środa, 26 listopada 2014

Ile jest warta tak zwana współpraca z wydawnictwami

Nie wytrzymałem. Policzyłem do dziesięciu - nie pomogło, policzyłem do stu - również bez rezultatu. Ale w sumie czemu w ogóle liczyłem? Przecież każdy może pisać co chce, a tak jak w starym dowcipie  "jak wszyscy to wszyscy, babcia też" A poszło o w sumie drobiazg. 

 
Niedawno wydawnictwo MG wydało "Braci Karamazow", niby nic i powinno się tylko temu przyklasnąć, tyle że powieść Dostojewskiego ukazała się w tłumaczeniu Barbary Beaupre z ... 1913 roku. Co prawda, można poczytać sobie w sieci o "nowej odsłonie" i "nowy wydaniu" ...  przekładu sprzed 100 lat, bagatela! ale co to jest 100 lat w porównaniu z wiecznością?! Są co prawda nowsze tłumaczenia ale może z Beaupre jest tak, jak z Anielą Zagórską i nowsze niekoniecznie oznacza lepsze, zwłaszcza, że książka w tym wariancie wywołuje bezapelacyjny podziw.

A trudno, żeby było inaczej, wszak "darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda" i nie po to wydawnictwo przesyła książkę w zamian za opinię na jej temat by potem czytać prawdę o "produkcie". Jednak czasami dobrze jest wiedzieć co bierze się do ręki. Otóż  "walory" efektów pracy Beaupre barwnie zreferował prof. Grzegorz Przebinda, pisząc m.in.

"Wcześniejsze tłumaczenie Barbary Beaupre z 1913 roku liczyć się nie może, choć wydano je po raz drugi w 1927 roku w "Bibliotece Dzieł Wyborowych". Był to jednak tylko romans dla pensjonarek, który nawet skończył się w duchu prawdziwego harlequina: "Tegoż dnia odbyły się zaręczyny Aloszy z panną Chachłakow. Katarzyna patrzyła na Aloszę ze czcią prawie. On zaś miewał dziwne uśmiechy i głębokie spojrzenie w dal, jakby przewidując przyszłe swoje losy. Iwan z wolna powracał do zdrowia" ... Z tej warszawskiej edycji Dostojewskiego usunięto liczne fragmenty: o wielkim inkwizytorze, o Iliuszy, prawie wszystko o starcu Zosimie. Autor wstępu Leo Belmont uzasadnił to wszystko "potrzebą wygładzenia stylu oryginału na rzecz większej potoczystości". Z jego słów widać jasno, do kogo adresowana była powieść: "Gwoli popularyzacji dzieła Dostojewskiego na naszym gruncie wydawcom zdało się słusznym skrócić nieco rzecz w przekładzie, przez poświęcenie, bez krzywdy dla beletrysty-autora, dociekań mistyka prawosławnych świętości, zbyt gadatliwych i nazbyt już obcych pojęciu czytelnika polskiego dygresji religijno-filozoficznych, a nadto dłużyzny mnogich powtórzeń oryginału. Powieściowa fabuła zyskała przez to na zwartości i żywości akcji. Zręczny skrót uczynił całość strawniejszą dla dzisiejszego mniej cierpliwego czytelnika i niewątpliwie zapewni genialnemu dziełu Dostojewskiego większą a zasłużoną poczytność wśród szerokich kół publiczności polskiej". Ale czy i dzisiaj paru wydawców nie posłużyłoby się chętnie podobną metodą?"

