to co do oceny praktycznego funkcjonowania sekty, którą kierował nie ma wątpliwości. Mechanizmy jej działania były wręcz podręcznikowe, stosowane wobec ludzi, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji wynikającej z emigracji i z wszystkich pochodnych wobec niej problemów: wyobcowania, poczucia klęski, tęsknoty za domem, bezradności, trudności ekonomicznych, problemów osobistych etc, etc., etc. A tu nagle znajduje się ktoś, kto sprawia wrażenie, że ich rozumie, pokazuje drogę, oferuje braterstwo i wspólnotę twierdząc, że ich cierpienie nie pójdzie na marne, ma sens i prowadzi do zwycięstwa byle by tylko mu uwierzyli, bo doznał objawienia. Czy można się temu oprzeć? Oczywiście, że tak ale kilkadziesiąt osób dało się złapać na ten lep, zresztą część za sprawą Mickiewicza.
Mickiewicz uwierzył ale od tego jeszcze daleko do zostania ofiarą. Kiedy Krzysztof Rutkowski usiłuje go jako takiego przedstawić, to jakby zapomina, że mamy do czynienia z dorosłym, intelektualnie sprawnym człowiekiem, który jeszcze niedawno sam poddawał tresurze innych członków sekty a nie trzeba było wielkiej przenikliwości by rozgryźć Towiańskiego. Przedstawienie więc Mickiewicza jako ofiary Towiańskiego jest moim zdaniem dużym uproszczeniem a Krzysztof Rutkowski w swojej książce udowadnia nie tyle, że w Kole Sprawy Bożej zabijano Mickiewicza, ile to, że można zabić ciekawy temat.
Co w takim razie jest nie tak w książce Rutkowskiego? - niestety prawie wszystko. Przede wszystkim nie jest to książka dla początkujących lecz dla "siedzących w temacie". Autor zakłada, że czytelnik posiada już quantum wiedzy na temat podejmowany w "Braterstwie..." i to quantum naprawdę spore bo wrzuca go w środek piekiełka polskiej emigracji popowstaniowej bez większych wyjaśnień, kto i skąd się tam wziął a jego lakoniczność w tym względzie dotyczy, niestety, także kluczowych postaci książki.
W lekturze, paradoksalnie, nie pomaga też i erudycja Autora, który imponuje znajomością źródeł i obficie je cytuje. Rzecz w tym, że sążniste cytaty są po prostu męczące, przede wszystkim z powodu specyficznego dla towiańszczyzny stylu widocznego choćby w kuriozalnych "wytycznych" Mistrza Towiańskiego dla Brata Adama - "Gotowość do dzieła kapłana nowego przybytku, na obudzeniu życia ducha zależy. Jego liczba pięć. - Cztery żywota odbył. - Piąty ma odbyć. - Pobudę Jego do takiego w części jęku dla Pana, jaki sam masz. Jest wypróżniony, niech pobudza ducha do służby. - Otwórz mu losy jego przeszłe. Niech rozczula się i modli przymusem, póki nie zbierze się na siły ducha. - Cięgiem przedsiębierze, a nie wykonywa, nad wszystkim cierpi - cierpi nad niedostatkami, spuszcza się na miłosierdzie Boskie, ale pobudek z siebie nie daje. Dosyć wypróżnienia w przyszłym żywocie, dziś trzeba, aby duch był działalnym. Cierpiał naprzód na niewypróżnienie, potem na niedziałalność ducha. Niech uczy się z własnych pism, a zobaczy duchem, co jemu nie dostaje. Mało dziś jemu być Joanną d'Arc, trzeba życie ducha wydobyć. Zna niedostatek - chce wydobywać - ale pracy nie przykładanie jest w miedzianym życiu - jest czysty, próżny, wierzący." A to tylko niewielka próbka, która wcale nie jest szczytem "koszmarnego wojskowo-mistyczno-kancelaryjnego stylu" Towiańskiego.
