piątek, 26 grudnia 2014

10 najważniejszych książek

Zaproszony do zabawy przez  Molesławę, podjąłem rękawicę, układając swoje najważniejsze książki chronologicznie ograniczając się jednocześnie do beletrystyki.

1. "Baśnie" Hansa Ch. Andersena, dzięki którym dowiedziałem się, że życie wcale nie jest tak odległe od baśni, jakby to się na pierwszy rzut oka wydawało.

2. "Dom pod kasztanami" Helena Bechlerowa za pokazanie, że czarodziejski świat jest na wyciągnięcie ręki i zależy tylko od dziecięcej wyobraźni każdego z nas.


3. "W 80 dni dookoła świata" Juliusza Verne, za których sprawą odbyłem egzotyczne podróże, przeżywając mrożące krew w żyłach przygody, wychodząc z nich obronną ręką dzięki odwadze, zimnej krwi i pomysłowości, a potem żyłem długo i szczęśliwie, jak to w bajkach.


4. "Awantura w Niekłaju" Edmunda Niziurskiego, dzięki której uświadomiłem sobie, że chłopaki z małego miasta też mogą w całkiem zwyczajnych miejscach przeżywać ekscytujące przygody.


5. "Księga strachów" Zbigniewa Nienackiego, za to że pokazał, że historia wcale nie musi być nudna i nie jest tylko sprawą przeszłości.


6. "Syzyfowe prace" Stefana Żeromskiego za lekcję patriotyzmu w wieku dorastania.


7. "Niebezpieczne związki" Choderlosa de Laclos, które udowodniły, że uczucia niezależnie od miejsca i czasu mają moc, także niszczenia.


8. "Lalka" Bolesława Prusa za uświadomienie, że im bardziej kochamy, tym bardziej cierpimy.


9. "Dzieci Jerominów" Ernsta Wiecherta za uświadomienie, że jakże często nasz obecny dom był domem ludzi o których nic nie wiemy a ich przywiązanie i tęsknota do niego w niczym nie jest mniejsza i gorsza od naszego doń przywiązania.


10. "Jądro ciemności" Josepha Conrada, za odkrycie że "żyjemy tak jak śnimy - samotnie" i nie znamy nawet samych siebie.


 Wszystkich chętnych, oczywiście, zapraszam do zabawy.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Po wyzwoleniu ... (1944-1956), Wiktoria Kraśniewska (Barbara Skarga)

Przedświąteczne dni to nienajlepsza pora na taką książkę, ale też żadna chyba nie jest wystarczająco dobra jednak wspomnienia Barbary Skargi nie bez kozery znajdują się w kanonie literatury obozowej i naprawdę warto poświęcić im czas. Przy okazji "Kazachstanu" Grażyny Jonkaytys-Luby wysuwałem swoje obiekcje co do wspomnień pisanych po latach, okazuje się, że nie byłem w nich odosobniony. Te same wątpliwości miała autorka "Po wyzwoleniu ...". Jej decyzja o spisaniu relacji z dwunastu lat zsyłki, mimo zastrzeżeń, które dochodziły w niej do głosu, wynikła z poczucia konieczności dania świadectwa, po części w reakcji na "Archipelag Gułag" Sołżenicyna i pokazania rzeczywistości obozowej z punktu widzenia osoby należącej do zupełnie innego niż rosyjski, kręgu kulturowego.  


Wspomnienia Barbary Skargi (nazwisko Kraśniewska było pseudonimem przybranym przez nią dla potrzeb publikacji emigracyjnego wydania przez nieoceniony Instytut Kulturalny w Paryżu) są książką, rzec można, totalną. A to dlatego, że obejmują "kompletną" historię począwszy od pobytu w więzieniu, poprzez obozy a skończywszy na kołchozie, do którego Barbara Skarga została zesłana po "uwolnieniu". Totalną, także dlatego, że nie unika podejmowania kwestii najbardziej drażliwych i intymnych z punktu widzenia kobiet, nie stosując przy tym taryfy ulgowej. 

"Po wyzwoleniu ..." swoją drastycznością i naturalizmem da się chyba porównać tylko z "Innym światem" a świadomość, że autorką wspomnień jest kobieta sprawia, że relacja nabiera jeszcze większej ostrości. Barbara Skarga wyraźnie zresztą przyznaje, że książka Herling-Grudzińskiego jest jej znana, podobnie zresztą jak i twórczość Dostojewskiego i co ciekawe, nie trzeba wielkiej przenikliwości by dostrzec refleks tego, na co tak uskarżał się on we "Wspomnieniach z domu umarłych", a mianowicie dystans utrzymywany przez Polaków w stosunkach z Rosjanami. 

Tak jak jest on drażniący dla Rosjan tak dla nas jest zupełnie zrozumiały, wynikający z oceny Rosjan en masse - jako narodu niewolników, pozbawionego zdolności samodzielnego myślenia, otępiałej, zapijaczonej, zastraszonej tłuszczy nawet nie odczuwającej wartości poczucia wolności. Świat Tołstoja czy Dostojewskiego to tylko coś w rodzaju wsi potiomkinowskiej na obliczu Rosji a i to jest już w gruncie rzeczy zamierzchłą przeszłością, do której nie ma powrotu. 

W książce Kraśniewskiej niewątpliwie widoczna jest perspektywa czasu, ale nie ma się wrażenia zniekształcenia obrazu rzeczywistości, jeśli już, to można mówić raczej o dystansie do przeżyć, próbie ich opisania i wyjaśnienia w kategoriach ogólnych, bez zapiekłej złości, poczucia krzywdy i martyrologicznych tonów. I ten dystans świadka do opisywanego świata, w którym daje się wychwycić lekką nutę triumfu z odniesionego zwycięstwa,  robi większe wrażenie niż lament i emfaza.

Pasjonująca książka.

sobota, 20 grudnia 2014

Hordubal, Karel Čapek

Niedawny post Koczowniczki poświęcony książce Grosmana uświadomił mi, że obok innych moich literackich braków nie znam zupełnie prozy czeskiej. Owszem, wiem że Hašek, Hrabal i Čapek to Czesi ale od wiedzy o nazwiskach daleko jeszcze do wiedzy o tym co pisali. Co prawda, kiedyś tam, w młodości czytałem "Inwazję jaszczurów" i trylogię tego ostatniego, ale do "Hordubala", "Meteoru" i "Zwyczajnego życia" stosuje się, w moim przypadku, to co pisał Lem o książkach młodości


Już po pierwszych stronach "Hordubala" widać, że ta historia nie może się dobrze skończyć, dla nikogo. To powieść o subiektywności postrzegania świata, pobrzmiewająca niczym antyczna tragedia, tyle że rozgrywająca się w scenerii czeskiej wsi a od mitologicznego morderstwa dokonanego przez Ajgistosa na Agamemnonie różni się tym jeszcze, że wiadomo na pewno, że wydarzyła się naprawdę.

Čapek powiedział kiedyś - "Wierzę, że wiedzieć to jest wielka mądrość, że im więcej kto widzi, tym mniej może sądzić i tym mniej również pragnie być sędzią" i przejaw tej wiary widoczny jest w "Hordubalu". Ale ja, przyznaję, uległem pokusie sądzenia czynów bohaterów książki, przynajmniej w pierwszym odruchu chociaż zanim ją skończyłem, już wiedziałem jak mylne mogą być pochopne sądy.

Czy żonę głównego bohatera mam postrzegać tak jak on, jako piękną kobietę, czy też tak jako nieatrakcyjną, tak jak ludzie postronni? A jak postrzegał ją jej kochanek - czy popełnił morderstwo, zupełnie zbędne, jak się okazało, dla niej z miłości, czy dla siebie dla pieniędzy? Czy dokonując oceny czynów innych mamy polegać tylko na własnym postrzeganiu świata, czy też powinniśmy próbować zrozumieć subiektywny punkt widzenia innych ludzi?

Karel Čapek tylko stawia te pytania i nie daje na żadne z nich odpowiedzi. Nawet gdy w trakcie lektury ma się poczucie, że udało się na nie odpowiedzieć, to szybko okazuje się, że gdy czyn mordercy zostaje naświetlony pod innym kątem zaczynają się wkradać wątpliwości i wcale już nie jesteśmy tacy pewni swoich racji.

Gdyby sprowadzić "Hordubala" na grunt rządzącej dzisiaj literatury popularnej można by powiedzieć, że to w gruncie rzeczy melodramat - powracający z utęsknieniem, po latach wyrzeczeń, kochający mąż i ojciec, niekochająca żona i oczywiście ten trzeci, a na dodatek jeszcze dziecko, bardziej przywiązane do kochanka niż do własnego ojca. Nie wątpię, że dałoby się z tego stworzyć kolejny "wyciskacz łez" i bestseller, tylko kto by wówczas zrozumiał przejmujący finał książki Čapka - "Serce Juraja Hordubala gdzieś przepadło i nigdy nie zostało pochowane"

czwartek, 18 grudnia 2014

Dole i niedole dzielnego żołnierza Szwejka, Jaroslav Hašek

Zaintrygował mnie prowokacyjny (?) tytuł posta Poszukującej człowieka, bo czy rzeczywiście Szwejk może nie śmieszyć? A że jeszcze ostatnio Paren odpytywała mnie na okoliczność znaczenia wagi, jaką przykładam do tłumaczeń uznałem, że należy złapać byka za rogi i samemu sprawdzić jak to jest z tą powieścią Haška. Od dawna już miałem zamiar porównać jej tłumaczenia, najpopularniejsze - Pawła Hulki-Laskowskiego, przez które przemknąłem jak burza za co będę musiał odpokutować ponowną jego lekturą, najbardziej rozreklamowane - Antoniego Kroha oraz zapomniane i niedoceniane - Józefa Waczkówa. Zacząłem od końca.
 
 
Nie wiem, czemu przekład Józefa Waczkówa jest niedoceniany i nie podejmuję się na to pytanie odpowiedzieć. Nie wiem też, na ile mój odbiór powieści Haška w jego tłumaczeniu wynika z samego przekładu, a na ile z ponownej lektury, w której, w sposób naturalny "wychodzą" rzeczy, na które wcześniej nie zwróciło się uwagi.