Chyba w złą godzinę zadał to pytanie prof. Przebinda, oj, w złą! (Z resztą kilka lat temu) A jego opinia nie jest tylko opinią wyrafinowanego naukowca, który wszystkiego się czepia, bo wybranemu przez wydawnictwo MG tłumaczeniu Beaupre nie dała też szans K. Punktaki w "Zarysie problematyki tłumaczeń Braci Karamazow ... "  aczkolwiek w znacznie bardziej stonowanej formie i jeśli mnie pamięć nie zawodzi, także Jan Smaga w edycji "Braci Karamazow" wydanej przez Ossolineum w serii Biblioteka Narodowa.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że powieść Dostojewskiego może się komuś podobać nawet w tym przekładzie, w konwencji "romansu dla pensjonarek" tyle, że te zachwyty sprawiają trochę wrażenia zachwytów nad oleodrukową kopią "Mona Lisy".

poniedziałek, 24 listopada 2014

Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r., Jan hrabia Tyszkiewicz

Wiadomo, że Sienkiewicz "wielkim pisarzem był" co z definicji, od razu ustawia dyskusję na temat samego pisarza oraz jego twórczości, ale wiadomo też, że obok "Trylogii", "Quo vadis" czy "Krzyżaków" zdarzały mu się, mówiąc oględnie, książki "takie sobie". Gdzieś pomiędzy jednymi i drugimi lokują się jego "Listy z Afryki", które zresztą wcale nie były pisane, ani wysyłane z Afryki (oprócz dwóch) i już na starcie cieszyły się znacznie mniejszą popularnością niż wcześniejsze "Listy z podróży do Ameryki". Relacja Sienkiewicza z podróży do Afryki okazała się tylko reminiscencjami turysty z egzotycznej wycieczki, w dodatku nieudanej. A przecież można oczekiwać czegoś więcej po uznanym pisarzu, który w dodatku znał się z Leopoldem Janikowskim, który wyprawiał się kilka lat wcześniej do Kamerunu wraz ze Stefanem Szolc-Rogozińskim (a potem także samodzielnie).  


Towarzyszem podróży Sienkiewicza, trochę przypadkowym bo każdy z panów płacił za siebie i nie byli związani żadną umową był młody człowiek, Jan hrabia Tyszkiewicz, który swoje wrażenia także opisywał w listach, tyle że nie pisanych na zamówienie a do rodziny (przede wszystkim matki) w okresie od grudnia 1890 do maja 1891 roku wydanych jako "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." co jest trochę nieścisłym tytułem bo nie dość, że podróż zaczęła się wcześniej to na dodatek nie ograniczyła się też tylko do Zanzibaru.

Panów dzieliła różnica wieku (Sienkiewicz miał 44 a Tyszkiewicz 23 lata) ale łączyła amatorszczyzna (nie mieli nawet pojęcia, jaką pogodę zastaną na Zanzibarze) i zamiłowanie do polowań, w czym również niespecjalnie się popisali, bo gdy przyszło co do czego i hipopotam zaatakował łódź, którą płynęli - "Sienkiewicz także głowę stracił: widzę go jak zmierza do bestii, a bout portant [blisko], i nie strzela - zapomniał kurki odwieść".

Tyszkiewicz był niewątpliwie pod wrażaniem postaci swojego towarzysza podróży, chociaż to uczucie chyba było niespecjalnie odwzajemnione bo pisarz wcale nie nalegał, mówiąc delikatnie, by Tyszkiewicz towarzyszył, i który miał wyraźny problem z podjęciem decyzji czego chce, a i potem nie trzymali się siebie kurczowo, jakby jednak tam nie było, po zakończonej podróży rozstali się w miłej atmosferze.

Towarzystwo Sienkiewicza nie jest centralnym punktem korespondencji młodego hrabiego ale jego postać pojawia się często w "Listach ..." i to w kontekstach, z których nie wiadomo czy pisarz byłby zadowolony, jak choćby wówczas gdy okręt wojenny (sic!), na którym płynęli zawrócił po jego kapelusz - "Sienkiewiczowi spadł kapelusz w morze, kapitan spostrzegłszy to, dał rozkaz, aby natychmiast statek zawrócono, przyjechawszy do miejsca gdzie się znajdował na wpół już zatopiony kapelusz, spuszczono łódź z sześcioma majtkami i uratowana zguba została właścicielowi wrócona."

