Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biblioteka arcydzieł. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biblioteka arcydzieł. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 maja 2016

Targowisko próżności, William Thackeray

"Ach! Vanitas Vanitatum! Kto z nas jest szczęśliwy na tym świecie? Komu spełniają się marzenia? Kto jest zadowolony, gdy się spełnią? A teraz drogie dzieci, wyciągamy marionetki i otwieramy skrzynkę. Przedstawienie rozpoczęte". Tak trawestując nieco zakończenie "Targowiska próżności" mogłaby się zaczynać powieść Williama Thackeray'a, chyba jeden z bardziej rozpoznawanych tytułów klasyki, oczywiście nie za sprawą poczytności książki ale dzięki tytułowi magazynu "z pretensjami" - "Vanity Fair", lokująca się pomiędzy książkami Jane Austen i Charlesa Dickensa


To kolejne stadium stosunków damsko-męskich, wyższy poziom tego, o czym pisała Jane Austen, bo o ile u niej można je było porównać do niemrawej walki na poduszki, to u Thackeray'a mamy do czynienia już nawet nie z MMA gdzie obowiązują twarde ale jednak reguły, lecz z walką na gołe pięści a i kopnięcie kolanem w podbrzusze zdarza się od czasu do czasu. Nie ma co ukrywać, podobnie jak powieści Austen, "Targowisko próżności" jest powieścią o zamążpójściu jako metodzie przetrwania dla kobiet z "lepszej" sfery. Za mąż chce wyjść Amelia, za mąż chce wyjść Rebeka, za mąż chcą wyjść siostry Jerzego, za mąż chce wyjść każda panna, która pojawia się na kartach powieści. Można by pomyśleć, że zamążpójście jest motorem napędzającym świat londyńskiego City, przynajmniej żeńskiej jego części. Ale cóż w tym dziwnego - "pozwolę sobie sformułować bezsporną prawdę: każda kobieta bez widocznego garbu potrafi w średnio sprzyjających okolicznościach poślubić każdego, kogo zechce". Tak... i skuteczności, w tej mierze, nie można paniom odmówić. Przynajmniej głównym bohaterkom. 

Ale oprócz romansowych perypetii "Targowisko próżności" jest też, a może przede wszystkim, satyrą społeczną, w wielu momentach złośliwą i gorzką, której gorycz stosuje się nie tylko do bohaterów powieści ale także jej czytelników i okazuje się, że po ponad 150 latach książka jest zaskakująco aktualna. Owszem, czasami sarkazm Thackeray'a przeradza się, na szczęście w niezbyt długie i z rzadka, umoralniające "kazanie" nudnawe i irytujące podobnie jak dwoje głównych, pozytywnych bohaterów, bo nie ma co ukrywać - szwarccharaktery w "Targowisku próżności" wyszły znacznie lepiej niż ci, z którymi czytelnik się powinien identyfikować.

To dzięki nim targowisko próżności pokazuje swoje prawdzie oblicze. To nie dobrotliwy światek, w którym popija się herbatkę i obgaduje bliźnich ale w którym, w gruncie rzeczy, nikt nikomu nic złego nie robi a w finale wszyscy żyją długą i szczęśliwie. Nobles obliges - "to bardzo podejrzany rynek, pełen fałszu, obłudy, kłamstwa i szacunku dla pozorów". Tu nie ma sentymentów, nie ma poczucia przyzwoitości, tu się dąży do celu za wszelką ceną. Kto silniejszy, bardziej bezwzględny, ten lepszy. To świat antypatyczny, w którym podłość byleby tylko zachowywała pozory, jest czymś najzupełniej zrozumiałym. Człowiek jest skazany na rozpychanie się łokciami, walkę może nie tyle o przetrwanie, co o należne miejsce w świecie a przynajmniej takie, które uważa się za należne sobie.

Dopóki odbywa się to w kręgu ludzi tego samego pokroju można to jakoś zrozumieć i nawet wybaczyć, ale targowisko próżności nie jest hermetycznie zamkniętą enklawą i odłamkami obrywają też niewinni. A przecież to nie musi być całkiem zepsuty świat. Uczestnicy targowiska próżności mają swoje wady (któż ich nie ma) ale mają też i cechy, które czynią ich rozumianymi przez czytelnika, a nawet pozwalają zaskarbić jego sympatię. Dopiero, ci którzy są "bezkompromisowi" we własnym egoizmie i w posługiwaniu się innymi sprawiają, że gaśnie resztka zrozumienia dla nich. 

Thackeray, choć w gruncie rzeczy, napisał powieść z rodzaju "dole i niedole czyli triumf ostateczny uciśnionej cnoty", chwilami jest cyniczny (by nie powiedzieć realistyczny) do bólu. Mówi - taki jest ten świat i jeśli chcesz osiągnąć sukces musisz być Machiavellim na co dzień. Nie ma się co gorszyć, to norma. Ale jednocześnie nie ma się wątpliwości, że pisze o tym z goryczą i wiadomo czyją stronę trzyma. Stawia na wartości, które na targowisku próżności nie mają racji bytu - uczciwość, honor, rzetelność, sprawiedliwość. Owszem, wydawać się może, że na bohaterów, którzy je uznają patrzy jak na dziwadła, ze zdziwieniem, że tacy jeszcze istnieją ale nie ulega wątpliwości, że darzy ich sympatią.

Ale, nie ma co ukrywać, tak jak już wspomniałem, wypadają oni znacznie bardziej blado w porównaniu z ucieleśnieniem zła wszelakiego. Kiedy przyjrzeć się ideałowi łagodności i słodyczy jakim jest Amelia, to okazuje się, że to ale w gruncie rzeczy słodka idiotka, pierwsza naiwna, ślepa na rzeczywistość, bezradna i bezwolna, która nic robi, niczym się nie interesuje pielęgnując w sobie uczucia cierpiętnicy. Cóż za przeciwieństwo Rebeki. Ta to dopiero zrobiłaby karierę w środowisku feministek. Rozpychając się na lewo i prawo nie gorzej od mężczyzn, gdy ci usiłują się jej zrewanżować pięknym za nadobne, krzyczy - ależ jak tak można krzywdzić słabą kobietę! Pozornie walczy o równe prawa na targowisku próżności a w gruncie rzeczy chodzi jej o przywileje. W stosunku do nich obu stosuje się to prawo opisywane przez Austen, zgodnie z którym ratunkiem przed deklasacją kobiety jest zamążpójście. Tyle że jedna ujmuje własny los we własne ręce manipulując ludźmi, druga nie robi kompletnie nic, a cała jej zasługa polega na tym, że znalazł się amator takiej lokatorki cielętnika.

Co tu dużo mówić, świetna rozrywka, wciągająca powieść, budząca uczucia rozmaite, w zależności od temperamentu czytelnika - ja polecam.

sobota, 5 grudnia 2015

Gösta Berling, Selma Lagerlöf

"Gösta Berling" odpokutował u mnie już wystarczająco długo na półce i pewnie dalej by zbierał na niej kurz gdyby nie listy Karen Blixen, w których Karen skarżyła się, pisząc do matki, że jedna z ciotek porównuje ją z Marią, z powieści Selmy Lagerlöf, kobiety która opierała się miłości, a gdy w końcu dała się porwać uczuciu, było już za późno i wystawiła się tylko na drwiny. Książka Lagerlöf zbierałaby ten kurz, bo co tu dużo mówić, lektura "Gösty Berlinga" nie zatyka dechu w piersiach, bardzo oględnie rzecz ujmując.


To powieść wyłącznie dla tych, którzy gustują w niespiesznej lekturze, w sam raz na ponure, długie jesienne i zimowe wieczory, w hieratycznej prozie, która swoją stylistyką kojarzyć się może z literaturą średniowieczną (zresztą tytuł oryginału używa określenia saga). Nie ma co ukrywać, to ciężki orzech do zgryzienia i nie zmienia tego nawet fakt, że to książka o miłości. A przecież to taki dobry materiał na bestseller.

Tytułowy bohater przecież jest przystojniakiem, wrażliwcem i heartbreakerem. Wystarczy, że spojrzy na kobietę, porozmawia z nią, zatańczy, a ta już traci dla niego głowę. Z wzajemnością zresztą, jako że facet strasznie jest kochliwy. Aczkolwiek nie jest księciem z bajki, bo to obdartus i alkoholik - cóż, nikt nie jest doskonały - ale to wszystko przez to, że cierpi na weltschmerz. Zakrawa przez to trochę na protoplastę "swobodnego jeźdźca", ceniącego sobie wolność i niezależność, kierującego się głównie porywami serca, rozumem zaś, niestety, w znacznie mniejszym stopniu i stąd wszystkie nieszczęścia. A do tego jeszcze ta anachroniczna męska duma - policzek w twarz feminizmu. Doprawdy, irytujące. A jeszcze bardziej irytujące, że kobiety Lagerlöf  poświęcają swoją autonomię dla mężczyzn. Fe, któż tak dzisiaj robi. Na szczęście, są  i takie, które ratują honor rodzaju żeńskiego stawiając stanowczy opór męskiej dominacji, za co muszą zapłacić wysoką cenę. Wiadomo. Jednak, ku zadowoleniu czytelników, którzy dotrwali do finału, wszystko kończy się dobrze. Nawet śmierć jest błogosławiona.