Tym razem Szwejk wydał mi się znacznie mniej sympatyczną postacią, nie jest już tym chłopkiem-roztropkiem, jakim był u Hulki-Laskowskiego, ale co to w końcu za odkrycie, bo co sympatycznego może być w kimś, kto żyje z kradzieży psów i ich sprzedaży naiwnym nabywcom? Przyjmijmy nawet, że i złodziej może być sympatycznym człowiekiem i naszej sympatii nie jest w stanie zaszkodzić nadmierny pociąg do kieliszka. Jednak zawsze są jakieś granice.

Bo czy Szwejk będzie ciągle tym samym sympatycznym wojakiem (jak chce Hulka-Laskowski) vel żołnierzem (jak chcą Waczków i Kroh) w epizodzie, w którym poznaje kapelana Katza? Służbista wypełniający rozkazy pijanego oficera nie ma w sobie, moim zdaniem, nic zabawnego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to co na pierwszy rzut oka bierze się za prostoduszność jakoś dziwnie bliskie jest wyrachowaniu. W przekładzie Waczkówa wychodzi na jaw jakby druga twarz Szwejka, która zapewne wcale tak bardzo nie była ukryta przed nami, to raczej my nie chcieliśmy jej dostrzec albo bardziej poprawnie - widzieliśmy ją tylko nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego co widzimy.

Wiadomo, że powieść Haška jest satyrą, satyrą antywojenną, skierowaną przeciwko monarchii austrowęgierskiej, która "blask minionej potęgi i chwały musi podpierać i osłaniać przy pomocy sądów, policji, żandarmerii i sprzedajnej zgrai donosicieli" , w której pisarz traktuje "szerokogębnego Habsburga, Franciszka Józefa, jako skończonego idiotę", satyrą antyklerykalną (co najmniej), w której bez większego trudu można odnaleźć antysemickie aluzje.

Ale chwilami, jak na satyrę robi się jakoś mało śmiesznie, rozdziały dotyczące kapelana Katza są nie tyle zabawne, co ocierają się o bluźnierstwo a opisy więziennej celi, w której "okratowanym okienku nad drzwiami mżyło mętne światło kopcącej czadem lampy naftowej. Odór nafty mieszał się z naturalnymi wyziewami niemytych ludzkich ciał i ze smrodem kibla, który po każdorazowym użyciu wylewał z rozbełtanej powierzchni (...) świeżą falę fetoru" czy okopu  z  martwym żołnierzem ("w ich oddziale już nie było ani jednego, żeby nie miał pełno w portkach. A jeden martwy, któremu nogi zwisały z nasypu, bo jak wyłaził do ataku, pół łba mu szrapnel urwał, jakby uciął brzytwą, to ten w ostatniej chwili tak się sfajdał, że mu ciekło z portek razem z krwią do okopu. A właściwie to do tej urwanej czaszki z mózgiem, bo akurat w to miejsce upadła."), żeby pozostać tylko przy tych przykładach brzmią nie satyrycznie lecz realistycznie. Tak, przyznaję, opowieść o Szwejku w takich momentach wcale nie śmieszy. Ale z drugiej strony nie brak epizodów, dzięki którym Szwejk zasłużył sobie na swą opinię, na szczęście. 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy, Laurence Sterne

Cóż za uczta dla ducha! Początkowo nic jej nie zapowiada, bo cóż może być interesującego w toczącej się powolnym, może nawet sennym tempem opowieści angielskiego duchownego podróżującego po Francji (Włoch jakoś tu niewiele)? A jednak z każdą kolejną stronicą, urok narracji Sterne'a zaczynał do mnie coraz bardziej docierać, tak że odkładałem książkę niemile zaskoczony - jak to, to już koniec?!


Kiedy teraz, po raz drugi po nią sięgałem, mogłem z czystym sumieniem powtórzyć za Stanisławem Lemem, to co pisał w przedmowie do "Na srebrnym globie""Do ponownego odczytania zabierałem się z pewnym niepokojem. Niejedno już bóstwo powieściowe strąciłem z piedestału, który ufundowałem mu ongiś. W takich rozczarowaniach tyleż jest żalu do autora, do książki, z której się wyrosło, w której się już człowiek nie mieści, co do samego siebie. Mają posmak wstydu i zdrady. Prawda, że trafiają się książki-rekompensaty; dawniej głuche, martwe, zamknięte na wszystkie spusty, znajdują drogę do czytelnika dojrzałego, ukazują problemy i sceny, na które było się przedtem ślepym."

Ileż w tym prawdy! Pamiętam męki nad "Cierpieniami młodego Wertera", które odkryłem dopiero teraz, po z górą dwudziestu latach i tak też jest z "Podróżą sentymentalną", tą cichą podróżą "serca w poszukiwaniu natury i tych uczuć, które z niej się biorą i uczą nas kochać się wzajemnie - i kochać świat lepiej, niż go dotychczas kochamy".

Jasne, że współczesny czytelnik a zwłaszcza czytelniczka nie zostawiłaby na głównym bohaterze i narratorze, Joriku (tak, tak, skojarzenie nieprzypadkowe a miłośnicy literatury odnajdą jeszcze przynajmniej dwa inne, co najmniej równie czytelne) suchej nitki - jak to, to kocha jedną, która została w domu, a ledwo z niego wyjechał robi maślane oczy do drugiej, by zaraz poddać się urokowi, kolejnej i kolejnej? Coś  musi być z nim nie tak! No bo jeszcze i to ... - roztkliwia go trzymany w niewoli szpak potrafiący mówić "nie mogę się wydostać", tak bardzo, że usiłuje go wydostać z klatki w hotelu, w którym mieszkał ale jakoś dziwnym trafem "zapomniał" go oswobodzić po tym, gdy udało mu się go kupić i ptak stał się jego własnością. Wolał go oddać w inne ręce niż zwrócić mu wolność. Tak, zdecydowanie dziwny jest ten sentymentalizm Sterne'a. 

A jednak główny bohater wydaje się zrozumiały, nie tylko ze względu na swój manifest, który w XXI wieku nabiera nowego znaczenia - "Jestem zupełnie pewien, iż mam duszę, i wszystkie książki, którymi zatruli świat materialiści, nie zdołają mnie przekonać, że jest inaczej" ale także, a może przede wszystkim, na drążącą go nieustannie potrzebę oddania własnego serca, komuś drugiemu. Fakt, stałość uczuć nie jest jego mocną stroną ale jednak jego postępowanie nie ma nic wspólnego z wyuzdaniem. To konsekwencja prymatu serca nad rozumem, bo "kiedy serce lotem swym wyprzedza rozum, oszczędza to osądowi naszemu wielu kłopotów", no i poddania się losowi ("rządzą mną okoliczności - sam nimi bowiem rządzić nie mogę"), chociaż z drugiej strony, gdy chce, główny bohater zaskakująco przedsiębiorczo bierze los we własne ręce sam go kształtując.

To całkiem nowe oblicze sentymentalizmu, dalekie od stereotypu, który sobie wyrobiliśmy na jego temat - tu nie ma mowie o wzdychającym i lejącym łzy przy księżycu safandule, a jeśli nawet trochę ich uroni przy siedzącej na kamieniu u źródła pastereczce, to jakoś nie przeszkadza mu to być dziwnie przedsiębiorczym wówczas gdy trzeba. Zaskakująco dobra rzecz i szkoda tylko, że taka krótka.

wtorek, 9 grudnia 2014

Kandyd, czyli optymizm, Wolter

Stos, jaki ostatnio zobaczyłem w Tramwaju nr 4 a w nim "Powiastki filozoficzne" Woltera zdopingował mnie do wyciągnięcia z zakamarków bibliotek jego najbardziej znaną powiastkę, a ściślej mówiąc jedyną, która przetrwała w pamięci publicznej czyli "Kandyda"


Dzisiaj, to przede wszystkim dowcipna ramotka, w której Wolter wbija szpilki Leibnizowi (a któż to znowu?) i zapewne sam byłby zdziwiony gdyby dowiedział się, że mimowolnie unieśmiertelnił jego tezę o "najlepszym ze światów", za którą tak konsekwentnie obstawał preceptor tytułowego bohatera twierdząc, że "dowiedzione jest (...) że nic nie może być inaczej; ponieważ wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko z konieczności musi istnieć dla najlepszego celu" czy odkrycie, że "nie ma skutku bez przyczyny" bo istotnie, przypadłość, której ofiarą padł Pangloss miała swoją przyczynę - "znałeś Pakitę, subretkę dostojnej baronowej; zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią; była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego nowicjatu posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba".

Tylko, że co to może obchodzić współczesnego czytelnika? Owszem miło, gdy odkrywa się polskie akcenty w tej niewielkiej książeczce, ale co taki Wolter mógł wiedzieć o tym, co będzie obchodziło nas w dzisiejszych czasach? A jednak, jakoś dziwnie współcześnie brzmi pytanie Kandyda "Czy wierzysz (...) że ludzie zawsze mordowali się wzajem, jak dziś czynią? że zawsze byli kłamliwi, chytrzy, przewrotni, niewdzięczni, drapieżni, słabi, zmienni, tchórzliwi, zazdrośni, chciwi, łakomi, opoje, skąpi, ambitni, krwiożerczy, obmowni, rozpustni, fanatycy, obłudni i głupi?". Chyba, w gruncie rzeczy niewiele zmieniliśmy od tamtego czasu, skoro czujemy się aktualnością tego pytania nieco zakłopotani. 

Nie ma się co dziwić, że przy takim zapatrywaniu się na ludzką naturę, będąc wobec niej sceptycznie nastawiony, Wolter alergicznie reagował na programowy optymizm,  bo "co to takiego "optymizm"? (...) - Ach - odparł Kandyd - to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle.