Trochę mniej śmiesznie robi się, gdy Tyszkiewicz wspomina, że miał przyjemność poznać Wissmana, który "wojował z plemieniem Massai" a  "Sienkiewicz bardzo żałował, że go nie mógł poznać" jeśli się weźmie pod uwagę co kilka lat potem pisał o tym "wojowaniu" Antoni Jakubski. Dziwne, że z jednej strony pisarz upomina się o wolność własnego narodu a z drugiej podziwia kogoś kto właśnie "ogniem i mieczem" zagarnia pod niemiecki but wolno żyjących dotychczas ludzi. Coś chyba rzeczywiście zaczęło szwankować z jego wrażliwością społeczną bo Tyszkiewicz wspomina też, że Sienkiewicz "swego Janka muzykanta nie lubi" co współgra z tym, o czym wspomina Orzeszkowa w prawie o 10 lat wcześniejszym liście do Teodora Tomasza Jeża - "A propos Sienkiewicza, odstępstwo jego od obozu postępowego stanowcze i jawne. Był w Krakowie, oddawał wizyty stańczykom, którzy dawali dla niego wieczory, w Warszawie mówi głośno o tym, że jest tylko artystą, że zatem wszystkie idee i teorie naukowe i filozoficzne nic go wcale nie obchodzą. Przyjaciół dawnych unika, "Humoresek z teki Worszyłły", mocno demokratycznych, do wydania pism swoich włączyć nie pozwolił, o "Szkicach węglem" mówi, komu tylko może, że to grzech młodości". Kiedy Sienkiewicz płynął do Afryki jego "grzechy młodości" zastąpiły opowiadania w rodzaju "Lux in tenebris lucet", którym zachwycał się na statku Tyszkiewicz, a o których nikt już dzisiaj nie pamięta, w przeciwieństwie do tego, o czym Sienkiewicz wolał zapomnieć.  

W sumie co prawda "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." nie stanowią żadnej rewelacji ale zawsze to ciekawostka dla tych, którzy bliżej interesują się postacią Henryka Sienkiewicza.

sobota, 22 listopada 2014

Pinokio, Carlo Collodi

Wstyd się przyznać ale w swojej chęci zapoznania syna z "Pinokiem" przypominałem niecierpliwością głównego bohatera powieści Collodiego. A i tak moje wysiłki poszły na marne i nie pomogły nawet ilustracje Roberto Innocentiego. A wystarczyło tylko trochę poczekać.

 
Wszystko ma swój czas - ponad sześćdziesięcioletnie ilustracje Mistrza Szancera i stary przekład Zofii Jachimeckiej ciągle są w grze a przygody drewnianego pajaca, który chce zostać chłopcem nadal działają na wyobraźnię ośmiolatka.
 
Nie obeszło się co prawda bez konieczności udzielenia co jakiś czas wyjaśnień a nawet i ingerencji rodzicielskiej cenzury, gdy okazało się, że grzywa Pinokia zamienionego w osła - wiadomo, "to już takie przeznaczenie. Tak zapisano w księdze mądrości, że wszyscy rozwłóczeniu chłopcy, którzy pogardzają szkołą, książkami i nauczycielami, a cały dzień spędzają na zabawach, grach i rozrywkach, muszą wcześniej czy później zamienić się w osiołki" była przyozdobiona tym samym co pas Klucznika z Zamku, II księgi "Pana Tadeusza" (w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego głucho na temat tej ozdoby).
 
 
Zresztą w trakcie lektury pojawiły się też inne dylematy, jak choćby wówczas, gdy trzeba wyjaśnić, dlaczego Pinokiowi nie rośnie nos, gdy  by wydostać się z więzienia w mieście Chwytajcymbałów kłamie, twierdząc że należy do bandy rzezimieszków a przecież wiadomo, że "kłamstwo zaraz można poznać, ponieważ istnieją dwa rodzaje kłamstw: takie, co mają krótkie nogi, i takie, co mają długi nos."?  
 
