Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Konopnicka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Konopnicka. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 marca 2013

Konopnicka jakiej nie znamy, Maria Szypowska

I znowu dałem się namówić ... Przy okazji "Konopnickiej" Leny Magnone dostałem anonimowy, zachęcający anons "Konopnickiej jakiej nie znamy" Marii Szypowskiej. Autorka kojarzyła mi się do tej pory z ozdobami domowej biblioteczki moich Rodziców, albumami "Polska znaczy Ojczyzna" oraz "Gdańsk" przeznaczonymi raczej do oglądania i nigdy nie przeczytaną biografią Matejki ale postanowiłem zaryzykować.


Nie mogę powiedzieć, że ryzyko jakoś specjalnie się opłaciło ale i obyło się również i bez większych strat. W przeciwieństwie do książki Magnone, to biografia tradycyjnego typu, która za zadanie ma nie prezentację ideologicznych "misji i wizji" autorki lecz przedstawienie postaci bohaterki książki.

Na pewno wznowienie książki Marii Szypowskiej bestsellerem by nie było, bo nie prowadzi ona narracji z jakąś nadzwyczajną swadą, nie mniej jednak, przy swoim konwencjonalnym stylu i metodzie da się ją w miarę bezboleśnie czytać. Niewiele tu rzeczy, które mogą elektryzować uwagę dzisiejszego czytelnika a powiedziałbym nawet, że książka pozostawia poczucie niedosytu. Może gdy się ukazała (pierwsze wydanie pochodzi z 1963 r., na skanie jest okładka z wydania z 1969 r., mi trafiło się wydanie z 1973 r.) mogła bulwersować bo wówczas twórczość Konopnickiej znajdowała się jeszcze w narodowym panteonie ale od tego czasu minęło przecież pół wieku i oczekiwania czytelników bardzo pod tym względem podniosły poprzeczkę.

W wielu sprawach Szypowska starannie unika "postawienia kropki nad i". Niewiele dowiadujemy się o kłopotach rodzinnych Konopnickiej, rozstanie z mężem przechodzi jakoś tak mimo woli, opis relacji z córkami, zwłaszcza z Heleną pozostawia dużo do życzenia, o synu Stanisławie dowiadujemy się niewiele więcej ponad to, że był nieudacznikiem, itd. itp. Z drugiej strony Szypowska będąc daleko od feministycznego bełkotu prezentuje Konopnicką zaskakująco podobną do pani Dulskiej, bezlitośnie obnażając jej hipokryzję w staraniu się o pracę dla Stanisława u Michała Radziwiłła, torpedowaniu starań córki Laury, która marzyła by zostać aktorką czy reakcji na "kleptomanię" Heleny, choć Szypowska i tak wspomina tylko o kradzieżach i wątpliwej chorobie psychicznej pomijając bardziej pikantne szczegóły, tak że w tej części książka Magnone ma nad nią przewagę.

Porównania książek obu pań trudno uniknąć i mam wrażenie, że przy całym swoim "naukawym" zadęciu, naturalnej, wydawałoby się przewadze, Leny Magnone wynikającej z szerszej perspektywy i dystansu to jednak mimo wszystko to biografia Marii Szypowskiej jest bardziej interesująca. Feministyczne ujęcie Magnone, w którym dostaje się na przykład Sienkiewiczowi za jego nacechowaną wyższością postawę wobec Konopnickiej, której swoją recenzją pomógł w karierze, wystawione jest na ciężką próbę w konfrontacji chociażby z budzącym niesmak listem poetki do Kraszewskiego: "Czcigodny Panie. W miłościwym przygarnięciu do siebie wszystkich prac ducha narodowego tyle okazujesz, Czcigodny Panie, ojcowskiej prawie dobroci, że i ja ośmielam się przesłać Ci zbiorek poezji moich, abyś je wyposażył słowem swoim na życie w ludzkiej pamięci, jeśli tego okażą się godnymi". Chciałoby się rzec, że wazelina nawet w zabieganiu o własną karierę powinna mieć swoje granice a świadomość, że Konopnicka w gruncie rzeczy przez całe swoje życie mogła być zdana tylko na siebie w niewielkim stopniu taki serwilizm tłumaczy.