Widać więc z tego, że owszem, książka Lagerlöf ma potencjał, w końcu skandynawskie kryminały biją rekordy popularności, więc może i skandynawski romans mógłby się sprzedać na tej fali, tyle że nie obyłoby się bez cięć. Coś trzeba byłoby zrobić z tymi wszystkimi opisami przyrody i umiejscowienia akcji na jakimś szwedzkim zadupiu. Literaturoznawcy usiłują to tłumaczyć miłością pisarki do ziemi ojczystej, ale przecież to takie nudne. Te wszystkie śniegi, lasy, jeziora i skały, które panują nad człowiekiem i determinują jego życie - nie tego nam dzisiaj trzeba. Wystarczyłoby gdyby Lagerlöf raz o tym wspomniała, a ona nie dość, że ciągle do tego wraca, to jeszcze się tym zachwyca. Jeśli już naprawdę akcja musi się tam toczyć, to można by wprowadzić jakieś smoki, potwory, facetów biegających w efektownych hełmach z rogami i kobitki z wyeksponowanymi atrybutami macierzyństwa i już byłby, jak się patrzy, konkurencja dla "Pieśni lodu i ognia". Tak, to byłby materiał na przebój, a tak co? - niewyzyskany potencjał.

Wyraźnie widać, że Lagerlöf pisała "Göstę Berlinga" będąc myślami w przeszłości, bo książka jest opowieścią o ludziach, z którymi rozminęła się w czasie, a o których pamięć była jeszcze żywa, tyle że u niej ich realny kształt został przykryty płaszczem legendy. Tak, to co przebija w jej książce, to tęsknota za minionym światem, żal że choć miejsca w których istniał pozostały, to jednak on sam minął bezpowrotnie, choć tak niewiele, wydawałoby się brakowało by go dotknąć. Świat ludzi gwałtownych w uczuciach ale jednocześnie szczerych, w których wszystko było jasne i występowało w czystej postaci, tak miłość jak i nienawiść. Cóż za naiwność. Dzisiaj to zupełnie co innego. No i jeszcze ta kwestia grzechu, winy i skruchy, co za staroświeckie pojęcia, nie mówiąc już o braku dosłowności i detaliczności w opisach okrucieństwa nie mówiąc już o zupełnym braku scen erotycznych. Z czym do ludzi?! Muszę sobie chyba jako odtrutkę zaserwować, któryś z bestsellerów...

środa, 8 kwietnia 2015

Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką, Anatole France

Na którymś z blogów, ktoś przypomniał o zamieszczeniu powieści Anatole'a France w indeksie ksiąg zakazanych. Dzisiaj coś takiego to byłby marketingowy strzał w dziesiątkę bo bez tego France nie miałby co liczyć na znalezienie się na listach bestsellerów, stanowiąc zaprzeczenie tego wszystkiego co dominuje w dzisiejszej literaturze. Erudycja, dowcip, smak, nastrój - któż dzisiaj potrafi tak pisać? To wszystko można znaleźć w jego opus magnum, "Gospodzie pod Królową Gęsią Nóżką", po którą sięgnąłem bo jakoś trudno było mi uwierzyć, że autor "Zbrodni Sylwestra Bonnard" mógł trafić na Index librorum prohibitorum.

Fakt, przyznaję, w 1893 roku kiedy powieść ujrzała światło dzienne, znacznie mocniej niż dziś brzmiała opinia, że  "trzeba gardzić tymi śmiesznymi bajkami o diabłach i żałować tylko, że synowie Kościoła, zrodzeni w jasności wiary, czynią sobie o Bogu i świecie pojęcie mniej wzniosłe od tego, które mieli taki Platon lub Cyceron, żyjący w ciemności pogaństwa", nie mówiąc już o ocenie dorobku teologii - "Biblia, mój synu, a głównie księgi Mojżesza zawierają wielkie i pożyteczne prawdy. Sąd taki wydaje się dziś nierozsądny i śmieszny dlatego, że teologowie swymi komentarzami, objaśnieniami i rozmyślaniami tak dalece skazili to tak zwane przez nich Pismo, że uczynili zeń podręcznik omyłek, bibliotekę nonsensów, stek kłamstw, głupstw, idiotyzmów, liceum nieuctwa, muzeum bezeceństw, skarbnicę głupoty i złośliwości ludzkiej. Ale pierwiastkowo, synu, była to świątynia pełna światła niebieskiego."


Jeśli do tego dodać libertyńskie obyczaje duchownych i zapędy miłosne postaci występujących w powieści to książka France wychodziłaby na jakieś epigońskie dzieło francuskiego oświecenia utrzymujące się w tradycji "Kandyda" i "Kubusia Fatalista". Nie bez kozery zapewne, główny bohater "Gospody pod Królową Gęsią Nóżką" ma na imię Jakub, ciąg logiczny wywodzony przez jego mentora, księdza Coignard może kojarzyć się z wywodami Panglossa - "Bo zważ tylko, mój panie: młody duchowny, dziewka kuchenna, drabina, wiązka siana! Co za ciągłość! Co za ład! Co za zbieg harmonii przedustawnych! Co za związek przyczyn i skutków! Co za dowód istnienia Boga!", a i motyw zesłania do Ameryki dziewczyny, do której zapalał się Kubuś Rożenek też jest całkiem nieznany.

Tyle że te paralele aż prowokują do pytania, o co tyle zamieszania? Jakieś naśladownictwo i to zapewne mało porywające, bo nie da się ukryć, że pisarze oświecenia francuskiego nie przykuwają do książki i nie czyta się ich z wypiekami na twarzy. A tu zaraz: arcydzieło, klasyka literatury światowej, itd. A jednak! Jest w książce France coś, co sprawia, że przewyższa ona swoje inspiracje.

To nie napisana ad hoc polemika, o której przyczynach pamiętają jedynie ci, którzy zawodowo zajmują literaturą francuską i absolwenci filologii romańskiej ale rzecz ponadczasowa. Choć sama w sobie nie mniej kąśliwa niż jej poprzedniczki, co widać z przytoczonych próbek, to jednak jej pazur schowany jest na ogół w białej jedwabnej rękawiczce. France wychodzi bowiem do czytelnika z pogodną życzliwością, miękkim sceptycyzmem co do natury człowieka i świata, powątpiewając w potęgę ludzkiego rozumu. "Można być - pisze - ofiarą złudzenia; oczy i wszystkie zmysły nasze są posłańcami błędów i zwiastunami fałszu; więcej nas zwodzą, niźli uczą; ukazują nam tylko niepewne i błędne obrazy. Prawda im się wymyka, bo prawda ma to wspólne ze swym pierwiastkiem wiekuistym, że tak jak on jest niewidzialna." Przeciwstawia temu, co na tle jego kąśliwych uwag pod adresem "zinstytucjonalizowanych" przejawów wiary, mocno zaskakuje, coś co dzisiaj "wychodzi z mody" - zaufanie pokładane w Bogu. W ustach autora, który kojarzy się ze wszystkim tylko nie z wiarą słowa "taki bo to już jest los człowieka zdanego na samego siebie; błądzimy nędznie, jesteśmy ofiarami złudnych obrazów, gonimy mary i chwytamy cienie; w Bogu tylko jest prawda i stałość" to prawdziwy szok.

Co prawda, mówi się o satyrycznym zadęciu w prozie France ale kiedy pisze on coś takiego w "Gospodzie pod Królową Gęsią Nóżką", jakoś się tego nie wyczuwa, a przynajmniej ja nie znajdowałem drwiny w podsumowaniu życia i wiary człowieka, gdy "Bóg w dobroci swej pozwala, by jedna chwila nas zbawiła, ale trzeba, by to była chwila ostatnia; wszystko więc zależy od jednej minuty, wobec której reszta życia jest jakby niczym", a i epizod, w którym umierający ksiądz, którego życia dalekie było oficjalnego obrazu duchownego ("Mój drogi mistrz w świetle pochodni, czerwony, spotniały, z oczami wybałuszonymi, w rozpiętej odzieży, z dużym brzuchem wywalonym - wyglądał na człowieka, z którym niełatwo się sprawić") przywołuje słowa świętego Pawła z Listu do Koryntian "być na ziemi, tak jakby nie będąc na niej, posiadać, jakby nie posiadając, bo obraz świata tego przemija" z pewnością z drwiną się nie kojarzy.