O ile o wyjaśnienie tej kwestii należałoby zwrócić się do Collodiego, to z kolei Szancera trzeba by zapytać dlaczego narysował wieloryba połykającego Pinokia, skoro z tekstu wynika, że pajaca (a wcześniej także Dżeppetta) połknął rekin. Oto jest pytanie!
 
Ale to tylko dodaje smaczku książce, która ciągle pozostaje piękną, chwilami wzruszającą, chwilami śmieszną ale zawsze pouczającą historią o chłopcu, który dorasta i którego zmienia miłość. I co tu więcej pisać, lekko zauroczony czarem opowieści o drewnianym pajacu, polecam wszystkim mamom i tatom ...

czwartek, 20 listopada 2014

Niebo bez ptaków, Danuta Brzosko-Mędryk

Znajomość ze wspomnieniami Danuty Brzosko-Mędryk zawdzięczam Lirael, choć minęło trochę czasu od kiedy o książce usłyszałem. Nie jest to może wielka literatura ale też i nie musi. Widoczny chwilami niedostatek walorów literackich rekompensowany jest z naddatkiem opisami obozowej rzeczywistości - "więźniowie zabierają kotły i zaczynają rozgrzebywać śnieg. Skórki spleśniałego chleba i inne odrażające resztki błyskawicznie znikają w ich żołądkach. Patrzymy przerażone, zbijamy się w gromadę, radzimy. Po chwili wynosimy resztki zapasów - chleb, czosnek i cebulę. Pasiaki rzucają się na jedzenie, z ust cieknie im gęsta ślina, łapczywie łykają, krztusząc się. Świst pejcza. To kapo wali po plecach i głowach biedaków. Bat przecina nie zagojone na twarzy rany, rozjątrza ręce pokryte wrzodami. Więźniowie nie rzucają jedzenia. Zaciskam zęby, aby nie wyć z rozpaczy. Za mną któraś szlocha, inna, wymiotując, opiera się o barak. Spostrzega to jeden z więźniów, biegnie i rękoma zbiera wymioty",obok których nie da się przejść obojętnie.


Jednak to nie drastyczność opisów wyróżnia "Niebo bez ptaków", które mi, paradoksalnie, wbrew tytułowi kojarzy się ze zrobioną na Majdanku fotografią Ericha Hartmanna (poniżej), ale przede wszystkim to, że pisane jest ono z kobiecego punktu widzenia, bo w literaturze obozowej, dominują relacje mężczyzn (m. in. Borowski, Kielar, Grzesiuk).


I co prawda to "Dymy nad Birkenau" Szmaglewskiej są najbardziej znaną książką obozową ale dają one generalny ogląd życia w obozie, natomiast Brzosko odwołuje się do własnych, bezpośrednich przeżyć a te okazały się na tyle przekonujące, że została ona powołana jako świadek w sprawie Hermine Braunsteiner. Inną ciekawostką około książkową jest też fakt, że spora część towarzyszek niedoli autorki była ofiarami działalności słynnego Ludwika Kalksteina, choć to też bezpośrednio ze wspomnień Danuty Brzosko nie wynika.

Przyznaję, książka robi ciągle wrażenie, nawet na tak zblazowanym czytelniku jak ja. Częściowo zapewne za sprawą punktu widzenia, z którego jest pisana - maturzystki, młodej, naiwnej dziewczyny, kompletnie nie znającej życia, która znalazła się w ekstremalnej sytuacji, co sprawia, że drastyczność scen ma u niej podwójną siłę. To zderzenie dziewczęcego widzenia rzeczywistości ("jesteśmy optymistkami, ufamy ludziom, wsadzamy nosy w cudze sprawy") nieświadomego nawet własnej kobiecości (dopiero w obozie autorka przechodzi edukację seksualną - maturzystka! i dostaje ... pierwszą w życiu szminkę, którą i tak jej zabrano) z realiami Majdanka stanowi o wyjątkowości wspomnień Danuty Brzosko. 