Mnie interesowała na kanwie "Mendla Gdańskiego" kwestia rzekomego antysemityzmu Konopnickiej i muszę przyznać, że byłem zaskoczony, że była daleka od poprawności politycznej narzekając, że "Żydów wolno tylko chwalić" a w Grazu jest tylko "jedna rodzina krakowskich Żydków Gumplowiczów". Bądźmy przy tym szczerzy, ze swoim intelektem, po roku pobierania nauk w pensji dla panien, Konopnicka nie miała wielkich szans z Ludwikiem Gumplowiczem, który był jednym z wybitniejszych polskich socjologów prawa, bo to o nim m.in. w ten sposób pisała (pikanterii relacji z Gumplowiczami dodaje fakt, że syn profesora, Maksymilian popełnił z jej powodu samobójstwo). Co zresztą nie przeszkadzało jej kadzić, swoim zwyczajem, w korespondencji z nim - "Nieraz myśląc o Panu podziwiam pogodę umysłu Pana, równowagę i tę dobrą filozofię, która daje spokój. (...) Jest to wspaniała buchalteria życia - przed którą się korzę. Ach jak mi daleko do tego." Ale clou leży w jej liście do Orzeszkowej, w którym pisze, że "Wielką zwolenniczką Żydów nie jestem, ale nienawidzę ucisku i niesprawiedliwości. Chwalić ich - gdyby byli spokojni i szczęśliwi - może bym nie potrafiła, ale kiedy są prześladowani, po ich stronie staję. Za wszelką krzywdą gotowam przemówić zawsze." Najlepszy jest w tym wszystkim komentarz  i podsumowanie samej Szypowskiej, że Konopnicka "(...) bez względu na jakieś swoje resentymenty czy sceptyczny głos trzeźwego rozsądku pisze Mendla Gdańskiego".

Tak jak wspomniałem, książka Marii Szypowskiej pozostawia poczucie niedosytu, wiele wątków jest zaledwie zasygnalizowanych pozostawiając zaciekawionych czytelników na pastwę własnych domysłów i spekulacji, dobrze co prawda że w ogóle jest ale ewidentnie czas już na książkę, która uzupełni niedomówienia "Konopnickiej jakiej nie znamy". 

niedziela, 20 stycznia 2013

Konopnicka. Lustra i symptomy, Lena Magnone

Lubię wiedzieć - podobno szybciej się przez to człowiek starzeje, ale dla mężczyzny (to ważne) nie jest to aż tak istotne. Postanowiłem więc trochę "pociągnąć" moją znajomość z Konopnicką, co prawda "Szkolnych przygód Pimpusia Sadełko", wbrew pierwotnemu zamiarowi, nie zaserwowałem swojemu synkowi ale za to sam uraczyłem się "Naszą szkapą" i "Miłosierdziem gminy" w myśl zasady "omne trinum perfectum" i przystąpiłem do lektury książki Leny Magnone. 