Nie żeby jej w powieści nie było. Przecież gdy Jahela dopytuje się, kim jest ojciec jej ukochanego i puentuje jego odpowiedzi "Czy prowadzi interesy z dworem? Czy ma urząd w finansach? Nie? To szkoda, trzeba więc kochać cię dla ciebie samego wyłącznie" trudno się nie uśmiechnąć i nie zadumać nad zagadką kobiecej natury. Stosunek do kobiet France'a to zresztą osobna historia, daleka od dzisiejszej poprawności politycznej bo nie sądzę by jego twierdzenie, że "chcieć pozostawić pamięć o sobie w sercu kobiety, jest to chcieć odcisnąć ślad pierścienia na bieżącej wodzie. Toteż strzeżmy się zamieszkać w tym, co przemija, a przywiążmy się do tego, co nie umiera", zdobyło mu u pań popularność, a w każdym razie nie ten rodzaj popularności, który jest najbardziej pożądany. Rzecz chyba tylko w tym, że "Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką" dzisiaj nie cieszy się żadnym rodzajem popularności, bo dzisiaj w literaturze w cenie są już zupełnie inne wartości. 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy, Laurence Sterne

Cóż za uczta dla ducha! Początkowo nic jej nie zapowiada, bo cóż może być interesującego w toczącej się powolnym, może nawet sennym tempem opowieści angielskiego duchownego podróżującego po Francji (Włoch jakoś tu niewiele)? A jednak z każdą kolejną stronicą, urok narracji Sterne'a zaczynał do mnie coraz bardziej docierać, tak że odkładałem książkę niemile zaskoczony - jak to, to już koniec?!


Kiedy teraz, po raz drugi po nią sięgałem, mogłem z czystym sumieniem powtórzyć za Stanisławem Lemem, to co pisał w przedmowie do "Na srebrnym globie""Do ponownego odczytania zabierałem się z pewnym niepokojem. Niejedno już bóstwo powieściowe strąciłem z piedestału, który ufundowałem mu ongiś. W takich rozczarowaniach tyleż jest żalu do autora, do książki, z której się wyrosło, w której się już człowiek nie mieści, co do samego siebie. Mają posmak wstydu i zdrady. Prawda, że trafiają się książki-rekompensaty; dawniej głuche, martwe, zamknięte na wszystkie spusty, znajdują drogę do czytelnika dojrzałego, ukazują problemy i sceny, na które było się przedtem ślepym."

Ileż w tym prawdy! Pamiętam męki nad "Cierpieniami młodego Wertera", które odkryłem dopiero teraz, po z górą dwudziestu latach i tak też jest z "Podróżą sentymentalną", tą cichą podróżą "serca w poszukiwaniu natury i tych uczuć, które z niej się biorą i uczą nas kochać się wzajemnie - i kochać świat lepiej, niż go dotychczas kochamy".

Jasne, że współczesny czytelnik a zwłaszcza czytelniczka nie zostawiłaby na głównym bohaterze i narratorze, Joriku (tak, tak, skojarzenie nieprzypadkowe a miłośnicy literatury odnajdą jeszcze przynajmniej dwa inne, co najmniej równie czytelne) suchej nitki - jak to, to kocha jedną, która została w domu, a ledwo z niego wyjechał robi maślane oczy do drugiej, by zaraz poddać się urokowi, kolejnej i kolejnej? Coś  musi być z nim nie tak! No bo jeszcze i to ... - roztkliwia go trzymany w niewoli szpak potrafiący mówić "nie mogę się wydostać", tak bardzo, że usiłuje go wydostać z klatki w hotelu, w którym mieszkał ale jakoś dziwnym trafem "zapomniał" go oswobodzić po tym, gdy udało mu się go kupić i ptak stał się jego własnością. Wolał go oddać w inne ręce niż zwrócić mu wolność. Tak, zdecydowanie dziwny jest ten sentymentalizm Sterne'a. 

A jednak główny bohater wydaje się zrozumiały, nie tylko ze względu na swój manifest, który w XXI wieku nabiera nowego znaczenia - "Jestem zupełnie pewien, iż mam duszę, i wszystkie książki, którymi zatruli świat materialiści, nie zdołają mnie przekonać, że jest inaczej" ale także, a może przede wszystkim, na drążącą go nieustannie potrzebę oddania własnego serca, komuś drugiemu. Fakt, stałość uczuć nie jest jego mocną stroną ale jednak jego postępowanie nie ma nic wspólnego z wyuzdaniem. To konsekwencja prymatu serca nad rozumem, bo "kiedy serce lotem swym wyprzedza rozum, oszczędza to osądowi naszemu wielu kłopotów", no i poddania się losowi ("rządzą mną okoliczności - sam nimi bowiem rządzić nie mogę"), chociaż z drugiej strony, gdy chce, główny bohater zaskakująco przedsiębiorczo bierze los we własne ręce sam go kształtując.

To całkiem nowe oblicze sentymentalizmu, dalekie od stereotypu, który sobie wyrobiliśmy na jego temat - tu nie ma mowie o wzdychającym i lejącym łzy przy księżycu safandule, a jeśli nawet trochę ich uroni przy siedzącej na kamieniu u źródła pastereczce, to jakoś nie przeszkadza mu to być dziwnie przedsiębiorczym wówczas gdy trzeba. Zaskakująco dobra rzecz i szkoda tylko, że taka krótka.

wtorek, 9 grudnia 2014

Kandyd, czyli optymizm, Wolter

Stos, jaki ostatnio zobaczyłem w Tramwaju nr 4 a w nim "Powiastki filozoficzne" Woltera zdopingował mnie do wyciągnięcia z zakamarków bibliotek jego najbardziej znaną powiastkę, a ściślej mówiąc jedyną, która przetrwała w pamięci publicznej czyli "Kandyda"


Dzisiaj, to przede wszystkim dowcipna ramotka, w której Wolter wbija szpilki Leibnizowi (a któż to znowu?) i zapewne sam byłby zdziwiony gdyby dowiedział się, że mimowolnie unieśmiertelnił jego tezę o "najlepszym ze światów", za którą tak konsekwentnie obstawał preceptor tytułowego bohatera twierdząc, że "dowiedzione jest (...) że nic nie może być inaczej; ponieważ wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko z konieczności musi istnieć dla najlepszego celu" czy odkrycie, że "nie ma skutku bez przyczyny" bo istotnie, przypadłość, której ofiarą padł Pangloss miała swoją przyczynę - "znałeś Pakitę, subretkę dostojnej baronowej; zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią; była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego nowicjatu posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba".

Tylko, że co to może obchodzić współczesnego czytelnika? Owszem miło, gdy odkrywa się polskie akcenty w tej niewielkiej książeczce, ale co taki Wolter mógł wiedzieć o tym, co będzie obchodziło nas w dzisiejszych czasach? A jednak, jakoś dziwnie współcześnie brzmi pytanie Kandyda "Czy wierzysz (...) że ludzie zawsze mordowali się wzajem, jak dziś czynią? że zawsze byli kłamliwi, chytrzy, przewrotni, niewdzięczni, drapieżni, słabi, zmienni, tchórzliwi, zazdrośni, chciwi, łakomi, opoje, skąpi, ambitni, krwiożerczy, obmowni, rozpustni, fanatycy, obłudni i głupi?". Chyba, w gruncie rzeczy niewiele zmieniliśmy od tamtego czasu, skoro czujemy się aktualnością tego pytania nieco zakłopotani. 

Nie ma się co dziwić, że przy takim zapatrywaniu się na ludzką naturę, będąc wobec niej sceptycznie nastawiony, Wolter alergicznie reagował na programowy optymizm,  bo "co to takiego "optymizm"? (...) - Ach - odparł Kandyd - to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle.

Pewnie Wolter byłby niemile zaskoczony, że, o i ile w ogóle jest rozpoznawalny, to tylko jako autor takiej "duperelki". Z jego poglądów, ukrytych za wyrażeniem wolteriański, pozostało chyba tylko jedno znaczenie - bezbożny, choć w gruncie rzeczy należałoby powiedzieć antyklerykalny, co zresztą w "Kandydzie" widać, gdy tytułowy zaskoczony pyta w krainie Eldorado - "Jak to! nie macie mnichów, którzy nauczają, dysputują, rządzą, knują i palą żywcem ludzi będących innego zdania?" Z takim podejściem mógłby bez problemu zrobić karierę w dzisiejszych czasach, bo nie sądzę by sam na poważnie wziął do serca, to co radził innym, że po prostu "trzeba uprawiać nasz ogródek" ... 

środa, 22 października 2014

Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux, Antoine-François Prévost d'Exiles

Nic nowego pod słońcem - po raz kolejny przekonałem się o prawdziwości tej starej sentencji, gdy Dwojra z Papierowej komnaty zwróciła mi uwagę na podobieństwo głównego motywu "Łuku triumfalnego" Ericha Marii Remarque'a, miłości Joanny i Ravica, do tego co znaleźć można w "Historii Manon Lescaut i kawalera des Grieux" Antoine'a Prévosta (ciekawostka - w oryginalnym tytule, odwrotnie niż w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego, Manon jest wymieniona na drugim miejscu, po swoim wielbicielu).