Pewnie Wolter byłby niemile zaskoczony, że, o i ile w ogóle jest rozpoznawalny, to tylko jako autor takiej "duperelki". Z jego poglądów, ukrytych za wyrażeniem wolteriański, pozostało chyba tylko jedno znaczenie - bezbożny, choć w gruncie rzeczy należałoby powiedzieć antyklerykalny, co zresztą w "Kandydzie" widać, gdy tytułowy zaskoczony pyta w krainie Eldorado - "Jak to! nie macie mnichów, którzy nauczają, dysputują, rządzą, knują i palą żywcem ludzi będących innego zdania?" Z takim podejściem mógłby bez problemu zrobić karierę w dzisiejszych czasach, bo nie sądzę by sam na poważnie wziął do serca, to co radził innym, że po prostu "trzeba uprawiać nasz ogródek" ... 

niedziela, 7 grudnia 2014

Listy z Afryki, 1914-1924, 1925-1931, Karen Blixen

"Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong" to jedno z tych pierwszych zdań powieści, które przechodzą do historii literatury i nic dziwnego.  Nie wiem, czy ktoś oparł się aurze jaką roztacza Blixen w swojej najsłynniejszej książce. Ja nie, ale jednocześnie byłem ciekaw, jak tam na prawdę było z tą Karen, bo z biografii Brennecke i Liauta wyglądało na to, że nie było wcale tak pięknie jak by to wynika z "Pożegnania z Afryką". Co innego jednak opinie innych a co innego możliwość samodzielnego wyrobienia sobie zdania. I tak doszedłem do listów Blixen pisanych w czasie jej pobytu w Afryce przede wszystkim do brata, matki i ciotki.


Czy dają one jej prawdziwy obraz pewnie też nie do końca  nie wiem, zapala się bowiem czerwona lamka, gdy w liście do brata, Karen przed odwiedzinami matki, pisze - "ponieważ znalazłam się tak daleko, nie mogłam jej rozczarować, a w listach tak łatwo dawałam jej to, czego oczekiwała, nie dopuszczając do całej reszty swojego życia". Skąd więc mamy być pewni, że innych dopuszczała do swojego życia? I wydaje mi się, że ta wątpliwość powinna pobrzmiewać w czasie lektury jak memento.

Z listów Blixen wyłania się jej "dynamiczny" obraz, który nie jest ani jednoznaczny ani niezmienny ale zmian, które w nich widać nie nazwałbym rozwojem. Gdy czyta się jej feministyczne wywody dotyczące małżeństwa, stanowiska kobiet czy rodzicielstwa trudno nie odnieść wrażenia, że stanowią one w dużej mierze dorobienie ideologii do jej osobistej sytuacji, w której się znalazła, bo jak inaczej traktować wyznania w rodzaju  "osobiście nie pragnęłabym niczego bardziej, niż podporządkować się mężczyźnie, którego podziwiam" czy  "bardzo chciałabym wyjść za mąż i jestem już zmęczona ciągłą codzienną samotnością", podczas gdy mąż się z nią rozwiódł a kochanek ani myślał o dzieciach i małżeństwie.

Chwilami wychodzi z niej czystej wody snobka, jak wówczas gdy pisze, że "warto było mieć syfilis, żeby zostać "baroness"", której życie w konkubinacie ma się nijak do wywodów o niezależnośc kobiet, ponieważ jej dom staje się dla Denysa Finch-Hattona hotelem all inclusiv w najszerszym tego słowa, do którego wpada kiedy chce i na ile chce, czasami zresztą w towarzystwie. Zaskakujące, że inteligentna kobieta tego nie dostrzega a jedyne refleksje z takich wizyt, to wspomnienia chwil szczęścia. Jej szczęścia. Finch-Hatton zapewne tak szczęśliwy nie był skoro ponad jej towarzystwo i wspólnotę myśli, przedkładał polowania z innymi a w końcu i tak porzucił Karen na rzecz młodszej.  można być zszokowanym, że nadal go przyjmuje w swoim domu i cieszy się z jego obecności. Jakiś bardzo teoretyczny jest ten feminizm Blixen.

Karen jest postacią przegraną i to przegraną na całej linii - "nie pocieszaj mnie, mówiąc, że już "coś osiągnęłam" i że nie wystawiam  na próbę cierpliwości bliźnich etc. - to najgorsze, co możesz powiedzieć, kiedy sama wiem, jak się sprawy mają, i że naprawdę dzieje się ze mną to, co powszechnie nazywa się pójściem na dno". I choć usiłuje bronić bilansu lat spędzonych w Afryce i swojego życia, "ta farma czy też tutejsze środowisko to jedyne, co osiągnęłam w życiu, i osobiście uważam, nie biorąc pod uwagę finansowej strony tego przedsięwzięcia, że ma to swoją wartość" , to trudno tej obrony nie traktować z rezerwą biorąc pod uwagę, że to właśnie dzięki "finansowej stronie przedsięwzięcia" opierającej się wieloletniej hojności rodziny, Blixen zawdzięczała możliwość pobytu w Kenii.

Nawet ta harmonia życia z "tamtejszym środowiskiem", tubylcami i przyrodą, nabiera chwilami specyficznego kształtu jeśli się zważy, że umierającym z głodu dzieciom poświęca w jednym z listów znacznie mniej miejsca niż żalowi po zaginionym psie, i ciągnął się za nią długi, krwawy szlak zabitych zwierząt, jako że polowania nalały do jej ulubionych rozrywek.

Nie wiem, czy lepiej jest czytać "Listy ..." Blixen przed, czy po "Pożegnaniu z Afryką" i bądących jego kontynuacją "Cieniach na trawie". I tak źle, i tak niedobrze, ale na pewno warto.

czwartek, 4 grudnia 2014

Czarnoksiężnik z Krainy Oz, L. Frank Buam

Wśród pytań zadanych przez Guciamal przy okazji zabawy w Liebster Blog było pytanie o czytelnicze preferencje: klasyka czy literatura współczesna. Jak pisałem wybór jest oczywisty ale nie sądziłem, że klasykę będę poznawała dzięki własnemu dziecku. Bo o ile w przypadku "Pinokia" był to powrót to w przypadku "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", to odkrycie. 


Co prawda, nie wiem czemu taki właśnie tytuł nosi historia wędrówki Doroty i jej przyjaciół bo przecież Oz nie jest centralną postacią powieści. W jakimś stopniu, owszem, pełni on funkcję świętego Graala ale przecież spotkanie z nim nie stanowi punktu zwrotnego w życiu bohaterów książki, a narażeni są przez niego tylko na kolejne trudy i niebezpieczeństwa. Ma się wrażenie, że dziewczynka, Strach na wróble, Blaszany drwal i Tchórzliwy lew chcą być ofiarami jego szalbierstwa i to nie mimowolnymi lecz z premedytacją bo przecież mówi im kim jest naprawdę, ostrzega, a jednak nie wierzą! Zupełnie tak jak w życiu. Ileż to razy zdarzyło się, że ktoś nie wziął pod uwagę, że jego idee fixe bierze rozbrat z rzeczywistością, a jeśli już to do niego docierało, to okazywało się, że tym gorzej dla ... rzeczywistości.   

zdjęcie ze strony www.ambelucja.pl

"Czarnoksiężnik z Krainy Oz" jest przede wszystkim historią o wytrwałości i przyjaźni ale też o naszych kompleksach i braku wiary we własne siły, których potwierdzeniem są dopiero inni. Oz przecież nic nie tworzy, nie dokonuje w bohaterach książki Bauma żadnych zmian, daje im jedynie placebo, które ma im pomóc uwierzyć, że są takimi, jakimi chcieliby być. To tylko ich wewnętrzne przekonanie i naiwna wiara sprawiają, że szalbierz staje się dla nich demiurgiem. Trochę to mało pedagogiczne ale jakże życiowe, a najważniejsze, że podobało się mojemu słuchaczowi, zwłaszcza że tekst podparty jest przekonującymi ilustracjami Robert Ingpena. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Kazachstan, Maria Januszkiewicz (Grażyna Jonkaytys-Luba)

Przyznaję, że do takich książek jak "Kazachstan" Marii Januszkiewicz czy "Po wyzwoleniu 1944-1956" Barbary Skargi podchodziłem z pewną nieufnością, mimo że to jedne z ważniejszych książek nurtu literatury łagrowej. Na ich niekorzyść przemawiał upływ czasu pomiędzy przeżyciami a powstaniem zapisków, które je opisują, co wiąże się z "obudowaniem" pamięci o refleksje powstałe już z perspektywy upływu czasu, a przez to ich autentyzm nie wydaje się już tak silny jak w przypadku świadectwa spisywanego na gorąco albo tuż po. Z drugiej jednak strony tego rodzaju książki pokazują jak silne i traumatyczne musiały być to przeżycia skoro ciągle, mimo upływu lat pozostawały żywe w pamięci, a ludzie którzy ich doświadczyli czują potrzebę ich utrwalenia i podzielenia się nimi z innymi.


Podchodziłem więc do "Kazachstanu" z pewną rezerwą, w której upewniały mnie w dodatku pierwsze strony książki, bo cóż, rodzinę Autorki spotykają bolesne ciosy ale nie doświadcza ona przecież tragedii, która jest udziałem innych. Czym w końcu jest konieczność opuszczenia domu w porównaniu ze śmiercią nowo narodzonego dziecka i porzuceniem go jak niepotrzebnej rzeczy. Ale szybko okazuje się, że deportacja zbiera obfite żniwo śmierci już nie wśród anonimowych ludzi, o których tylko od kogoś się tylko słyszało ale wśród tych, których Maria Januszkiewicz zna, a rezerwa czytelnika szybko znika.

"Kazachstan" z obfitego wyboru literatury łagrowej wyróżnia zbiorowy bohater, jakim jest rodzina Autorki, a której spiritus movens stanowi matka oraz zakotwiczenie w wierze, kulturze i tradycji, które zapewniają zachowanie tożsamości narodowej ("na progu naszego domu kończy się Sowiecki Sojuz") i poczucie godności. Przy tym, mimo wyraźnego zaznaczenie znaczenia tych wartości nie ma u Januszkiewicz egzaltowanych, bogoojczyźnianych tonów bo wspomina także, o także o mało chwalebnych zachowaniach wśród członków polskiej społeczności polskiej. I może tym wyraźniej widać, że to w rodzinnej solidarności scementowanej tymi wartościami można doszukiwać się recepty na przetrwanie (a przynajmniej jednego z jej istotnych składników) ludzi, którzy zostali zakwalifikowani jako "wragi naroda" a ich przyszłość na nowym miejscu została jasno, z góry określona "was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli" (taki też tytuł nosi krajowe wydanie książki).