Wydawnictwo słowo/obraz terytorium, luka w podejmowaniu tematu i budząca respekt objętość książki zapowiadały się obiecująco. I może tym większy był mój zawód. Już wstęp zabrzmiał ostrzegawczo, gdy dowiedziałem się, że celem Autorki "nie jest ani budowanie, ani rujnowanie, ale spowodowanie rozchwiania" podczas gdy sądziłem, że celem książki jest pokazanie postaci Marii Konopnickiej taką jaką była w rzeczywistości i przedstawienie jej twórczości, albo jakby to powiedziała Lena Magnone jej dekodowanie. Im dłużej książkę czytałem tym bardziej też doceniałem angielski styl żartu, że jest ona  "nieznacznie skróconą i poprawioną wersją pracy doktorskiej" bo aż prosi się one o rzeczywiste skrócenie o wywody, które z postacią bohaterki książki i jej twórczości nie mają nic wspólnego i aż włos jeżył się na głowie na myśl, jak wyglądała niepoprawiona wersja pracy. "Konopnicka. Lustra i symptomy" jest klinicznym przykładem braku umiejętności pisania prostym językiem i jasnego przekazywania myśli. O ile w przypadku pracy doktorskiej jest to jeszcze jakoś usprawiedliwione bo wiadomo, że nikt jej nie czyta i ląduje ona na półkach biblioteki uniwersyteckiej nabierając kurzu, to w przypadku publikacji adresowanej bądź co bądź do czytelnika "masowego" wypada zadać sobie nieco trudu i przedstawić wariant nadający się do czytania. Tymczasem czytelnik jest skazany na przedzieranie się przez gąszcz różnorakich dygresyjnych zastrzeżeń/objaśnień/wprowadzeń, które imponują poziomem erudycji Autorki ale nie posuwają jego wiedzy na temat Konopnickiej i jej twórczości nawet o krok. Ona sama, jako absolwentka pensji u sióstr sakramentek pewnie byłaby zdumiona, że do książki o niej został wmieszany Hegel, Kant, Schopenhauer czy Nietzsche. Efekt tego jest mniej więcej taki, jak w przypadku molierowskiego Pana Jourdain, który dowiaduje się od nauczyciela, że mówi prozą. Lena Magnone, z kolei zapoznaje nas z równie odkrywczą konstatacją, zgodnie z którą "przyjmujemy założenie o pierwotności mowy wobec pisma", podpierając  to "założenie" (sic!) - ręka w górę, proszę te osoby, które najpierw pisały a dopiero potem mówiły -   autorytetem Jacquesa Derridy. Można się też dowiedzieć, że "Odkrycie niekompletności matki, która na etapie preedypalnym funkcjonowała dla dziecka nie tylko jako zbiornik wszystkiego co pożądane, ale również figura jedności, całości, jest w oczywisty sposób traumatyczne" ale uczciwie trzeba przyznać, że jest to doprawdy pestka z niektórymi stwierdzeniami, z uporem godnym lepszej sprawy, przywoływanego przez Autorkę, Jacquesa Lacana, którego bełkot został obśmiany w głośnej swego czasu, a publikowanej także w Polsce książce "Modne bzdury: o nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów". Cały ten "naukawy barok" aż prowokuje do postawienia pytania, czy Autorka naprawdę musi spoglądać na Konopnicką wyłącznie przez cudze okulary? Innym mankamentem książki, o którym, trzeba oddać sprawiedliwość, Lena Magnone lojalnie informuje, jest brak chronologiczności wywodów. Nie mają one związku ani z kolejami życia Konopnickiej ani jej twórczości, co nawet jeśli już się przekopiemy przez balast, o którym wcześniej wspominałem i dotrzemy do sedna książki nie ułatwia w uporządkowaniu wiadomości na temat poetki. A jak na tak olbrzymią pracę (choć moim zdaniem w większości niepotrzebną) tych informacji jest zaskakująco niewiele. Nawet to co miało stanowić crème de la crème, czyli listy do córek nieco rozczarowuje ponieważ Autorka zajmuje się relacjami Konopnickiej tylko z dwójką swoich dzieci, "zaniedbując" pozostałą czwórkę, choć w odniesieniu do Heleny i Laury trzeba przyznać jest to rzeczywiście ciekawy materiał. Interesujące są również wywody dotyczące mitologizacji własnego dzieciństwa i autokreacji Konopnickiej, wreszcie stosunku do niej i jej twórczości współczesnych. Przyznaję, książkę przeczytałem tylko w 2/3 a i to uważam, za osiągnięcie - więcej było ponad moje siły - cóż, wygląda na to, że na biografię Konopnickiej z prawdziwego zdarzenia ciągle jeszcze trzeba poczekać. 

środa, 9 stycznia 2013

Mendel Gdański, Maria Konopnicka

Skusiłem się na "Wybór pism" Marii Konopnickiej z 1954 r., nie dlatego, że jakoś za nią przepadam, raczej wręcz przeciwnie - irytuje mnie jej łzawość i sentymentalizm, ale, tak przyznaję, ze ... snobizmu - trafił mi się bowiem egzemplarz oprawiony w skórę a z wiekiem co raz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że hasło "nie ocenia się książki po okładce" jest najprawdopodobniej sloganem wymyślonym przez wydawców, którzy byle jak oprawiali książki.  