Co takiego ma do zaproponowania współczesnemu czytelnikowi książka sprzed blisko 300 lat? Jej autor pisze, że to historia "młodego szaleńca, który depce własne szczęście, aby się rzucić w ostateczne niedole; który, przy bogatych darach dających prawo do najświetniejszych nadziei, samochcąc przekłada pokątne i niesławne życie nad wszystkie przywileje losu i natury; przewiduje swe nieszczęścia nie chcąc ich uniknąć; czuje je i jęczy pod nimi, wzdragając się korzystać z lekarstw, jakie życzliwa ręka podsuwa mu bez ustanku", i która, jak przyznaje, jest przynajmniej w części odzwierciedleniem jego losów.

Przede wszystkim jednak jest to opowieść o prymacie uczucia nad rozumem, o zaślepieniu jakie towarzyszy miłości ale jeśli dobrze się jej przyjrzeć to można dostrzec także i drugą stronę medalu - mężczyznę manipulowanego przez kobietę, co w sumie nie powinno być żadnym zaskoczeniem, bo przecież i na naszym rodzimym podwórku biskup (znowu duchowny, podobnie jak Prévost) Krasicki formułował w "Myszeidos" ogólniejszą prawdę:  
 
"Gdzie miękkie serce, tam rozum nie nada.
Czegóż płeć piękna kiedy nie dokaże?
Mimo tak wielkie płci naszej zalety,
My rządzim światem, a nami kobiety." 

Kawaler des Grieux nie miał jednak żadnych szans poznania tej, jakże głębokiej, myśli choć i taj bardzo wątpliwe, czy gdyby ją znał, coś by to w jego postępowaniu zmieniło. Wiedział przecież doskonale na czym stoi, jak sam mówi - "Znałem Manon, doświadczyłem aż nadto, iż mimo wierności i przywiązania jej do mnie w dobrym losie, nie trzeba liczyć na nią w nędzy: zbyt kochała dostatek i uciechy, aby je dla mnie poświęcić". Wiedział a jednak wiąże się z nią, nie tylko wiedział ale i przekonał się o tym. I nic. Wmawiał sobie, że ona "Grzeszy bez złej intencji - (...) - Jest lekka i nierozważna, ale prosta i szczera". Cóż za naiwność, cóż za głupota z jego strony, nie tylko zresztą w ocenie Manon ale i jego samego.

Wbrew temu co mu się wydaje, jego tłumaczenia, jego usprawiedliwienia - "Miłość uczyniła mnie zbyt czułym, zbyt namiętnym, zbyt wiernym, może zbyt uległym wobec uroczej kochanki - oto moje zbrodnie" - nie wystarczają. O ile zmarnowanie własnych życiowych szans i konsekwencje jakie ponosi są jego osobistą sprawą, to zabójstwo niewinnego człowieka, oszustwa których ofiarą padają inni już takimi nie są. Jego miłość wcale nie jest taka czysta i niewinna jak mu się wydaje bo towarzyszy jej bezwzględność i wyrachowanie. Przecież relacja des Grieux, gdy mówi - "Mimo iż nie było wśród nas ani jednej osoby, która by nie kryła zdrady w sercu, siedliśmy do stołu z pozorami zaufania i przyjaźni", godna jest tego by znaleźć się w "Księciu" Machiavellego!

To nie jest też tak, jak usiłuje przedstawić, że do wyboru jest tylko alternatywa, z jednej strony miłość i a z drugiej religia (jako miłość do Boga) a ta pierwsza "mimo że zwodzi dość często, daje same zadowolenia i rozkosze, gdy religia żąda smutku i umartwień", a już na pewno miłość nie musi być pojmowana jako uczucie, któremu poświęcone i podporządkowane jest wszystko inne. To raczej fascynacja i zaślepienie niż dojrzałe uczucie. Oczywiście to, że ma się siedemnaście (jak des Grieux) czy nawet dwadzieścia lat, kiedy wydaje się nam, że to co przeżywamy jest jedyne na świecie, że nikt nigdy podobnego uczucia nie doznawał, nikt nie jest w stanie nas zrozumieć jest jakimś wytłumaczeniem choć nie usprawiedliwieniem ale przecież w żaden sposób nie wymazuje to popełnionych błędów ani krzywdy wyrządzonej innym.

Cóż, "zastanowiwszy się bodaj trochę nad przepisami moralnymi nie podobna się nie zdumiewać widząc, jak równocześnie ludzie szanują je i zaniedbują. Mimo woli pytamy o przyczynę dziwactw serca ludzkiego, które każą nam smakować w pojęcia dobra i doskonałości tak bardzo oddalając się od nich w praktyce".

Dzisiaj historia Manon odchodzi do lamusa, ma niewielkie szanse w starciu z opowieściami o Belli Swan czy Anastasii Steele, nie da się ukryć forma osiemnastowiecznej, oświeceniowej powiastki nie jest zbyt atrakcyjna dla współczesnego czytelnika a i potoki łez co jakiś czas wylewane przez głównego bohatera wywierają efekt przeciwny do zamierzonego - wiadomo "chłopaki nie płaczą" ale mam mimo to wrażenie, że skoro książka Prévosta tyle przetrwała, to jeszcze chyba nie jest z nią tak źle.

niedziela, 16 lutego 2014

Germinal, Émile Zola

Dałem się namówić, tym razem Beznadziejnie zacofanemu w lekturze, do powtórki z Zoli i szczerze mówiąc nie było to takie trudne bo "Germinal", którego czytałem jeszcze w szkole dobrze się zapisał w mojej pamięci a powtórna lektura mój młodzieńczy sąd tylko potwierdziła.


Powieść Zoli to wstrząsający, i to dosłownie, bo nie brak tu drastycznych epizodów (jak choćby scena okaleczenia przez kobiety martwego szynkarza), obraz dziewiętnastowiecznego, dzikiego kapitalizmu. Wszystko w "Germinal" jest w jakiś sposób wynaturzone, nawet miejsce i serce akcji - kopalnia uległa animizacji, bo wydaje się być "żarłocznym potworem, czyhającym na życie ludzkie" i "przyczajona w swej jamie jak zły zwierz (...) dyszała ciężko, utrudzona trawieniem, oddanych na jej pastwę ciał ludzkich" a to nadnaturalne odczuwanie mocy rozciąga się także na anonimowy, nieomalże mityczny zarząd, istniejący gdzieś w "niedostępnym przybytku kryjącym w swym wnętrzu syte bóstwo, które pasło się ich krwią, a którego nigdy nie oglądali".

Bohaterowie książki, górnicy i ich rodziny to postacie zbydlęcone, zdeprawowane i pozbawione godności, ludzie, "którzy mimo poczucia dziejącej się im krzywdy oboje, gdy przychodziło do czynu, poddawali się wiekowej rezygnacji i drżąc przed jutrem woleli ugiąć karku", "dzicz nie umiejąca czytać i przymierająca głodem", dla których dzieci są coś warte o tyle o ile mogą zarabiać, i którym się wydaje, że "kiedy dziewczęta mówią "nie", to znaczy, że mają ochotę, aby wzięto je siłą".

I pomyśleć, że taką społeczność miał powieść do buntu ostatni potomek "rasy pijaków, który ponosił skutki pijaństwa swych przodków", który przypadkowo się w niej pojawił. Jakoś to mało przekonujące. Zdumiewające, że ci którzy żyli tam podlegali deprawacji, natomiast, u niego wręcz przeciwnie - coraz bardziej "subtelniejsza stawała się jego natura, tym bardziej raziły go warunki życia w kolonii" chociaż mieszkał, pracował, żył z nimi i tak jak oni. Czyżby tak bardzo potrafiło zmienić człowieka kilka przeczytanych książek, skoro "poczucie własnej wyższości odsuwało go od towarzyszy, coraz to silniejsze, w miarę jak zdobywał wiedzę."? I jaka to była wiedza - "chwalił się, że posiada pewien system. Nie bardzo co prawda potrafił go określić, a jego chaotyczne sformułowania nosiły ślady wszystkich po kolei teorii, jakie przyjmował, a następnie odrzucał" a "rozum jego doznawał zaćmienia, pozostawała tylko idée fixe". Zdesperowanej, prymitywnej społeczności trafił się przywódca wierzący, że "walka klasa zakończy się braterskim pocałunkiem". O, sancta simplicitas! 