Jednak, paradoksalnie, to nie terror stanowił największe zagrożenie dla zesłanych, a surowość przyrody i "zwyczajna" ludzka niechęć, czasami podsycona prymitywną propagandą. Z czasem okazuje się, że rezerwa i niechęć wobec obcych, której doświadcza rodzina Januszkiewicz ustępują bo "ta niewielka społeczność, żyjąca w nieludzko trudnych warunkach, pozbawiona sentymentów i uczuć miłosiernych, umiała docenić naszą nieustępliwość w poszukiwaniu wyjścia z trudnych sytuacji, nie opuszczającą nas - pomimo wszystko - pogodę ducha i niezwykłą życzliwość naszej Mamy w stosunku do ludzi."

Na próżno w "Kazachstanie" szukać czaru rosyjskiej wsi, tak lansowanego w kulturze rosyjskiej/radzieckiej, od Tołstoja po Szukszyna. To wieś znacznie bliższa tej jaką opisywał Bunin, brutalna i prymitywna, a która w swym prymitywizmie, z perspektywy czasu, może niekiedy wydawać się nawet śmieszna, jak wówczas gdy Autorka wspomina, że "przy sadzeniu kartofli - ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki - wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca." Uśmiech jednak szybko znika z twarzy czytelnika i te wiejskie kobiety nie są już śmieszne, gdy czyta się, że "gospodynie zaprzęgały się same po dwie do pługa, a trzecia pługiem kierowała ... Tak w noce księżycowe orały kobiety sobie swoje ogrody!"

Tym co dominuje w "Kazachstanie" jest fizyczna walka o przetrwanie, z jak najbardziej realną perspektywą śmierci głodowej - "głód był we wsi coraz dotkliwszy. Kiedy zboża dojrzały - ratowaliśmy się po trochu, urządzając prywatne "żniwa" za pomocą nożyczek. Ścinaliśmy kłosy po nocy, suszyliśmy wyłuskane ziarno i mełliśmy na żarnach" a "asystowanie i pomoc przy karmieniu świń stwarzała okazję do podebrania świniom kilku garści pośladów z prosa. Był to ostatni gatunek pośladu - plewy z domieszką zepsutych i drobnych ziaren oraz nawozu ptasiego, gdyż w magazynach pełno było wróbli, ale i to było dla nas wtedy dobre!" Januszkiewicz wyraźnie zaznacza, że zagrożenie to było udziałem całej społeczności wiejskiej, z wyjątkiem kołchozowych notabli okradających pracowników - "Dla zabicia uczucia głodu mieszkańcy (....) wyrabiali ... "gumę do żucia", tzw. żwagę. Gotowało się pocięte na drobne paseczki kalosze z dodatkiem soli i żywicy z drzew wiśniowych lub śliw, którą przywiózł ktoś zza Uralu. Po wielu godzinach gotowania powstawała z tego czarna, elastyczna masa, którą po stygnięciu dzieliło się na kawałki i producenci żuli ją pracowicie, aż uzyskiwała pożądaną konsystencję. Wtedy ugniatano ją w kulki wielkości piłeczek do ping-ponga i sprzedawano amatorom po 1 rublu za sztukę. Były okresy, że cała wieś żewała żwaku. I pytali jedni drugich: "Choczesz pożewatsa?" albo: "Daj-ka pożewatsa!"

To co zwraca uwagę w książce Januszkiewicz to, jakby mimowolne potwierdzenie świadectw widocznych także u innych autorów z kręgu literatury łagrowej. Bo czyż list, w którym jeden ze znajomych rodziny wyjaśnia przyczyny, dla których nie chce jej ściągnąć do armii Andersa nie przywodzi na myśl "Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego? - a "pisał, że najbliższe okolice obozów Polskiej Armii zmieniły się najpierw w obozowisko umierających z głodu polskich zesłańców, którzy przyjechali tan na własną rękę z nadzieją ocalenia i odnalezienia bliskich, a znaleźli głód, nędzę i tyfus, który zdziesiątkował to nieszczęsne zbiorowisko i zamienił ich obozy w olbrzymie cmentarze bezimiennych grobów (...)."? Z kolei opis epidemii tyfusu, kojarzyć się może z powieścią Czuchnowskiego. Wreszcie opisywane w "Kazachstanie" przypadki wydawałoby się, inteligentnych ludzi ale którzy przeszli komunistyczne pranie mózgu i którzy nie mogli zrozumieć, że zostali sprowadzanie do roli nic nie znaczącego przedmiotu w rękach ludzi, dla których ich życie nie ma żadnej wartości przywodzi na myśl początkową postawę Ginzburg ze "Stromej ściany" tyle, że w przeciwieństwie do niej nie doznali "iluminacji" i nie zrozumieli czym w istocie była ideologia, w którą ślepo uwierzyli.

Jedna z lektur obowiązkowych. Polecam.

środa, 26 listopada 2014

Ile jest warta tak zwana współpraca z wydawnictwami

Nie wytrzymałem. Policzyłem do dziesięciu - nie pomogło, policzyłem do stu - również bez rezultatu. Ale w sumie czemu w ogóle liczyłem? Przecież każdy może pisać co chce, a tak jak w starym dowcipie  "jak wszyscy to wszyscy, babcia też" A poszło o w sumie drobiazg. 

 
Niedawno wydawnictwo MG wydało "Braci Karamazow", niby nic i powinno się tylko temu przyklasnąć, tyle że powieść Dostojewskiego ukazała się w tłumaczeniu Barbary Beaupre z ... 1913 roku. Co prawda, można poczytać sobie w sieci o "nowej odsłonie" i "nowy wydaniu" ...  przekładu sprzed 100 lat, bagatela! ale co to jest 100 lat w porównaniu z wiecznością?! Są co prawda nowsze tłumaczenia ale może z Beaupre jest tak, jak z Anielą Zagórską i nowsze niekoniecznie oznacza lepsze, zwłaszcza, że książka w tym wariancie wywołuje bezapelacyjny podziw.

A trudno, żeby było inaczej, wszak "darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda" i nie po to wydawnictwo przesyła książkę w zamian za opinię na jej temat by potem czytać prawdę o "produkcie". Jednak czasami dobrze jest wiedzieć co bierze się do ręki. Otóż  "walory" efektów pracy Beaupre barwnie zreferował prof. Grzegorz Przebinda, pisząc m.in.

"Wcześniejsze tłumaczenie Barbary Beaupre z 1913 roku liczyć się nie może, choć wydano je po raz drugi w 1927 roku w "Bibliotece Dzieł Wyborowych". Był to jednak tylko romans dla pensjonarek, który nawet skończył się w duchu prawdziwego harlequina: "Tegoż dnia odbyły się zaręczyny Aloszy z panną Chachłakow. Katarzyna patrzyła na Aloszę ze czcią prawie. On zaś miewał dziwne uśmiechy i głębokie spojrzenie w dal, jakby przewidując przyszłe swoje losy. Iwan z wolna powracał do zdrowia" ... Z tej warszawskiej edycji Dostojewskiego usunięto liczne fragmenty: o wielkim inkwizytorze, o Iliuszy, prawie wszystko o starcu Zosimie. Autor wstępu Leo Belmont uzasadnił to wszystko "potrzebą wygładzenia stylu oryginału na rzecz większej potoczystości". Z jego słów widać jasno, do kogo adresowana była powieść: "Gwoli popularyzacji dzieła Dostojewskiego na naszym gruncie wydawcom zdało się słusznym skrócić nieco rzecz w przekładzie, przez poświęcenie, bez krzywdy dla beletrysty-autora, dociekań mistyka prawosławnych świętości, zbyt gadatliwych i nazbyt już obcych pojęciu czytelnika polskiego dygresji religijno-filozoficznych, a nadto dłużyzny mnogich powtórzeń oryginału. Powieściowa fabuła zyskała przez to na zwartości i żywości akcji. Zręczny skrót uczynił całość strawniejszą dla dzisiejszego mniej cierpliwego czytelnika i niewątpliwie zapewni genialnemu dziełu Dostojewskiego większą a zasłużoną poczytność wśród szerokich kół publiczności polskiej". Ale czy i dzisiaj paru wydawców nie posłużyłoby się chętnie podobną metodą?"

Chyba w złą godzinę zadał to pytanie prof. Przebinda, oj, w złą! (Z resztą kilka lat temu) A jego opinia nie jest tylko opinią wyrafinowanego naukowca, który wszystkiego się czepia, bo wybranemu przez wydawnictwo MG tłumaczeniu Beaupre nie dała też szans K. Punktaki w "Zarysie problematyki tłumaczeń Braci Karamazow ... "  aczkolwiek w znacznie bardziej stonowanej formie i jeśli mnie pamięć nie zawodzi, także Jan Smaga w edycji "Braci Karamazow" wydanej przez Ossolineum w serii Biblioteka Narodowa.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że powieść Dostojewskiego może się komuś podobać nawet w tym przekładzie, w konwencji "romansu dla pensjonarek" tyle, że te zachwyty sprawiają trochę wrażenia zachwytów nad oleodrukową kopią "Mona Lisy".

poniedziałek, 24 listopada 2014

Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r., Jan hrabia Tyszkiewicz

Wiadomo, że Sienkiewicz "wielkim pisarzem był" co z definicji, od razu ustawia dyskusję na temat samego pisarza oraz jego twórczości, ale wiadomo też, że obok "Trylogii", "Quo vadis" czy "Krzyżaków" zdarzały mu się, mówiąc oględnie, książki "takie sobie". Gdzieś pomiędzy jednymi i drugimi lokują się jego "Listy z Afryki", które zresztą wcale nie były pisane, ani wysyłane z Afryki (oprócz dwóch) i już na starcie cieszyły się znacznie mniejszą popularnością niż wcześniejsze "Listy z podróży do Ameryki". Relacja Sienkiewicza z podróży do Afryki okazała się tylko reminiscencjami turysty z egzotycznej wycieczki, w dodatku nieudanej. A przecież można oczekiwać czegoś więcej po uznanym pisarzu, który w dodatku znał się z Leopoldem Janikowskim, który wyprawiał się kilka lat wcześniej do Kamerunu wraz ze Stefanem Szolc-Rogozińskim (a potem także samodzielnie).  