Zresztą styl pisarstwa samego Autora "Braterstwa..." pozostawia wiele do życzenia, pisze bowiem mało przyjaźnie, puszczając oko do czytelnika i bawiąc się językiem towiańszczyzny (co jest w większych dawkach prawie tam samo niestrawne jak język Towiańskiego i jego akolitów) na zmianę z wywodami w stylu Deridy i Lacana plotąc całkiem serio o schizofrenii, znaczeniu języka i pisma, tak jakby literaci połowy XIX wieku byli prekursorami ponowoczesnej (?) krytyki literackiej, "odlatując" przy tym nie gorzej niż sam Towiański, nie pomaga też bardzo swobodne traktowanie chronologii wydarzeń.
Mam wrażenie, że Krzysztofa Rutkowskiego poniosły emocje, czemu w sumie się nie dziwię bo opisuje przecież arcyciekawy "epizod w dziejach dewiacji polskiej myśli". Niestety to emocjonalne zaangażowanie przysłoniło mu jasny ogląd rzeczywistości. Znając bowiem fakty wysnuwa dziwaczne twierdzenie o "zabijaniu" Mickiewicza przez członków Koła Sprawy Bożej, w jakiś zaskakujący sposób na podstawie prawdziwych przesłanek wysnuwa błędny wniosek, choć właściwie ma się wrażenie, że przesłanki nie mają tu nic do rzeczy, bo teza jest z góry założona i już. To, że to Mickiewicz "zabijał" przez lata innych nie ma znaczenia a przecież sytuacja wieszcza przypomina sytuację consigliere, który został decyzją capo di tutti capi odsunięty przez dotychczasowych podwładnych od władzy. Jakoś trudno wykrzesać w sobie współczucie dla takiej "ofiary", prawda?
Mnie Krzysztof Rutkowski zupełnie nie przekonał. Trzymając się konwencji podtytułu książki, powiedziałbym, że to było nie tyle zabijanie ale raczej samobójstwo Brata Adama. Towiański co najwyżej może być oskarżony o przyczynienie się do tego samobójstwa a i to wątpliwe, bo skąd pewność że Mickiewicz nie jechałbym na jałowym biegu (jeśli chodzi o twórczość poetycką) i bez przynależności do sekty, zwłaszcza że przecież tworzył w Paryżu, tyle że była to twórczość innego rodzaju, pozostająca w cieniu jego poezji.
Widać wyraźnie, że Krzysztof Rutkowski nie przepada za litewskim hreczkosiejem i pewnie słusznie, bo niezależnie do tego, czy idee Towiańskiego podobają się czy nie, to co do oceny praktycznego funkcjonowania sekty, którą kierował nie ma wątpliwości. Mechanizmy jej działania były wręcz podręcznikowe, stosowane wobec ludzi, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji wynikającej z emigracji i z wszystkich pochodnych wobec niej problemów: wyobcowania, poczucia klęski, tęsknoty za domem, bezradności, trudności ekonomicznych, problemów osobistych etc, etc., etc. A tu nagle znajduje się ktoś, kto sprawia wrażenie, że ich rozumie, pokazuje drogę, oferuje braterstwo i wspólnotę twierdząc, że ich cierpienie nie pójdzie na marne, ma sens i prowadzi do zwycięstwa byle by tylko mu uwierzyli, bo doznał objawienia. Czy można się temu oprzeć? Oczywiście, że tak ale kilkadziesiąt osób dało się złapać na ten lep, zresztą część za sprawą Mickiewicza.
Mickiewicz uwierzył ale od tego jeszcze daleko do zostania ofiarą. Kiedy Krzysztof Rutkowski usiłuje go jako takiego przedstawić, to jakby zapomina, że mamy do czynienia z dorosłym, intelektualnie sprawnym człowiekiem, który jeszcze niedawno sam poddawał tresurze innych członków sekty a nie trzeba było wielkiej przenikliwości by rozgryźć Towiańskiego. Przedstawienie więc Mickiewicza jako ofiary Towiańskiego jest moim zdaniem dużym uproszczeniem a Krzysztof Rutkowski w swojej książce udowadnia nie tyle, że w Kole Sprawy Bożej zabijano Mickiewicza, ile to, że można zabić ciekawy temat.