Co z tego, że pod wpływem wydarzeń uświadamia sobie, że nie wiąże go już z nimi nawet "nić sympatii, bał się ich, tej potężnej masy, ślepej i nieujarzmionej, zmiatającej wszystko wbrew regułom i teoriom" i w przyszłości ktoś taki, ktoś kto na plecach innych "zbliżał się do wyższej warstwy społecznej" będzie pretendował do przywództwa innym, a tymczasem pozostawia ich z piwem, które nawarzył. Cóż nie od dziś wiadomo, że koszty wprowadzania w życie wyższych idei zwykle spadają na głowy i kartki tych, których mają uszczęśliwić. Polecam! 

wtorek, 11 lutego 2014

Ojcowie i dzieci, Iwan Turgieniew

Dostało się Turgieniewowi od Dostojewskiego w "Biesach", oj dostało! A przecież to nie był zły pisarz, fakt ustępuje Dostojewskiemu ale kto mógłby mu dorównać, podczas gdy Turgieniew reprezentuje bardzo przyzwoite pisarstwo, w stylu coś pośredniego pomiędzy Gogolem i Tołstojem. Tak przynajmniej można sądzić na podstawie "Ojców i dzieci".


To miała być powieść o zderzeniu pokoleń co zresztą sugeruje jej tytuł ale to nie żadne zderzenie, a co najwyżej delikatne stuknięcie. Parę tygodni na wsi, piękne kobiety i wielkomiejskie idee łącznie z nihilizmem i pokoleniowym buntem wywietrzały z głowy głównym bohaterom.

Zresztą nie był to nihilizm zbyt wysokiej próby skoro jego propagator, który "był wielkim amatorem kobiet i kobiecej urody, ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powiadał, romantycznym nazywał niedorzecznością, niewybaczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby" sam padł ofiarą takiej właśnie miłości, nieszczęśliwie w dodatku lokując swoje uczucie w kobiecie, którą określić można by było jako swego rodzaju nihilistkę bo "nie mając żadnych przesądów, nie mając nawet żadnych ściśle określonych przekonań, przed niczym nie ustępowała i nie zmierzała do nikąd. Wiele rzeczy widziała jasno, wiele ją interesowało, ale nic jej nie zadowalało zupełnie; nie wiadomo też, czy pragnęła pełni zadowolenia. Umysł miała dociekliwy, ale zarazem obojętny; jej wątpliwości nie przycichały nigdy do tego stopnia, by mogła o nich zapomnieć, ale też nigdy nie urastały tak, by mogły stać się przyczyną niepokoju."

Gdy czyta się u Turgieniewa, że "dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć; wszystko na świecie głupstwo! - i sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy przedtem byli zwykłymi durniami, a teraz otrzymali nagle miano nihilistów", to ma się wrażenie, że bunt pokoleń to jakieś cykliczne zjawisko i wcale, przynajmniej jeśli o to chodzi, nie odbiegliśmy tak daleko od Rosji sprzed 150 lat.

Tak jak wspomniałem w "Ojcach i dzieciach" nihilizm zmierzył się z miłością i to ona w różnych odcieniach wydaje mi się najbardziej interesująca - jest więc nieco wstydliwa miłość ojca Arkadiusza do konkubiny z niższej sfery (trochę przypominająca sytuację Obłomowa), która musiała naprawdę mieć w sobie "coś" skoro kochał się w niej także stryj Arkadiusza i jego przyjaciel (Eugeniusz Bazarow - czyżby aluzja do "Eugeniusza Oniegina"?).

Z Bazarowem musiało być zresztą coś nie tak, bo wbrew temu co twierdził o ojcu przyjaciela, on sam to  "człowiek poza nurtem życia, nie ma już nic do powiedzenia", którego oprócz drażniących poglądów, bo już zachowanie w pełni odpowiadało formom, i nieszczęśliwego lokowania uczuć nic nie wyróżniało, i którego życiu dopiero powrót do domu rodziców nadał sens. Cóż zresztą znaczy "poza nurtem życia"? To tak jakby zaprzeczał, że można żyć pełnią życia nie interesując się fermentem umysłowym zajmującym innych a przecież widać, że ten ferment i "nurt życia" do niczego nie prowadzi.

Wreszcie miłość Arkadiusza - miłego chłopaka, łatwo ulegającego wpływom, który z wielbiciela, pożal się Boże, nihilisty zmienia się w safandułę i hreczkosieja (tak jak i ojciec), choć trzeba mu przyznać, że ostatecznie mądrze ulokował swoje uczucie.

Dzisiaj może powieść Turgieniewa nie budzi wielkich emocji, choć przyznaję, losy bohaterów śledziłem z autentycznym zainteresowaniem bo cokolwiek by o niej nie mówić jest to kawałek dobrej, sprawdzonej dziewiętnastowiecznej prozy. Polecam.

wtorek, 4 lutego 2014

Cierpienia młodego Wertera, Johann Wolfgang Goethe

Powieść epistolarna zrehabilitowana! Za "Cierpieniami młodego Wertera", które czytałem jeszcze w szkole ciągnęło się odium nudy, podchodziłem więc do nich z mieszanymi uczuciami bo z jednej strony wypadało odrobić lekcje przed lekturą "Lotty w Weimarze" z drugiej strony nie bardzo miałem ochotę na męczarnie, nawet krótkie, zważywszy objętość powieści Goethe'go.  


A tu taka niespodzianka! owszem Werter leje łzy ponad współczesną miarę - wiadomo, "chłopaki nie płaczą" - ale żeby był nudny? nie ma mowy! Bo nie może być nudna historia, w której kobieta w typie Zosi z "Pana Tadeusza" okazuje się famme fatale, przez którą jednej wpada w obłęd, drugi popełnia samobójstwo. Czy to jest możliwe w nudnym romansie, który jednocześnie jest manifestem wolności i zwrotu ku naturze?! To oczywiście pytanie retoryczne.

Nie trzeba było przecież wielkiej wyobraźni by domyśleć się, że to nie może się dobrze skończyć ... Zdumiewający układ - para narzeczonych, która się wkrótce pobiera i ten trzeci. Wszyscy widzą co się święci a jednak nikt nic nie robi by zapobiec katastrofie, co więcej "intruz" staje się przyjacielem obojga i nieomalże domownikiem.
 
Może to tylko jego imaginacja, że Lotta go kocha - "przecież - być źle zrozumianym to los każdego z nas!" Wygląda na to, że tak. Albo może nawet go kocha ale nie na tyle by stracić dla niego głowę bo  zamiast chwili fajerwerków wybrała mało ekscytującą, solidną mieszczańską stabilizację. Na nic zdał się niebieski frak i żółta kamizelka wielbiciela. Owszem może dostać jej kokardę i wycięty z papieru profil, wysłane na dodatek przez męża, co już zakrawa na naiwną głupotę albo perwersyjne okrucieństwo ale nic więcej. "Kochajmy się, ale tak - z osobna."
 
No a Werter? przecież widział w co się pakuje, jeśli przed ślubem mógł mieć jakieś złudzenia, to po ślubie prysły, zwłaszcza że to co brał za przyjaźń niekoniecznie było tak głębokie jak mu się wydawało, skoro dowiedział się o ślubu z listu i to sporo poniewczasie. Owszem "czymże jest dla serca świat bez miłości?! Latarnią magiczną bez światła!" ale to już chyba nie jest miłość lecz pożądanie. Chęć posiadania drugiej osoby na wyłączność. A na dodatek miałby jeszcze być przypieczętowana węzłem małżeńskim. Jak to? Ktoś kto twierdzi, że "wszelka reguła (...) niszczy przecież prawdziwe odczucie natury i jej prawdziwy wyraz!" chce się dobrowolnie w nią wtłoczyć? Przecież to zabiłoby jego miłość! Co za niekonsekwencja ...

Ale może lepiej nie osądzać bohaterów Goethe'go bo trudno nie odmówić mu racji gdy pisze, że "ludzie (...) mówiąc o jakiejś sprawie, zawsze muszą określać: to jest głupie, to mądre, to złe, to dobre! I cóż to wszystko znaczy? Czy poznajecie przez to wewnętrzne pobudki każdej czynności? Czy potraficie na pewno wskazać przyczyny, dlaczego coś się stało, dlaczego stać się musiało? Gdybyście to zrozumieli, nie bylibyście w sądach tak śpieszni."

sobota, 18 stycznia 2014

Niebezpieczne związki, Choderlos de Laclos

"What a fight! What a fight!" darł się nad czyimś uchem dziennikarz jakiejś amerykańskiej stacji telewizyjnej w czasie drugiej walki Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe, 14 grudnia 1996 roku w Convention Hall w Atlantic City. Ale ani ten ktoś, ani nikt obok nie zwracał na to uwagi, ani też nie miał mu tego za złe bo wszyscy byli tak pochłonięci walką, którą prawie wszyscy, w tym również "sztywniaki" z pierwszych rzędów, oglądali już na stojąco. 
 