Towarzyszem podróży Sienkiewicza, trochę przypadkowym bo każdy z panów płacił za siebie i nie byli związani żadną umową był młody człowiek, Jan hrabia Tyszkiewicz, który swoje wrażenia także opisywał w listach, tyle że nie pisanych na zamówienie a do rodziny (przede wszystkim matki) w okresie od grudnia 1890 do maja 1891 roku wydanych jako "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." co jest trochę nieścisłym tytułem bo nie dość, że podróż zaczęła się wcześniej to na dodatek nie ograniczyła się też tylko do Zanzibaru.

Panów dzieliła różnica wieku (Sienkiewicz miał 44 a Tyszkiewicz 23 lata) ale łączyła amatorszczyzna (nie mieli nawet pojęcia, jaką pogodę zastaną na Zanzibarze) i zamiłowanie do polowań, w czym również niespecjalnie się popisali, bo gdy przyszło co do czego i hipopotam zaatakował łódź, którą płynęli - "Sienkiewicz także głowę stracił: widzę go jak zmierza do bestii, a bout portant [blisko], i nie strzela - zapomniał kurki odwieść".

Tyszkiewicz był niewątpliwie pod wrażaniem postaci swojego towarzysza podróży, chociaż to uczucie chyba było niespecjalnie odwzajemnione bo pisarz wcale nie nalegał, mówiąc delikatnie, by Tyszkiewicz towarzyszył, i który miał wyraźny problem z podjęciem decyzji czego chce, a i potem nie trzymali się siebie kurczowo, jakby jednak tam nie było, po zakończonej podróży rozstali się w miłej atmosferze.

Towarzystwo Sienkiewicza nie jest centralnym punktem korespondencji młodego hrabiego ale jego postać pojawia się często w "Listach ..." i to w kontekstach, z których nie wiadomo czy pisarz byłby zadowolony, jak choćby wówczas gdy okręt wojenny (sic!), na którym płynęli zawrócił po jego kapelusz - "Sienkiewiczowi spadł kapelusz w morze, kapitan spostrzegłszy to, dał rozkaz, aby natychmiast statek zawrócono, przyjechawszy do miejsca gdzie się znajdował na wpół już zatopiony kapelusz, spuszczono łódź z sześcioma majtkami i uratowana zguba została właścicielowi wrócona."

Trochę mniej śmiesznie robi się, gdy Tyszkiewicz wspomina, że miał przyjemność poznać Wissmana, który "wojował z plemieniem Massai" a  "Sienkiewicz bardzo żałował, że go nie mógł poznać" jeśli się weźmie pod uwagę co kilka lat potem pisał o tym "wojowaniu" Antoni Jakubski. Dziwne, że z jednej strony pisarz upomina się o wolność własnego narodu a z drugiej podziwia kogoś kto właśnie "ogniem i mieczem" zagarnia pod niemiecki but wolno żyjących dotychczas ludzi. Coś chyba rzeczywiście zaczęło szwankować z jego wrażliwością społeczną bo Tyszkiewicz wspomina też, że Sienkiewicz "swego Janka muzykanta nie lubi" co współgra z tym, o czym wspomina Orzeszkowa w prawie o 10 lat wcześniejszym liście do Teodora Tomasza Jeża - "A propos Sienkiewicza, odstępstwo jego od obozu postępowego stanowcze i jawne. Był w Krakowie, oddawał wizyty stańczykom, którzy dawali dla niego wieczory, w Warszawie mówi głośno o tym, że jest tylko artystą, że zatem wszystkie idee i teorie naukowe i filozoficzne nic go wcale nie obchodzą. Przyjaciół dawnych unika, "Humoresek z teki Worszyłły", mocno demokratycznych, do wydania pism swoich włączyć nie pozwolił, o "Szkicach węglem" mówi, komu tylko może, że to grzech młodości". Kiedy Sienkiewicz płynął do Afryki jego "grzechy młodości" zastąpiły opowiadania w rodzaju "Lux in tenebris lucet", którym zachwycał się na statku Tyszkiewicz, a o których nikt już dzisiaj nie pamięta, w przeciwieństwie do tego, o czym Sienkiewicz wolał zapomnieć.  

W sumie co prawda "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." nie stanowią żadnej rewelacji ale zawsze to ciekawostka dla tych, którzy bliżej interesują się postacią Henryka Sienkiewicza.

sobota, 22 listopada 2014

Pinokio, Carlo Collodi

Wstyd się przyznać ale w swojej chęci zapoznania syna z "Pinokiem" przypominałem niecierpliwością głównego bohatera powieści Collodiego. A i tak moje wysiłki poszły na marne i nie pomogły nawet ilustracje Roberto Innocentiego. A wystarczyło tylko trochę poczekać.

 
Wszystko ma swój czas - ponad sześćdziesięcioletnie ilustracje Mistrza Szancera i stary przekład Zofii Jachimeckiej ciągle są w grze a przygody drewnianego pajaca, który chce zostać chłopcem nadal działają na wyobraźnię ośmiolatka.
 
Nie obeszło się co prawda bez konieczności udzielenia co jakiś czas wyjaśnień a nawet i ingerencji rodzicielskiej cenzury, gdy okazało się, że grzywa Pinokia zamienionego w osła - wiadomo, "to już takie przeznaczenie. Tak zapisano w księdze mądrości, że wszyscy rozwłóczeniu chłopcy, którzy pogardzają szkołą, książkami i nauczycielami, a cały dzień spędzają na zabawach, grach i rozrywkach, muszą wcześniej czy później zamienić się w osiołki" była przyozdobiona tym samym co pas Klucznika z Zamku, II księgi "Pana Tadeusza" (w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego głucho na temat tej ozdoby).
 
 
Zresztą w trakcie lektury pojawiły się też inne dylematy, jak choćby wówczas, gdy trzeba wyjaśnić, dlaczego Pinokiowi nie rośnie nos, gdy  by wydostać się z więzienia w mieście Chwytajcymbałów kłamie, twierdząc że należy do bandy rzezimieszków a przecież wiadomo, że "kłamstwo zaraz można poznać, ponieważ istnieją dwa rodzaje kłamstw: takie, co mają krótkie nogi, i takie, co mają długi nos."?  
 
O ile o wyjaśnienie tej kwestii należałoby zwrócić się do Collodiego, to z kolei Szancera trzeba by zapytać dlaczego narysował wieloryba połykającego Pinokia, skoro z tekstu wynika, że pajaca (a wcześniej także Dżeppetta) połknął rekin. Oto jest pytanie!
 
Ale to tylko dodaje smaczku książce, która ciągle pozostaje piękną, chwilami wzruszającą, chwilami śmieszną ale zawsze pouczającą historią o chłopcu, który dorasta i którego zmienia miłość. I co tu więcej pisać, lekko zauroczony czarem opowieści o drewnianym pajacu, polecam wszystkim mamom i tatom ...

czwartek, 20 listopada 2014

Niebo bez ptaków, Danuta Brzosko-Mędryk

Znajomość ze wspomnieniami Danuty Brzosko-Mędryk zawdzięczam Lirael, choć minęło trochę czasu od kiedy o książce usłyszałem. Nie jest to może wielka literatura ale też i nie musi. Widoczny chwilami niedostatek walorów literackich rekompensowany jest z naddatkiem opisami obozowej rzeczywistości - "więźniowie zabierają kotły i zaczynają rozgrzebywać śnieg. Skórki spleśniałego chleba i inne odrażające resztki błyskawicznie znikają w ich żołądkach. Patrzymy przerażone, zbijamy się w gromadę, radzimy. Po chwili wynosimy resztki zapasów - chleb, czosnek i cebulę. Pasiaki rzucają się na jedzenie, z ust cieknie im gęsta ślina, łapczywie łykają, krztusząc się. Świst pejcza. To kapo wali po plecach i głowach biedaków. Bat przecina nie zagojone na twarzy rany, rozjątrza ręce pokryte wrzodami. Więźniowie nie rzucają jedzenia. Zaciskam zęby, aby nie wyć z rozpaczy. Za mną któraś szlocha, inna, wymiotując, opiera się o barak. Spostrzega to jeden z więźniów, biegnie i rękoma zbiera wymioty",obok których nie da się przejść obojętnie.


Jednak to nie drastyczność opisów wyróżnia "Niebo bez ptaków", które mi, paradoksalnie, wbrew tytułowi kojarzy się ze zrobioną na Majdanku fotografią Ericha Hartmanna (poniżej), ale przede wszystkim to, że pisane jest ono z kobiecego punktu widzenia, bo w literaturze obozowej, dominują relacje mężczyzn (m. in. Borowski, Kielar, Grzesiuk).


I co prawda to "Dymy nad Birkenau" Szmaglewskiej są najbardziej znaną książką obozową ale dają one generalny ogląd życia w obozie, natomiast Brzosko odwołuje się do własnych, bezpośrednich przeżyć a te okazały się na tyle przekonujące, że została ona powołana jako świadek w sprawie Hermine Braunsteiner. Inną ciekawostką około książkową jest też fakt, że spora część towarzyszek niedoli autorki była ofiarami działalności słynnego Ludwika Kalksteina, choć to też bezpośrednio ze wspomnień Danuty Brzosko nie wynika.

Przyznaję, książka robi ciągle wrażenie, nawet na tak zblazowanym czytelniku jak ja. Częściowo zapewne za sprawą punktu widzenia, z którego jest pisana - maturzystki, młodej, naiwnej dziewczyny, kompletnie nie znającej życia, która znalazła się w ekstremalnej sytuacji, co sprawia, że drastyczność scen ma u niej podwójną siłę. To zderzenie dziewczęcego widzenia rzeczywistości ("jesteśmy optymistkami, ufamy ludziom, wsadzamy nosy w cudze sprawy") nieświadomego nawet własnej kobiecości (dopiero w obozie autorka przechodzi edukację seksualną - maturzystka! i dostaje ... pierwszą w życiu szminkę, którą i tak jej zabrano) z realiami Majdanka stanowi o wyjątkowości wspomnień Danuty Brzosko. 