To nie jest tylko obraz bohaterskiej postawy więźniarek i prób zachowania godności (chociaż też), Brzosko z jednej strony potwierdza to, co Grzesiuk niejako gloryfikował, to że "do głosu dochodzą jednostki silne fizycznie, mocne w języku i rozpychające się łokciami. Nieśmiałe i słabe nie mają miejsca w narastającej walce o byt", która niewiele różni się, jeśli w ogóle, od zwyrodnienia, jak w przypadku dwunastoletniego ulubieńca esesmanów, Żyda, który na rozkaz Niemców powiesił własnego ojca i którego twarz pod maską okrucieństwa i chytrości zatraciła rysy dziecka. Autorka wspomina o donosicielstwie wśród więźniów, linczu, kradzieżach, obojętności, z drugiej jednak strony przeciwstawia temu solidarność i współczucie, które okazały się źródłem siły umożliwiającej przetrwanie.

"Niebo bez ptaków" koncentruje się na ludziach, z którymi Brzosko-Mędryk się w jakiś sposób styka, co sprawia, że w jej przypadku nie można mówić o kompletności obrazu Majdanka bo poza książką pozostaje prawie zupełnie np. męska część obozu. Trochę zaskakiwać też może zdystansowanie do więźniarek innych narodowości, choć wynikało ono nie z postawy samej autorki ale poczucia wyobcowania i zagrożenia innych nacji, Cyganek i Żydówek, których "większość (...) jest hałaśliwa, głodna, niechętne są same sobie, nie potrafią zorganizować życia w bloku, chociaż mają przykład w naszych."

Tego dystansu nie ma w odniesieniu do przywiezionych z Zamojszczyzny i Witebszczyzny dzieci, które zostały wydane na pastwę dorosłych i śmierci, i które były ratowane przez więźniarki, w miarę możliwości, niezależnie do narodowości. To szczególnie wstrząsająca część wspomnień i trudno zapomnieć scenę, w której "trzy-, czteroletnie maleństwa nie potrafią ani odpiąć majteczek, ani jeść bez pomocy. Chodzą więc głodne i brudne, umazane własnym kałem." 

Co tu dużo mówić, mocna rzecz. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Diane Arbus. Biografia, Patricia Bosworth


Już dawno żadna lektura nie wywołała u mnie takiego "efektu wow!" jak biografia Diane Arbus! Super książka! Wypada ją docenić, zwłaszcza że autorka, patrząc przez pryzmat naszego rodzimego podwórka, podjęła się podwójnie, jeśli nie potrójnie trudnego zadania, pisząc o jednej z najwybitniejszych amerykańskich fotograficzek, której zdjęcia robią wrażenie na widzu także i dzisiaj, choć wydaje się, że w tych czasach, mało co jest już nas, w stanie zaskoczyć. 


Fotografie Arbus mają swoje korzenie w akwarelach Georga Grosza "surowe, okrutne, bezwzględne obrazy, przedstawiające zły, fantasmagoryczny świat" i malarstwie Goyi - "lubiła jego groźnych gigantów, garbatych karłów i demony". W swoich portretach ujawniała nieprzyjemną prawdę o swoich modelach, nieprzyjemną często dla nich ale jeszcze bardziej nieprzyjemną dla widzów. Tematyka jej zdjęć była "specyficzna: "hermafrodyci, kaleki, ludzie zdeformowani, zmarli, umierający: nigdy nie odwracała wzroku, co wymagało odwagi i niezależności" a w szczytowym w szczytowym okresie twórczości fascynowała ją "samotność, rzeczy odrzucone przez świat, odtrącenie, seks, ponura ironia i rozpacz".  