- Co za zmagania! co za siła uczuć! co za emocje! - można powiedzieć, ba, zakrzyknąć po lekturze "Niebezpiecznych związków".  Tyczy się ich dokładnie to co pisał wicehrabia de Valmont do markizy de Merteuil; "zbyt powolny bieg tej miłostki drażni (...) te scenki nizane powoli; jedna za drugą, nudzą cię a ja przeciwnie, nigdy nie zaznałem tylu rozkoszy, ile ich czerpię w tej pozornej opieszałości". Może "nigdy" to przesada ale z pewnością nieczęsto, bo nie co dzień napotyka się książkę, w której przedstawione są wszystkie odcienie miłości, w której jest ona przedstawiona  jako gra, walka , w której nie ma zwycięzców a jedynie pokonani, walka, która kończy się dla sprawców i ofiar, na równi, cierpieniem i śmiercią.

I pomyśleć, że książka ma ponad dwieście lat ... przecież uczucia jej bohaterów są tak żywe i wyraziste, że wyglądają jakby znajdywały inspirację w dzisiejszych czasach a nie były przyprószone patyną wieków.

Z jednej strony bezwzględność w dążeniu do celu, cynizm i wyrachowanie, z drugiej naiwność, szczerość i zaufanie. To nie miało prawa dobrze się skończyć. Ale mimo takiej wyraźnej opozycji nie ma u de Laclosa postaci jednowymiarowych. Nawet markiza de Merteuil taka nie jest, choć mogłaby by być ideałem bohaterki dla ... feministek i tych, którzy "czytają genderowo", bo oto wreszcie kobieta jest "mocną postacią", głównym motorem działań, w której rękach marionetkami są mężczyźni (i kobiety). A przecież widzi się jej cierpienie (choć to może tylko duma) ukryte pod maską szyderstwa w jej listach do wicehrabiego de Valmont.

A on? Oh, cóż to za dureń! Dureń i drań! Skąd pomysł, że znał się na kobietach skoro dowodził w swych listach do markizy, że jest dokładnie na odwrót. "W jeszcze wyższym stopniu fałszywy i niebezpieczny niż gładki i pełen powabu, nigdy od najwcześniejszej młodości nie uczynił kroku, nie powiedział słowa bez jakiegoś zamiaru, nigdy zaś nie powziął zamiaru, który by nie był nieuczciwy lub zbrodniczy." a nie widział, że jest tylko narzędziem w rękach kobiety, narzędziem służącym wyłącznie zemście i zaspokojeniu jej urażonej miłości własnej. Co z tego, że "przy pięknym nazwisku, dużym majątku i wielu ujmujących zaletach, zrozumiał rychło, że aby stać się panem otoczenia, wystarczy posługiwać się zręcznie pochlebstwem i szyderstwem. Nikt nie posiada w tym co on stopniu tego podwójnego talentu: jednym zdobywa sobie ludzi, dzięki drugiemu umie wzbudzić postrach."

W starciu z markizą nie miał żadnych szans, był wodzony za nos nie gorzej od kawalera Danceny, to ona rozdaje tu karty a de Valmont miał złudzenie, że jest w tej grze równoprawnym partnerem. Co za głupota! Pomagał w próbie upokorzenia hrabiego de Gercourt, który ją porzucił - czyżby zapomniał, co sam zrobił jakiś czas wcześniej? cóż za nieostrożność - prawdziwy znawca kobiet nie popełnia takiego błędu.

I pomyśleć, że ofiarą kogoś takiego padły niewinne istoty, którym złamał życie. Na to nie ma żadnego usprawiedliwienia zwłaszcza, że nie ma tu ani żalu ani skruchy za wyrządzone zło. Cóż z tego, że być może kochał prezydentową de Tourvel, bo jak sam pisał "nie ma dla mnie szczęścia, nie ma spokoju, tylko w posiadaniu tej kobiety, której nienawidzę i którą kocham z jednaką furią." ale poświecił to uczucie na ołtarzu miłości własnej, mamiony tylko obietnicą spotkania z inną. Czy to może być okoliczność łagodząca? Dla mnie żadna, a nawet i tej nie ma w przypadku Cecylii de Volanges.

Rewelacja! Po raz kolejny okazuje się, że prawdziwa literatura się nie starzeje i upływ czasu nie ma dla niej żadnego znaczenia. Nie bez kozery książka ukazała się w serii "Biblioteka arcydzieł".

czwartek, 16 stycznia 2014

Kubuś Fatalista i jego pan, Denis Diderot

Post Moniki z Liter jak kwiaty też przypomniał mi mojego profesora i licealną jeszcze lekturę "Kubusia fatalisty i jego pana" (czy ktoś wie, dlaczego w tytułach "Fatalista" pisany jest z dużej litery, mimo że to tylko określenie postawy życiowej tytułowego bohatera a nie nazwisko) , choć prawdę mówiąc za literaturą oświecenia nie przepadałem, choć przesądził o tym nie Diderot, co bardziej "Nowa Heloiza" Rousseau. 

 

Doszedłem jednak do wniosku, że jest może coś w tym, co jeszcze w 1915 roku pisał o "Kubusiu" Boy-Żeleński, a mianowicie, że "Goethe powiada o tej powiastce, iż jest to "potrawa ze wszech miar wyborna i podana z cudownym zrozumieniem sztuki kuchmistrza i maître d'hôtel". Zapewne smak naszych podniebień jest dzisiaj, nie powiem - wykwintniejszy, ale inny; jednakże dobrze jest czasem dla odmiany skosztować coś z owych przysmaków, które stanowiły delicje naszych prapradziadów." i postanowiłem zaryzykować.

Cóż, lekturę kończyłem z lekko mieszanymi uczuciami, zapewne z własnej winy bo to jednak książka do smakowania, a jazda pociągiem delektowaniu się nie sprzyja. To po pierwsze. Po drugie, to przecieranie szlaków powieści sprzed prawie 250 lat nie jest dla czytelnika całkiem bezbolesne, i na pewno nie zapiera dechu w piersiach, ale z pewnością "Kubuś Fatalista i jego pan" nie jest "jeno niedołężnym nizaniem zdarzeń, prawdziwych, zmyślonych, spisanych bez wdzięku i sklejonych bez ładu" jak o nim pisze sam Diderot.

To filozoficzna powiastka o względności poznania otaczającego nas świata, o czym bezustannie przekonują się bohaterowie - "Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze.", choć uważny czytelnik znajdzie odpowiedzi na niektóre z tych pytań.

Filozofowanie Diderota jest niegroźne dla czytelnika, w porównaniu z gigantami myśli filozoficznej z następnego stulecia, bardzo prościutkie i klarowne. Według niego "człowiek nie wie, ani czego chce, ani co czyni; idzie za swym urojeniem, które mieni rozumem, albo za swym rozumem, który jest często jeno niebezpiecznym urojeniem wychodzącym czasem na dobre, czasem na złe." a względność i niestałość jest jego główną cechą - "Nie lubię mówić o żyjących; zawsze się człowiek musi rumienić za to, co o nich powie dobrego czy złego: dobrego, które popsują, złego, które naprawią."

Pretekstem dla przedstawienia swoich poglądów jest dla Diderota historia miłości głównego bohatera ciągnąca się przez całą książkę, przypominająca trochę swą kompozycją, coraz to nowych wątków i wątków w wątkach, powieść szkatułkową. Diderot daje w niej nie tylko świadectwo fatalizmu "wszystkie (...) przepowiednie, natchnienia, ostrzeżenia z góry przez sny, zjawiska nie zdały się nigdy na nic: rzeczy idą swoim trybem." ale też bawi anegdotami i historyjkami, z których niektóre brzmią jakby zostały zaczerpnięte z "Dekameronu" Boccaccia, inne zaś tłumaczą dlaczego lądował w więzieniach za swoje poglądy na temat może nawet nie tyle religii co duchowieństwa.
 
Dzisiaj "Kubuś Fatalista" oczywiście nie ma szans na zdobycie statusu bestsellera. To co było obrazoburcze dwa i pół wieku temu, dzisiaj już nie bulwersuje a na pewno nie tak. Także i rodzaj literackiej zabawy jaką prowadzi Diderot z czytelnikiem stracił na atrakcyjności; aluzje do współczesnych mu stały się nieczytelne (może poza wąskim gronem specjalistów od oświecenia),  a i forma w zestawieniu z eksperymentami, jakich od tamtej pory doświadczyła literatura, nie stanowi rewolucji.

niedziela, 12 stycznia 2014

Obłomow, Iwan Gonczarow

Karol Bovary miał swojego rówieśnika biorąc pod uwagę daty ukazania się książek Flauberta i Gonczarowa. Ale jaka różnica w stylu i potraktowaniu tematu, o ile do dzisiaj "Pani Bovary" budzi spory, czego dowodem jest poprzedni post, to "Obłomow" został w najlepszym razie ustawiony na półce, wśród książek które wypada znać ale które niekoniecznie się już czyta, i to mimo że "obłomowszczyzna" weszła na stałe do słownika literackiego.  A przecież to na prawdę świetna książka, nieco w gogolowskim stylu, zwłaszcza w pierwszej części, która równie dobrze mogłaby być rozdziałem w "Martwych duszach".