To nie jest tylko obraz bohaterskiej postawy więźniarek i prób zachowania godności (chociaż też), Brzosko z jednej strony potwierdza to, co Grzesiuk niejako gloryfikował, to że "do głosu dochodzą jednostki silne fizycznie, mocne w języku i rozpychające się łokciami. Nieśmiałe i słabe nie mają miejsca w narastającej walce o byt", która niewiele różni się, jeśli w ogóle, od zwyrodnienia, jak w przypadku dwunastoletniego ulubieńca esesmanów, Żyda, który na rozkaz Niemców powiesił własnego ojca i którego twarz pod maską okrucieństwa i chytrości zatraciła rysy dziecka. Autorka wspomina o donosicielstwie wśród więźniów, linczu, kradzieżach, obojętności, z drugiej jednak strony przeciwstawia temu solidarność i współczucie, które okazały się źródłem siły umożliwiającej przetrwanie.

"Niebo bez ptaków" koncentruje się na ludziach, z którymi Brzosko-Mędryk się w jakiś sposób styka, co sprawia, że w jej przypadku nie można mówić o kompletności obrazu Majdanka bo poza książką pozostaje prawie zupełnie np. męska część obozu. Trochę zaskakiwać też może zdystansowanie do więźniarek innych narodowości, choć wynikało ono nie z postawy samej autorki ale poczucia wyobcowania i zagrożenia innych nacji, Cyganek i Żydówek, których "większość (...) jest hałaśliwa, głodna, niechętne są same sobie, nie potrafią zorganizować życia w bloku, chociaż mają przykład w naszych."

Tego dystansu nie ma w odniesieniu do przywiezionych z Zamojszczyzny i Witebszczyzny dzieci, które zostały wydane na pastwę dorosłych i śmierci, i które były ratowane przez więźniarki, w miarę możliwości, niezależnie do narodowości. To szczególnie wstrząsająca część wspomnień i trudno zapomnieć scenę, w której "trzy-, czteroletnie maleństwa nie potrafią ani odpiąć majteczek, ani jeść bez pomocy. Chodzą więc głodne i brudne, umazane własnym kałem." 

Co tu dużo mówić, mocna rzecz. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Diane Arbus. Biografia, Patricia Bosworth


Już dawno żadna lektura nie wywołała u mnie takiego "efektu wow!" jak biografia Diane Arbus! Super książka! Wypada ją docenić, zwłaszcza że autorka, patrząc przez pryzmat naszego rodzimego podwórka, podjęła się podwójnie, jeśli nie potrójnie trudnego zadania, pisząc o jednej z najwybitniejszych amerykańskich fotograficzek, której zdjęcia robią wrażenie na widzu także i dzisiaj, choć wydaje się, że w tych czasach, mało co jest już nas, w stanie zaskoczyć. 


Fotografie Arbus mają swoje korzenie w akwarelach Georga Grosza "surowe, okrutne, bezwzględne obrazy, przedstawiające zły, fantasmagoryczny świat" i malarstwie Goyi - "lubiła jego groźnych gigantów, garbatych karłów i demony". W swoich portretach ujawniała nieprzyjemną prawdę o swoich modelach, nieprzyjemną często dla nich ale jeszcze bardziej nieprzyjemną dla widzów. Tematyka jej zdjęć była "specyficzna: "hermafrodyci, kaleki, ludzie zdeformowani, zmarli, umierający: nigdy nie odwracała wzroku, co wymagało odwagi i niezależności" a w szczytowym w szczytowym okresie twórczości fascynowała ją "samotność, rzeczy odrzucone przez świat, odtrącenie, seks, ponura ironia i rozpacz".  








Kim była kobieta, która miała odwagę zmierzyć się z tak niewygodną rzeczywistością? Bosworth nie daje na to gotowej odpowiedzi. Daje opis, z którego samemu trzeba już wyciągnąć wnioski. Jej Arbus daleka jest od pomnikowej postaci, udowadnia, że bycie "pięknym, młodym i bogatym" nie zawsze oznacza bycie szczęśliwym. Jak wspomina sama Diane "Miałam w życiu wszystko, czego może zapragnąć kobieta, a byłam nieszczęśliwa. Nie wiedziałam dlaczego. Po prostu nie potrafiłam porozumieć się z rodziną. Czułam, że mąż i dzieci nie kochają mnie, i że ja nie potrafię ich kochać. Przestałam funkcjonować." Gdzie leżało źródło tego poczucia osamotnienia, czy w dzieciństwie, w którym brakowało jej tylko "ptasiego mleka" bo miała wszystko ... oprócz zwyczajnego, rodzicielskiego ciepła, a może to w niej tkwił jakiś "feler", który sprawiał, że zachowywała dystans wobec rodziców, siostry czy koleżanek i kolegów z dzieciństwa? 
 
"Żyła tak, by zaspokajać życzenia innych: miała robić to, czego chcieli rodzice, a jednocześnie spełniać oczekiwania Allana [męża] - i w końcu zatraciła zupełnie zdolność podejmowania decyzji, nawet w najdrobniejszych sprawach""w pogoni za artystyczną doskonałością Diane odcinała się coraz bardziej do ludzi. Była samotna, była sama i pogrążała się w rozpaczy".

Bosworth swoją książkę osadza trochę w nurcie gender, robi to, co tu dużo mówić, dosyć przekonująco, ale też nie dogmatycznie, choć zapewne sama Arbus mogłaby tym być trochę zaskoczona, bo o ile z jednej strony dostrzegała funkcjonowanie grup, których "siłą było wykluczanie innych i czerpanie satysfakcji z tych wykluczeń" i "rozkoszowała się takimi słowami jak quest [wędrówka w poszukiwaniu prawdy obfitująca w epizody i próby mitologicznej natury], "arystokracja", "rytuały", "legendy", "królestwo": zaczęła patrzyć na świat przez pryzmat mitów", to jednocześnie "miała mnóstwo pomysłów, ale potrzebowała jego aprobaty, potwierdzenia i pomysłów, i swej własnej wartości" a tego potwierdzenia poszukiwała u mężczyzn. Nie tylko u mężczyzn swojego życia, którzy ostatecznie zdecydowali się na życie bez niej ale także u kompletnie przypadkowych, z którymi "pieprzyła się w imię wyzwolenia", jak twierdzili niektórzy z jej znajomych, często zażenowani bezpośredniością jej wyznań.  

Gdy czyta się biografię Diane Arbus ma się wrażenie, że od samego początku, do dzieciństwa tkwił w niej zalążek samodestrukcji, a całe jej życie mimo okresów rodzinnego szczęścia i zawodowych sukcesów w gruncie rzeczy było jego rozwinięciem aż do samobójczej śmierci. Polecam!

poniedziałek, 3 listopada 2014

Morfina, Szczepan Twardoch

Pomiędzy pierwszym i drugim tomem "Przygód Don Kichote przemyślnego szlachcica z Manchy" postanowiłem sobie zrobić przerwę. Padło na "Morfinę".

Jak to kiedyś napisał Tuwim: "Po pierwsze: złe wiersze, po drugie: za długie ...". A to mogła być całkiem dobra książka, taka w sam raz do poczytania w pociągu lub tramwaju (w autobusie raczej nie bo za bardzo trzęsie), która nadawałaby się na scenariusz prequelu "Czasu honoru". Ale nie! Szczepan Twardoch pozazdrościł Jonathanowi Littellowi i musiał popełnić polską wersję "Łaskawych", a po co czytać gorszą kopię skoro i oryginał pozostawia wiele do życzenia? Tyle, że o tym wie się po fakcie.


Jest więc w "Morfinie" obowiązkowa perwersja i skatologia ale Szczepan Twardoch nie poprzestał na tym, bo czym można zwrócić na siebie uwagę w Polsce, kiedy nie ma się nic specjalnie mądrego do powiedzenia? Ano, można stworzyć "Pasję" jak Dorota Nieznalska, wetknąć polską flagę w atrapę psich odchodów jak Jakub Wojewódzki albo napisać obrazoburczą powieść, która obowiązkowo szarga narodowe świętości podlaną sosem rozchwianej osobowości, żeby książka wydawała się bardziej głęboka bo sam seks i brutalność w literaturze już większego wrażenia nie robi.

Tak jak wspomniałem, to mogła być całkiem dobra książka. Ocena postawy Polaków wobec Niemców w czasie wojny jest sama w sobie interesująca, nie mam nic przeciwko zmierzeniu się z polskimi mitami. Nie uważam też, że każdego kto podnosi na nie rękę należy odsądzać od razu od czci i wiary, tylko po co od razu do tego dorabiać ideologię i głębię? Bo gdzie tam, jeśli chodzi o meandry osobowości "Morfinie" do "Obłędu" Krzysztonia a to co Autor pisze na temat patriotyzmu, to coś znacznie gorszego niż silenie się na skandal, to anachronizm.

Nie trzeba specjalnie się wysilać by z jednej strony głosić, że "polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic" czy "mam w dupie Polskę" - jakież to inspirujące! Prawie tak samo jak przenikliwość stwierdzenia - "głupcze, gdybyś tylko wiedział o tym, jak nieważne są twoje polskości i niemieckości, jak nieważne są twoje honory i godności i wartość własna i odzwierciedlona ... " Cóż za dylematy! Przekonujące? Oj, chyba nie bardzo!

Do kompletu, by być jeszcze bardzie nonkonformistycznym, Szczepan Twardoch przejechał się trochę po uczuciach religijnych, jak choćby wówczas gdy morderca "będzie dźgał stare ciało Łubieńskiej sztyletem Fairbarn-Sykes, sztyletem obosiecznym jak język Chrystusa" dodał wątki homoseksualne (te oczywiście w politycznie poprawnym wydźwięku) oraz dotyczące aborcji.

Nie obyło się też, a jakże, bez feminizmu w natarciu - oto główny bohater, prawdziwy twardziel, macho, taki co to scyzorykiem wydłubał oko wrogowi, rządzony jest przez kobiety jak pierwszy lepszy pantoflarz, (czytaj: mamy do czynienia z dominującymi osobowościami kobiecymi), ojciec traci męską tożsamość (utrata penisa idzie w parze z okaleczoną/utraconą twarzą), no i rytuał przejścia (przekazanie mundur synowi przez ojca). A wszystko to szyte grubymi nićmi i serwowane czytelnikowi łopatologicznie.