Kim była kobieta, która miała odwagę zmierzyć się z tak niewygodną rzeczywistością? Bosworth nie daje na to gotowej odpowiedzi. Daje opis, z którego samemu trzeba już wyciągnąć wnioski. Jej Arbus daleka jest od pomnikowej postaci, udowadnia, że bycie "pięknym, młodym i bogatym" nie zawsze oznacza bycie szczęśliwym. Jak wspomina sama Diane "Miałam w życiu wszystko, czego może zapragnąć kobieta, a byłam nieszczęśliwa. Nie wiedziałam dlaczego. Po prostu nie potrafiłam porozumieć się z rodziną. Czułam, że mąż i dzieci nie kochają mnie, i że ja nie potrafię ich kochać. Przestałam funkcjonować." Gdzie leżało źródło tego poczucia osamotnienia, czy w dzieciństwie, w którym brakowało jej tylko "ptasiego mleka" bo miała wszystko ... oprócz zwyczajnego, rodzicielskiego ciepła, a może to w niej tkwił jakiś "feler", który sprawiał, że zachowywała dystans wobec rodziców, siostry czy koleżanek i kolegów z dzieciństwa? 
 
"Żyła tak, by zaspokajać życzenia innych: miała robić to, czego chcieli rodzice, a jednocześnie spełniać oczekiwania Allana [męża] - i w końcu zatraciła zupełnie zdolność podejmowania decyzji, nawet w najdrobniejszych sprawach""w pogoni za artystyczną doskonałością Diane odcinała się coraz bardziej do ludzi. Była samotna, była sama i pogrążała się w rozpaczy".

Bosworth swoją książkę osadza trochę w nurcie gender, robi to, co tu dużo mówić, dosyć przekonująco, ale też nie dogmatycznie, choć zapewne sama Arbus mogłaby tym być trochę zaskoczona, bo o ile z jednej strony dostrzegała funkcjonowanie grup, których "siłą było wykluczanie innych i czerpanie satysfakcji z tych wykluczeń" i "rozkoszowała się takimi słowami jak quest [wędrówka w poszukiwaniu prawdy obfitująca w epizody i próby mitologicznej natury], "arystokracja", "rytuały", "legendy", "królestwo": zaczęła patrzyć na świat przez pryzmat mitów", to jednocześnie "miała mnóstwo pomysłów, ale potrzebowała jego aprobaty, potwierdzenia i pomysłów, i swej własnej wartości" a tego potwierdzenia poszukiwała u mężczyzn. Nie tylko u mężczyzn swojego życia, którzy ostatecznie zdecydowali się na życie bez niej ale także u kompletnie przypadkowych, z którymi "pieprzyła się w imię wyzwolenia", jak twierdzili niektórzy z jej znajomych, często zażenowani bezpośredniością jej wyznań.  

Gdy czyta się biografię Diane Arbus ma się wrażenie, że od samego początku, do dzieciństwa tkwił w niej zalążek samodestrukcji, a całe jej życie mimo okresów rodzinnego szczęścia i zawodowych sukcesów w gruncie rzeczy było jego rozwinięciem aż do samobójczej śmierci. Polecam!

poniedziałek, 3 listopada 2014

Morfina, Szczepan Twardoch

Pomiędzy pierwszym i drugim tomem "Przygód Don Kichote przemyślnego szlachcica z Manchy" postanowiłem sobie zrobić przerwę. Padło na "Morfinę".

Jak to kiedyś napisał Tuwim: "Po pierwsze: złe wiersze, po drugie: za długie ...". A to mogła być całkiem dobra książka, taka w sam raz do poczytania w pociągu lub tramwaju (w autobusie raczej nie bo za bardzo trzęsie), która nadawałaby się na scenariusz prequelu "Czasu honoru". Ale nie! Szczepan Twardoch pozazdrościł Jonathanowi Littellowi i musiał popełnić polską wersję "Łaskawych", a po co czytać gorszą kopię skoro i oryginał pozostawia wiele do życzenia? Tyle, że o tym wie się po fakcie.