Jakby nie było, książka jest u mnie (skan powyżej to oryginał wydania bez papierowej obwoluty) i niezależnie od oceny twórczości Konopnickiej, która została wyciągnięta ostatnio z lamusa za sprawą jej domniemanego homoseksualizmu, trochę odświeżyłem sobie pamięć. "Nasza szkapa", "Miłosierdzie gminy" czy "Mendel Gdański" to były żelazne punkty w programie lektur za moich czasów a "Franek" był jedną z książek mojego dzieciństwa. Dzisiaj niewiele ostało się z dorobku literackiego Konopnickiej - może jeszcze literatura dla dzieci ("Na jagody", "O krasnoludkach i sierotce Marysi", "Przygody Pimpusia Sadełko"  czy wierszyki w rodzaju "Stefka Burczymuchy") trzyma się resztą sił, choć u moich dzieci jakoś nie znalazła życzliwego przyjęcia. Ale do rzeczy ... Na pierwszy ogień poszedł "Mendel Gdański". Kiedyś sądziłem naiwnie, że tytuł odnosi się do jednostki miary, która została zastosowana w Gdańsku ale moje przypuszczenia sprawdziły się tylko połowicznie, w odniesieniu do imienia tytułowego bohatera, który zawdzięczał je poniekąd męskiej sprawności swojego ojca jako piętnaste dziecko, to jego nazwisko jest pokłosiem działalności E.T.A. Hoffmanna (lub któregoś z jego kolegów) w czasie jego urzędniczej kariery, kiedy to nadawano Żydom charakterystyczne nazwiska w dużej mierze nawiązujące do miejsca zamieszkania czy urodzenia. Nawiasem mówiąc, o ile można co najwyżej domniemywać, gdzie się rozgrywa akcja (Stare Miasto w Warszawie), to na pewno można wykluczyć z tego domniemania właśnie Gdańsk. Nowela, jak wiadomo, powstała w 1890 r., na "polityczne zamówienie" a ściślej mówiąc na prośbę Elizy Orzeszkowej, gdy pamięć o pogromach, które miały miejsce w Polsce (także w Warszawie) na początku lat 80-tych XIX w. była jeszcze świeża. Pytanie - jak należy ocenić pogromy? - nie jest pytaniem na inteligencję, nic więc dziwnego, że Konopnicka wypowiedziała się przeciwko antysemityzmowi. Jeśli się jednak dobrze wczytać w nowelę, to widać, że starała się by ten antysemityzm był przedstawiony w sposób, że tak powiem, jak najbardziej strawny dla masowego czytelnika. Są u niej dwa rodzaje antysemitów. Antysemityzm pierwszych przejawia się tylko w stwierdzeniach w rodzaju "Żyd zawsze Żydem", co owszem jest denerwujące i mało odkrywcze, ale stąd jeszcze daleka droga do bezpośredniej przemocy (z tym rodzajem antysemityzmu "rozprawi się" dopiero Sartre w "Rozważaniach o kwestii żydowskiej"). W gruncie rzeczy są nieszkodliwi, o ile głupota może być nieszkodliwa, bo przecież od lat są klientami (dependent) i sąsiadami (zegarmistrz) Mendla Gdańskiego i relacje między nimi układały się całkiem poprawnie. Drudzy to bezpośredni uczestnicy pogromu, mający swoją forpocztę w postaci "chłopaków" i "obdartusa", i wiadomo o nich tylko tyle, że to "niedorostki" (a młody to głupi) oraz "pijani" (wszyscy wiedzą, co wódka robi z człowieka i że pijany nie jest sobą), to nie są więc zwykli obywatele. Zresztą tytułowy bohater noweli sam skłonny jest uznać, że źródłem antysemityzmu jest patologia "to powiada wódka, to powiada szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr co wieje" - "o, sancta simplicitas!". Zwykli obywatele, stają w obronie Mendla i jego wnuka, wiarą (przykład księdza z szacunkiem odnoszącego się do modlącego się Mendla, krzyż ofiarowany przez sąsiadkę i mający stanąć w oknie) oraz pokazem siły i determinacji (student). Okazuje się, że sam Żyd jest bezradny, jego duma ofiary nie stanowi żadnej ochrony przed agresją tłumu. Gorzej - ona ją tylko rozjątrza. Niby wszystko u Konopnickiej kończy się dobrze; Mendel wyszedł cało z opresji, ugodzony kamieniem wnuczek wyzdrowieje, szyba w rozbitym oknie pewnie będzie wstawiona, ale nie ma co kryć jakiś niesmak w sercu pozostał ...