Można by tak dalej ale szkoda czasu, zwłaszcza, że dla odmiany można docenić zabawę Autora, w której jest wreszcie trochę finezji i wiary w inteligencję czytelnika. Otóż mam jakieś nieodparte wrażenie, że u korzeni książki leży sprawa Kazimierza Junoszy-Stępowskiego i jego żony Jadwigi Galewicz (motyw narkomanii i zdrady) ale to może tylko wrażenie, natomiast graniczy ono z pewnością jeśli chodzi o dług wdzięczności zaciągnięty u Dołęgi-Mostowicza bo trudno by sceny orgii (w której żony i matki chcą poznać sens życia bo przecież małżeństwo i macierzyństwo jest takie puste i jałowe - znów ten wojujący feminizm) nie skojarzyć z epizodem z "Kariery Nikodema Dyzmy", zwłaszcza, że i stylistyka "Morfiny" niekiedy, taka jakby międzywojenna. A czy gdy ojciec głównego bohatera po powrocie z Wielkiej Wojny nie chce "opowiadać o tym, jak to jest tonąć w okopowym błocie, o nawałnicach żelaza?" nie nawiązuje to do tytułu najwybitniejszej książki poświęconej I wojnie światowej, słynnej powieści Jungera? Albo gdy niemiecki psycholog leczący (?) matkę pod jej wpływem przerabia się na Polaka i z Alfreda Ritter von Koneczny zostaje Alfredem Konecznym, czy nie jest to aluzja do Feliksa Konecznego, a teść głównego bohatera czy nie mógłby podać ręki ojcu głównej bohaterki "Wyboru Zofii"? etc., etc., etc.

Ale to są tylko smaczki, zabawy, mniej lub bardziej interesujące, które jednak nie wypełniają całej książki i mówiąc szczerze nie równoważą one znudzenia, które po jakimś czasie dopada czytelnika. Na szczęście także jeśli chodzi o obszerność dzieła Szczepan Twardoch nie dorównuje Jonathanowi Littellowi i chyba lepiej żeby skoncentrował się na pisaniu o sztuce noszenia poszetki w brustaszy, choć słyszałem, że i to pozostawia sporo do życzenia.

wtorek, 28 października 2014

Odyseja, Homer

Jakiś czas temu Padma z Miasta książek prowokacyjne (?) zapytała - "Czy jesteś oczytany?" To jedno z tych pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi i jeśli już się jej udziela, to zaczyna się ona od "to zależy". Można być bowiem oczytanym w literaturze kobiecej (cokolwiek to znaczy), science-fiction, sensacyjnej, kryminalnej etc. etc. i poza to już nie wychodzić. Jeśli jednak założyć, że chodzi o oczytanie w starym, dobrym inteligenckim stylu, i chodzi o znajomość kanonu literatury, który stanowi podstawę do w miarę kompetentnego wypowiada się na jej temat, to można pytanie uprościć i zapytać: czy czytałaś/eś "Odyseję" albo "Eneidę", "Jerozolimę wyzwoloną", "Don Kichote'a", "Króla Leara", "Jądro ciemności", "Śmierć Wergilego", "Doktora Faustusa", "Ulissesa", "Jana Krzysztofa", "Braci Karamazow", ciągnąc tę wyliczankę dalej, choć nie w nieskończoność. Jakie to proste, prawda?


Nie żebym znał ten czubek literackiej góry lodowej, niestety nie, więc po dyrdymałach w rodzaju "Bez dogmatu""Nagrobka z lastryko" czy "Sońki" postanowiłem wrócić do podstaw. Na pierwszy ogień poszła "Odyseja".

Kto by o niej nie słyszał? Pewnie trochę gorzej byłoby ze wskazaniem tych, którzy ją przeczytali bo na eposie Homera ciąży podwójne odium: nie dość, że to lektura to jeszcze i staroć a jeszcze jeśli trafi się na przekład wierszem ...  To w zasadzie wyklucza obecność "Odysei" w książkowej blogosferze, no, chyba że któreś z wydawnictw zdecyduje się zaszaleć i roześle blogerom w ramach barterowej "współpracy", choć jest duże prawdopodobieństwo, że i tak może się to skończyć na przepisaniu odredakcyjnej notki.

Szkoda, naprawdę szkoda. A przecież "Odyseja" dała początek jednemu z głównych motywów występujących w literaturze - wędrówce człowieka. To nie tylko inspiracja "Ulissesa" Joyce'a a na naszym rodzimym podwórku "Powrotu Odyseusza" Wyspiańskiego ale także i powieści lżejszego kalibru. Miłośnicy Harry'ego Pottera mogą być trochę zaskoczeni, że Hermiona Granger zawdzięcza swoje imię córce Menelaosa i Heleny, "która miała urodę złotej Afrodyty", a o której Homer wspomina w pieśni czwartej, a ród Atrydów z "Diuny" Herberta ma swoich "antenatów" w Atrydach z "Odysei" Agamemnonie i Menelaosie, nie mówiąc już o "Telemachu w dżinsach" i "Gdzie twój dom Telemachu?" Adama Bahdaja.

Status szkolnej lektury w jakimś stopniu zabija książkę, niestety. Z drugiej strony gdyby nie lektury, o wielu autorach i książkach pewnie byśmy nie usłyszeli, trudno tu znaleźć jakiś złoty środek, a dużo leży w rękach polonistów - czy na przykład potrafią przedstawić wybór Antygony jako problem jak najbardziej współczesny czy też dramat Sofoklesa będzie się nam do końca życia kojarzył z nudną ramotą?

Podobna alternatywa odnosi się też i do "Odysei", która dla wielu kojarzy się tylko z jakąś nudną, pisaną dziwacznym, archaicznym językiem książką a przecież tak naprawdę jest to opowieść o tęsknocie i miłości dwojga ludzi, którzy młodość mają już dawno za sobą a jednak ich uczucie jest nie mniej silne niż miłość Romea i Julii i uczucie wyjątkowe bo można przecież też zobaczyć u Homera jak się skończyła rozłąka inne pary małżeńskiej - Klitajmestry i Agamemnona.

Albo synowskie uczucia Telemacha - wcale nie takie czyste jakby się wydawało. Co sądzić o nim gdy oskarża matkę, mówiąc, że u niej "serce na dwoje się waży: czy ma tu przy mnie pozostać i mieć o dom staranie przez szacunek dla mężowskiej łożnicy i z lęku przed głosem ludu, czy też pójść za tym z Achajów, który jest wśród zalotników najlepszy i daje najwięcej", i gdy z kolei poznajemy potem jej wersję zachowania syna - "dopóki był mały i głupiutki, nie dawał mi pójść za mąż i opuścić mężowskiego domu, teraz, kiedy jest duży i dorosły, sam sobie życzy żebym stąd poszła i wróciła do ojca, bo nie może ścierpieć, że Achajowie zjadają jego mienie"?

"Odyseja" to także opowieść o marności ludzkiego losu, w której widać jak bardzo człowiek jest tylko igraszką w rękach bogów i jak w sumie niewiele zależy od niego samego i to opowieść uniwersalna bo czyż w słowach "Bóg daje, bóg bierze, jak w swym sercu zapragnie: wszystko w jego mocy" nie widać podobieństwa do biblijnego "Dał Pan i zabrał Pan" z Księgi Hioba a słowa "jest pora wielu słów i jest pora snu" nie mogłyby znaleźć się w Księdze Koheleta? Na ile jesteśmy panami własnego losu i świata - czy czasami nie jest prawdą, że "Nie ma nic słabszego od człowieka ze wszystkich istot, które ziemia żywi, które się na niej ruszają i oddychają"?

Wreszcie to historia podróży i przygód, do czego zresztą zwykle się "Odyseję" sprowadza, choć objętościowo wcale nie zajmują one zbyt dużo miejsca, gdzie trup pada gęsto jak wówczas gdy Odys zabija (przy niewielkiej pomocy syna i dwóch pasterzy) 116 zalotników, a kanibalizm nie jest niczym nadzwyczajnym.

Jasne, że czytelnikowi mogą szeroko otworzyć się oczy ze zdumienia gdy w jednym zdaniu czyta, że Neleus był wielkoduszny i najszlachetniejszym z ludzi a jednocześnie obdarł siłą z całego majątku Teoklimenosa, albo o "strachu zielonym" czy "zagrodzie zębów" ale po jakimś czasie, kiedy wejdzie się rytm i ton opowieści Homera dostrzega się nie tylko to co może dzisiaj śmieszyć ale przede wszystkim piękno opowieści. Jak to brzmi? - "Śmierć przyjdzie do ciebie z morza, taka naprawdę łagodna, i sprzątnie cię, gdy lekka starość odejmie ci siły, a wokół będą ludy szczęśliwe" albo "jemu zaś na powieki spadł krzepki sen, nieprzespany, najsłodszy, najbliżej do śmierci podobny"? Prawda? I dlatego też kończyłem "Odyseję", zauroczony, no, dobrze - przyznaję, trochę bardziej niż zauroczony ...

sobota, 25 października 2014

Matka Makryna, Jacek Dehnel

Niejaki Eubulides jest autorem paradoksu kłamcy, w którym pewien człowiek twierdzi: "ja teraz kłamię". Pytanie brzmi; czy ten człowiek jest kłamcą, czy też mówi prawdę i kłamcą nie jest?

To samo pytanie można zadać sobie po przeczytaniu "Matki Makryny", w której Jacek Dehnel wykorzystuje to, co tak dobrze sprawdziło się w "Saturnie". Ale to, że coś sprawdziło się raz nie oznacza, że sprawdzi się też i kolejny. To co w "Saturnie" okazało się intrygujące, to w "Matce Makrynie" już niespecjalnie. Mam wrażenie, że tym razem Jacek Dehnel stał się zakładnikiem źródeł do historii o Makrynie Mieczysławskiej i nie chodzi o to, że osadza w nich swoją powieść ale o to, że zdominowały one książkę zamiast stać się tylko punktem wyjścia i inspiracją.