Fakt, bohaterowie Gonczarowa nie są postaciami z krwi i kości, to jak się to mówi - "typy" ale przecież przez to wcale nie są mniej interesujący, czy budzą mniej emocji, chociaż oczywiście nie wszyscy. Trudno być obojętnym wobec człowieka jednocześnie budzącego irytację i współczucie, który sam o sobie mówił, że jest "jak zmięty, stary, znoszony kaftan" a jednocześnie  zapytywał siebie miał "coś droższego niż wszelki rozum: uczciwe, wierne serce. To jego szczere złoto, przeniósł je bez uszczerbku przez całe życie. Padał pod ciosami, chłódł, zasnął wreszcie, przybity, rozczarowany, straciwszy siły do życia, nie stracił jednak uczciwości i wierności. Serce jego nie wydało ani jednej fałszywej nuty, błoto nie przywarło do niego. Nie olśni go żadne wytworne kłamstwo i nic nie sprowadzi na drogę fałszywą; niech kipi wokoło niego cały ocean nikczemności, zła, niech świat cały zatruje się jadem i stanie do góry nogami - Obłomow nigdy nie pokłoni się bóstwu kłamstwa, dusza jego będzie zawsze czysta, jasna, uczciwa ... "

To sprawia, że "obłomowszczyzna" oznaczająca "brak woli działania, bierność, czcze marzycielstwo" wcale nie jest jednoznaczna mimo na pierwszy rzut oka, pejoratywnego znaczenia. Mam wrażenie, że Gonczarow też nie odmalowywał jej w jednoznacznie czarnych barwach, owszem to postawa pełna słabości, uosabiająca zmarnowane szanse i zdolności ale nie coś co przekreśla człowieka.

W "Obłomowie" nie tylko zresztą tytułowy bohater ją symbolizuje, bo przecież i Agafia Matwiejewna w jakiś sposób mieści się w tej definicji, z tym że jest znacznie surowiej - i moim zdaniem niesprawiedliwie - oceniana, jako "zwykła baba, brudne życie, duszna atmosfera, tępota umysłowa, nieokrzesanie (...)." A przecież jest oddana mężowi a i on jest z nią szczęśliwy. Jeśli Obłomow nie chciał widzieć w żonie "niepokoju, słyszeć słów wyrażających gorące marzenia, nagłych łez, tęsknoty, omdlałości, a potem szalonego przejścia do radości. Nie trzeba ani księżyca, ani smutku. Żona nie powinna nagle blednąć, mdleć, doświadczać wstrząsających wybuchów." to znalazł w niej swój ideał.

Podczas gdy on był wyrywany ze swego stanu, wcale nie lepszego, przez przyjaciela i pierwszą miłość, którą był wystraszony (a mógł się wystraszyć trzeźwo patrzącej na świat Olgi, bo już choćby jej twierdzenie - "My nie wychodzimy za mąż, nas wydają za mąż albo biorą za żony" musiało dla niego brzmieć niepokojąco szczerze i rzeczowo) a zwłaszcza koniecznością podjęcia ostatecznych decyzji, to w tym małżeństwie to on, "przywracał życiu" choć mimowolnie i na mniejszą skalę własną żonę.

Gdy weźmie się pod uwagę, że powodem wycofania Obłomowa z życia była "ciągła gonitwa, ciągła gra lichych namiętności, zwłaszcza chciwości, zabieganie sobie drogi nawzajem, plotki, obmowy, uszczypliwości, owo oglądanie od stóp do głowy" to trudno stawiać mu z tego tytułu zarzut a jeśli ponadto zważy się, że jego ideał życia na wsi w gruncie rzeczy nie odbiega od tego co roiło się Tołstojowi chociażby w "Annie Kareninie", to słowa potępienia tym trudniej przychodzą na usta, choć moim zdaniem akurat pojmowanie świata przez Tołstoja było dosyć naiwne a i stan, do którego Obłomow doprowadził siebie swym wycofaniem, to oddzielna sprawa, zwłaszcza że odpowiedzialny był także za innych.

Jasne jest, że ze swoim podejściem, w którym "życie dzieliło się na dwie połowy: na jedną z nich składały się praca i nuda - były to według niego synonimy, na drugą - spokój i ciche zadowolenie" nie miał wielkich szans i zdawał sobie z tego sprawę mówiąc, że "życie jest poezją. Tylko ludzie je paczą!", jednak próbował żyć po swojemu - "wciąż doszukiwał się normy życia, takiego bytowania, które byłoby wypełnione treścią, ale płynęło z wolna, dzień za dniem, kropla po kropli, w niemej kontemplacji natury i cichych, ledwie pełznących objawów życie rodzinnego, w drobnych, nie zakłócających spokoju kłopotach. Nie chciał wyobrażać go sobie jak szerokiej, pędzącej z szumem rzeki o wrzących falach (...)"
Gonczarow jednoznacznie podsumowuje życie swojego bohatera. Dla niego Obłomow "był nie głupszy od innych, dusza czysta i jasna jak kryształ, szlachetny, czuły i - zginął!" ale przecież to nie jest takie proste - giną wszak i ci, którzy wzięli się z życiem za bary na swój sposób i wcale nie jestem pewien czy to oni wygrali.

czwartek, 9 stycznia 2014

Pani Bovary, Gustaw Flaubert

Od dawna planowałem już powrót do powieści Flauberta ale spotkanie z nią odwlekałem z miesiąca na miesiąc, trochę obawiając się konfrontacji z jego bohaterką, dopiero niedawna świetna recenzja Ksionshki ostatecznie mnie zdopingowała. I nie żałuję, bo Emma Bovary obok Anny Kareniny to chyba najbardziej znana kobieta literatury XIX wieku, a oprócz sławy łączy je także to, że obie to "złe kobiety" i "głupie baby", które same nie wiedzą czego chcą, a chcą - nieosiągalnego.


Co sprawiło, że jakby nie patrzeć, to "romansidło" należy do żelaznych pozycji kanonu literatury światowej, bo przecież nie fakt, że książka mogłaby być uznana za jedną ze "scen z życia prowincji" (szczególnie w odniesieniu do postaci aptekarza i lichwiarza) czy "scen z życia prywatnego" Balzaka, choć na szczęście dla czytelników Flaubert pisze ze zdecydowanie większą werwą a jego postacie, w przeciwieństwie, nie są "przygniecione opisami dekoracji".

Moim zdaniem, wynika to z faktu, że po lekturze książki cisną się na usta, pytania, rzekłbym podstawowe, a mianowicie; czy człowiek ma prawo do szczęścia? i czy istnieją granice, poza które w poszukiwaniu tego szczęścia nie należy wychodzić?

Flaubert powiedział o sobie "Pani Bovary to ja" - ale nie wierzę by mówił prawdę, to raczej ówczesny chwyt marketingowy albo kokieteria bo przecież nie był miernotą tak jak jego bohaterka. Tak, tak ... bo miernotą jest nie tylko jej mąż (on jest miernotą ex definitione), z którym rozmowa "była płaska jak uliczny chodnik, a jego myśli, które każdy mógłby wypowiedzieć, przesuwały się w codziennych strojach nie budząc ani wzruszeń, ani uśmiechu, ani marzeń" ale i sama Emma. To, że nie ma brudnych paznokci i trzydniowego zarostu, to że nie przysypia po obfitym posiłku nie czyni jej lepszą, tak jak nie czynią ją taką poszukiwanie i pragnienie przeżycia miłości. Przecież i Karol pragnie miłości, tyle że dla niego ma ona inną postać - nie musi się ona wyrażać w wybuchach namiętności i burzy zmysłów ale składa się na nią ciepło ogniska domowego, sama obecność drugiej osoby, poczucie zaufania i stabilizacji. Naiwny.

Całe nieszczęście wynikło z faktu, że pokochał i ożenił się z kobietą, która "w pragnieniach swych nie odróżniała zmysłowego zadowolenia, które było wynikiem zbytku, od czystej radości serca ani wytwornych obyczajów od delikatności uczuć", której jak twierdziła (i słusznie) jego matka brakowało "obowiązkowych zajęć, pracy fizycznej. Gdyby, jak tyle innych kobiet, zmuszona była zarabiać na chleb, nie miałaby tych waporów, co uderzają jej do głowy od myśli, które ją bałamucą, i od tej bezczynności, w której żyje."