Dlaczego zwracam na to uwagę? Po tym jak przez blogi książkowe przewinęła się informacja o jego nowej powieści odświeżyłem sobie pamięć "Makryną Mieczysławską w świetle prawdy" księdza Jana Urbana. To niewielka objętościowo książka, która od lat zbierała kurz w mojej biblioteczce, zapomniana i wciśnięta pomiędzy równie leciwe i zajmujące pozycje jak "Stanisław Staszic a kwestia żydowska" x. Józefa Kruszyńskiego i "Makrynę Mieczysławską"  Słowackiego z apologetycznymi objaśnieniami dr. Henryka Biegeleseina. I to był błąd. Przed jego popełnieniem, ostrzegam bo znając historię Makryny spora część książki, szczególnie ta stanowiąca relację męczeństwa spisaną przez rektora Propagandy rzymskiej, rektora św. Klaudiusza w Rzymie i teologa z Propagandy rzymskiej staje się nieciekawa bo po prostu wiadomo, co się będzie działo, a ile można czytać o tym samym?


Powracając jednak do rzeczy - "Matka Makryna" jest powieścią w typowym Dehnelowskim stylu, zewnętrznie elegancka, wycyzelowana, by nie rzec dandysowata, w której jeśli urzędnicy mieli stworzyć dokument to nie napisali go lecz "naciągnęli pisarze zarękawki, napełnili kałamarze inkaustem, papierów ryzy naszykowali i dalej raporty pisać, dalej badać, przepytywać" a schody nie były wysokie lecz "hiszpańskie, po mojemu - tatarskie jakieś, pogańskie: wysokie, strome, niewygodne, obsiedziane całe przez uliczników, łazików, żebraków, brudne, łupami kasztanów zasypane, skórkami melonów nadgniłych, rzuconych biedakom przez handlarzy, ale nade wszystko, jako się rzekło, wysokie." Owszem, ma to swój urok ale biorąc pod uwagę postać bohaterki niekoniecznie jest przekonujące, uczciwie jednak trzeba przyznać, że te filigrany nie przeszkadzają Autorowi w gładkim i potoczystym wprowadzeniu czytelnika w historię życia tytułowej bohaterki.

No właśnie, czy kończąc książkę możemy powiedzieć coś o życiu Makryny, czy nie otrzymujemy tylko kolejnych wersji, stworzonych na różny użytek? Przecież w odniesieniu do każdej ze swych opowieści zapewnia tak samo "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Pan Bóg w niebiesiech i wszyscy święci Jego, amen". A skoro ta inwokacja raz okazała się tylko czczą formułką, to czy nie jest nią także i potem? Ile są warte zapewnienia mitomanki, nawet jeśli nawet gdyby założyć, że wypływają z dobrej woli?

Skąd ta w sumie prosta, ledwo umiejąca pisać kobieta zna wiersze z "Tańca śmierci" z kościoła Bernardynów w Krakowie? Przecież gdzie Wilno, gdzie Lubcz, gdzie Kraków? Czy ciągłe mylenie nazwiska Słowackiego, który dla Makryny  kolejno jest Sławuskim,  Sławackim, Słowickim, Słowikowskim, Słowińskim czy wreszcie Sławuckim tylko nie Słowackim, jest tylko pomyłką na nasz użytek, czy też ogranym chwytem, upokarzającą szpilką, która ma pomniejszyć jego postać? A może to po prostu "syndrom Sikorskiego" u kobiety wielokrotnie przez życie doświadczonej bo "raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka" (do kompletu powinna być jeszcze feministką i lesbijką i politycznej poprawności stałoby się zadość), i która przecież sama mówi o sobie, że jako "stara, coraz częściej zapominam"?

Na żadne z tych pytań nie dostaniemy definitywnej, przekonującej odpowiedzi. Dzięki temu brakowi pewności nawet zwolennicy spiskowej teorii dziejów mogą znaleźć pożywkę dla swoich koncepcji, bo kto może zaręczyć, że Makryna nie była tylko politycznym narzędziem w rozgrywkach możnych tego świata, które równie szybko straciło na znaczeniu jak wcześniej zdobyło popularność, a jej życie miało zupełnie inne koleje. Wszystkie odpowiedzi są możliwe a żadna nie jest wykluczona ale, moim zdaniem, to trochę mało i w sumie, nieco rozczarowujące w stosunku do oczekiwań.

środa, 22 października 2014

Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux, Antoine-François Prévost d'Exiles

Nic nowego pod słońcem - po raz kolejny przekonałem się o prawdziwości tej starej sentencji, gdy Dwojra z Papierowej komnaty zwróciła mi uwagę na podobieństwo głównego motywu "Łuku triumfalnego" Ericha Marii Remarque'a, miłości Joanny i Ravica, do tego co znaleźć można w "Historii Manon Lescaut i kawalera des Grieux" Antoine'a Prévosta (ciekawostka - w oryginalnym tytule, odwrotnie niż w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego, Manon jest wymieniona na drugim miejscu, po swoim wielbicielu).


Co takiego ma do zaproponowania współczesnemu czytelnikowi książka sprzed blisko 300 lat? Jej autor pisze, że to historia "młodego szaleńca, który depce własne szczęście, aby się rzucić w ostateczne niedole; który, przy bogatych darach dających prawo do najświetniejszych nadziei, samochcąc przekłada pokątne i niesławne życie nad wszystkie przywileje losu i natury; przewiduje swe nieszczęścia nie chcąc ich uniknąć; czuje je i jęczy pod nimi, wzdragając się korzystać z lekarstw, jakie życzliwa ręka podsuwa mu bez ustanku", i która, jak przyznaje, jest przynajmniej w części odzwierciedleniem jego losów.

Przede wszystkim jednak jest to opowieść o prymacie uczucia nad rozumem, o zaślepieniu jakie towarzyszy miłości ale jeśli dobrze się jej przyjrzeć to można dostrzec także i drugą stronę medalu - mężczyznę manipulowanego przez kobietę, co w sumie nie powinno być żadnym zaskoczeniem, bo przecież i na naszym rodzimym podwórku biskup (znowu duchowny, podobnie jak Prévost) Krasicki formułował w "Myszeidos" ogólniejszą prawdę:  
 
"Gdzie miękkie serce, tam rozum nie nada.
Czegóż płeć piękna kiedy nie dokaże?
Mimo tak wielkie płci naszej zalety,
My rządzim światem, a nami kobiety." 

Kawaler des Grieux nie miał jednak żadnych szans poznania tej, jakże głębokiej, myśli choć i taj bardzo wątpliwe, czy gdyby ją znał, coś by to w jego postępowaniu zmieniło. Wiedział przecież doskonale na czym stoi, jak sam mówi - "Znałem Manon, doświadczyłem aż nadto, iż mimo wierności i przywiązania jej do mnie w dobrym losie, nie trzeba liczyć na nią w nędzy: zbyt kochała dostatek i uciechy, aby je dla mnie poświęcić". Wiedział a jednak wiąże się z nią, nie tylko wiedział ale i przekonał się o tym. I nic. Wmawiał sobie, że ona "Grzeszy bez złej intencji - (...) - Jest lekka i nierozważna, ale prosta i szczera". Cóż za naiwność, cóż za głupota z jego strony, nie tylko zresztą w ocenie Manon ale i jego samego.

Wbrew temu co mu się wydaje, jego tłumaczenia, jego usprawiedliwienia - "Miłość uczyniła mnie zbyt czułym, zbyt namiętnym, zbyt wiernym, może zbyt uległym wobec uroczej kochanki - oto moje zbrodnie" - nie wystarczają. O ile zmarnowanie własnych życiowych szans i konsekwencje jakie ponosi są jego osobistą sprawą, to zabójstwo niewinnego człowieka, oszustwa których ofiarą padają inni już takimi nie są. Jego miłość wcale nie jest taka czysta i niewinna jak mu się wydaje bo towarzyszy jej bezwzględność i wyrachowanie. Przecież relacja des Grieux, gdy mówi - "Mimo iż nie było wśród nas ani jednej osoby, która by nie kryła zdrady w sercu, siedliśmy do stołu z pozorami zaufania i przyjaźni", godna jest tego by znaleźć się w "Księciu" Machiavellego!

To nie jest też tak, jak usiłuje przedstawić, że do wyboru jest tylko alternatywa, z jednej strony miłość i a z drugiej religia (jako miłość do Boga) a ta pierwsza "mimo że zwodzi dość często, daje same zadowolenia i rozkosze, gdy religia żąda smutku i umartwień", a już na pewno miłość nie musi być pojmowana jako uczucie, któremu poświęcone i podporządkowane jest wszystko inne. To raczej fascynacja i zaślepienie niż dojrzałe uczucie. Oczywiście to, że ma się siedemnaście (jak des Grieux) czy nawet dwadzieścia lat, kiedy wydaje się nam, że to co przeżywamy jest jedyne na świecie, że nikt nigdy podobnego uczucia nie doznawał, nikt nie jest w stanie nas zrozumieć jest jakimś wytłumaczeniem choć nie usprawiedliwieniem ale przecież w żaden sposób nie wymazuje to popełnionych błędów ani krzywdy wyrządzonej innym.

Cóż, "zastanowiwszy się bodaj trochę nad przepisami moralnymi nie podobna się nie zdumiewać widząc, jak równocześnie ludzie szanują je i zaniedbują. Mimo woli pytamy o przyczynę dziwactw serca ludzkiego, które każą nam smakować w pojęcia dobra i doskonałości tak bardzo oddalając się od nich w praktyce".

Dzisiaj historia Manon odchodzi do lamusa, ma niewielkie szanse w starciu z opowieściami o Belli Swan czy Anastasii Steele, nie da się ukryć forma osiemnastowiecznej, oświeceniowej powiastki nie jest zbyt atrakcyjna dla współczesnego czytelnika a i potoki łez co jakiś czas wylewane przez głównego bohatera wywierają efekt przeciwny do zamierzonego - wiadomo "chłopaki nie płaczą" ale mam mimo to wrażenie, że skoro książka Prévosta tyle przetrwała, to jeszcze chyba nie jest z nią tak źle.