Każdy ma prawo do miłości, tak jak ją rozumie i każdy ma prawo do błędu - z obu tych praw pani Bovary korzystała tak jak mogła, chciała i umiała, tyle że przypominało to "taktykę spalonej ziemi" bo bilans jej życia, patrząc w przeszłość był mało optymistyczny - "Ileż to było szczęścia wtedy! Ile swobody! Ile nadziei! Ileż złudzeń! Nic z nich teraz nie pozostało! Roztrwoniła je we wszystkich przygodach swej duszy, w kolejnych okresach życia, gdy była panną, w małżeństwie i w miłości, gubiąc je nieustannie wzdłuż drogi jak wędrowiec, który zostawia coś ze swego mienia po wszystkich przydrożnych karczmach".

Mam wrażenie, że Emma poszukuje nie osoby, którą mogłaby pokochać ale miłości samej w sobie, chociaż właściwiej byłoby chyba powiedzieć, że czegoś co odpowiada jej wyobrażeniom o miłości. Tak naprawdę jest obojętne kto będzie jej przedmiotem, mógłby być w ostateczności i własny mąż byleby tylko spełniał jej wyobrażenia. Ta desperacja sprawia, że nie dość, że padła ofiarą miejscowego uwodziciela, a właściwie nie tyle jego ile własnego zaślepienia i głupoty, to po raz drugi popełnia ten sam błąd, tym razem wiążąc się z bezwolną kukłą tkwiącą w niewoli konwenansu.

Co z tego, że w końcu doznaje "iluminacji" i zrozumiała, że jej życie stało okazało się gigantyczną pomyłką, że "nie warto niczego szukać, wszystko jest kłamstwem! Każdy uśmiech kryje ziewnięcie nudy, każda radość - przekleństwo, każda przyjemność - niesmak, a najgorętsze pocałunki pozostawiają na wargach jedynie nieosiągalne pragnienie jeszcze wyższej rozkoszy"? Co z tego? W imię pogoni za ułudą "całe jej życie stało się jednym pasmem kłamstw, w które spowijała swoją miłość, by ją ukryć" a ona sama stała się źródłem cierpień, dla tych którzy ją naprawdę kochali, a których miłości nie potrafiła dostrzec. Kobiety ...!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Czerwone i czarne, Stendhal

Po raz pierwszy zetknąłem się z powieścią Stendhala jeszcze w liceum i od tamtego czasu utkwiło mi w głowie przekonanie, że to świetna książka, ale ponieważ lata mijają więc postanowiłem zweryfikować swoje młodzieńcze sądy i nie ma tu nic do rzeczy, że Matylda całuje głowę Juliana niczym Salome głowę Jokanaana, udowadniając że i literaturze sprawdza się zasada nihil novi sub sole.


"Czerwone i czarne" to stara, dobra klasyka w każdym calu, kanon i lektura obowiązkowa. Dopiero przy tego rodzaju książkach, człowiek uzmysławia sobie co to znaczą podstawy. Jakiś czas temu pisałem o stendhalowskim klimacie "Lochy Watykanu" Gide ale dzisiaj wiem, że to mało powiedziane, bo przecież jeden z głównych bohaterów - Lafcadio Wluiki to młodsze wcielenie Juliana Sorela a i antykościelna wymowa powieści Gide nabiera trochę innego znaczenia, skoro Kościół u Stendhala to tylko szczególny rodzaj instytucji publicznej, której "funkcjonariusze" mają pretensję do rządu dusz a jednocześnie zajęci są (z niewielkimi wyjątkami) przede wszystkim zabiegami o własne dobra doczesne.

To zresztą nie  jedyne powinowactwo, bo nie bez kozery powieść Stendhala doceniał Balzac i to do tego stopnia, że "Czerwone i czarne" można chyba uznać za archetyp "Komedii ludzkiej" bo nie trzeba być znawcą literatury by zorientować się, że zawiera chyba wszystkie zasadnicze wątki, które były potem eksploatowane przez Balzaka. Wszak pierwszy tom powieści równie dobrze mógłby należeć do cyklu "sceny z życia prowincji" zaś drugi do "scen z życia paryskiego". Jest w "Czerwonym i czarnym" romans głównego bohatera z o 10 lat starszą mężatką (nawiasem mówiąc, ciekawe co panie na rozbrajające spostrzeżenie, że "Pani de Rênal wyglądała na lat trzydzieści, ale była jeszcze dość ładna.")  a potem dla odmiany z młodszą, są zmagania ambicji, żądzy kariery i pieniędzy, hipokryzji i małostkowości.

Ale "Czerwone i czarne" było nie tylko inspiracją. Mam wrażenie, że Stendhal sam również się inspirował cudzą twórczością, bo trudno nie spostrzec, że koleje losu romansu Juliana Sorel i de Rênal przypominają trochę historię wicehrabiego de Valmont i pani de Tourvel z "Niebezpiecznych związków", w której początkowe uwodzenie dla "sprawdzenia się", przeradza się w miłość i kończy równie tragicznie.

Książce można niejedno zarzucić. Wbrew słynnej deklaracji, że "to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży. Człowieka tedy który nosi zwierciadło w swoim plecaku, będziecie obwiniali o niemoralność! Jego zwierciadło odbija kał, a wy oskarżacie zwierciadło! Oskarżajcie raczej gościniec, gdzie jest bagno, a bardziej jeszcze dróżnika, który pozwala, aby woda gniła i aby tworzyły się bajora" powiedziałbym, z dzisiejszej perspektywy, że "Czerwone i czarne" jest zwierciadłem takiej sobie jakości, trudno bowiem jako realistyczne traktować naiwne intrygi i spisek w stylu powieści "płaszcza i szpady", które stanowią zdecydowanie słabsze punkty.

Widać też, że Stendhal nie do końca panował nad materią bo na przykład dowiadujemy się, że Julian by zabić Matyldę "porwał stary średniowieczny miecz, przechowywany w bibliotece jako osobliwość" z którego zresztą nie zrobił użytku a dwie strony dalej, że Matylda widziała jak "wszedł na krzesło, aby powiesić szpadę" (potem zresztą znowu jest mowa o mieczu). Innym razem czytamy, że Julian "popełniał tysiąc niezręczności" by za chwilę dowiedzieć się, że "nie popełnił zbyt wielu niezręczności", choć można przyjąć że dla Stendhala tysiąc to nie było "zbyt wiele". Moim zdaniem, jednak takie "wpadki", ani pojawiające się od czasu do czasu "skróty myślowe" uroku książki jednak nie przekreślają a "Czerwone i czarne" ciągle pozostaje pasjonującą powieścią o ludzkich namiętnościach.

Główny bohater, to postać z rodzaju tych, których się mówi - nieciekawy gość. Doprawdy "któż by mógł zgadnąć, że ta dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienie kariery za wszelką cenę?" Kiedy Julian wygłasza swoją tyradę w sądzie, zapomina że w gruncie rzeczy jest taki sam, jak ci których oskarża i nie ma się co dziwić, że skończył jak skończył, skoro "wszedł w rolę, w jakiej tkwił przez całe życie. (...) głęboko pogardzał ludźmi, z którymi się stykał, oni zaś płacili mu nienawiścią". Tylko niektórzy zachowują zdrowy rozsądek w jego ocenie i nie dają się złapać na lep pozorów, widząc, że Sorel "wciąż myśli i że działa jedynie z wyrachowania."

Jego pojęcie dumy i honoru jest specyficzne, a specyfika ta osiąga apogeum, gdy przyjmuje pieniądze i stanowisko od ojca dziewczyny, którą uwiódł. Ale nie ma się co dziwić, tam gdzie się urodził i wychował "wielkie słowa, które rozstrzygają o wszystkim [to] przynosić dochód". Jakoś nie jestem zaskoczony, że pierwszą ofiarą takiego człowieka padła kobieta, która "w oczach miejscowych pań uchodziła za głupią, ponieważ nie uprawiała wobec męża żadnej polityki, przepuszczała najlepsze sposobności zdobycia ładnych kapeluszy" i choć "miała na tyle zdrowego rozsądku, aby zapomnieć niebawem wszystkich absurdów, jakich się nauczyła w klasztorze, ale nie wstawiła nic na to miejsce i w końcu nie umiała nic."

To nie duma, nie miłość ale ambicja i rządza kariery sprawiają, że usiłuje zabić kobietę, którą podobno kocha dlatego, że wyjawiła prawdę o nim. A jednocześnie twierdzi, że jest ona jego jedyną miłością, gdy tymczasem udało mu się wcześniej kolejną, którą jest z nim w ciąży i był na najlepsze drodze do uwiedzenia następnej.

Czytelnikowi otwierają się oczy szeroko ze zdumienia, gdy dowiaduje się, że brzemienna kochanka to jednak dla Juliana "nie to", że ona jest tylko "żoną" (za taką Matylda naiwnie się uważa), zaś pani de Rênal  kochanką. Chciałoby się rzecz - "no nieeee! o co kaman?!" Niejedna autorka romansideł dla pań mogłaby się uczyć od Stendhala.