Jest więc w "Morfinie" obowiązkowa perwersja i skatologia ale Szczepan Twardoch nie poprzestał na tym, bo czym można zwrócić na siebie uwagę w Polsce, kiedy nie ma się nic specjalnie mądrego do powiedzenia? Ano, można stworzyć "Pasję" jak Dorota Nieznalska, wetknąć polską flagę w atrapę psich odchodów jak Jakub Wojewódzki albo napisać obrazoburczą powieść, która obowiązkowo szarga narodowe świętości podlaną sosem rozchwianej osobowości, żeby książka wydawała się bardziej głęboka bo sam seks i brutalność w literaturze już większego wrażenia nie robi.

Tak jak wspomniałem, to mogła być całkiem dobra książka. Ocena postawy Polaków wobec Niemców w czasie wojny jest sama w sobie interesująca, nie mam nic przeciwko zmierzeniu się z polskimi mitami. Nie uważam też, że każdego kto podnosi na nie rękę należy odsądzać od razu od czci i wiary, tylko po co od razu do tego dorabiać ideologię i głębię? Bo gdzie tam, jeśli chodzi o meandry osobowości "Morfinie" do "Obłędu" Krzysztonia a to co Autor pisze na temat patriotyzmu, to coś znacznie gorszego niż silenie się na skandal, to anachronizm.

Nie trzeba specjalnie się wysilać by z jednej strony głosić, że "polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic" czy "mam w dupie Polskę" - jakież to inspirujące! Prawie tak samo jak przenikliwość stwierdzenia - "głupcze, gdybyś tylko wiedział o tym, jak nieważne są twoje polskości i niemieckości, jak nieważne są twoje honory i godności i wartość własna i odzwierciedlona ... " Cóż za dylematy! Przekonujące? Oj, chyba nie bardzo!

Do kompletu, by być jeszcze bardzie nonkonformistycznym, Szczepan Twardoch przejechał się trochę po uczuciach religijnych, jak choćby wówczas gdy morderca "będzie dźgał stare ciało Łubieńskiej sztyletem Fairbarn-Sykes, sztyletem obosiecznym jak język Chrystusa" dodał wątki homoseksualne (te oczywiście w politycznie poprawnym wydźwięku) oraz dotyczące aborcji.

Nie obyło się też, a jakże, bez feminizmu w natarciu - oto główny bohater, prawdziwy twardziel, macho, taki co to scyzorykiem wydłubał oko wrogowi, rządzony jest przez kobiety jak pierwszy lepszy pantoflarz, (czytaj: mamy do czynienia z dominującymi osobowościami kobiecymi), ojciec traci męską tożsamość (utrata penisa idzie w parze z okaleczoną/utraconą twarzą), no i rytuał przejścia (przekazanie mundur synowi przez ojca). A wszystko to szyte grubymi nićmi i serwowane czytelnikowi łopatologicznie.

Można by tak dalej ale szkoda czasu, zwłaszcza, że dla odmiany można docenić zabawę Autora, w której jest wreszcie trochę finezji i wiary w inteligencję czytelnika. Otóż mam jakieś nieodparte wrażenie, że u korzeni książki leży sprawa Kazimierza Junoszy-Stępowskiego i jego żony Jadwigi Galewicz (motyw narkomanii i zdrady) ale to może tylko wrażenie, natomiast graniczy ono z pewnością jeśli chodzi o dług wdzięczności zaciągnięty u Dołęgi-Mostowicza bo trudno by sceny orgii (w której żony i matki chcą poznać sens życia bo przecież małżeństwo i macierzyństwo jest takie puste i jałowe - znów ten wojujący feminizm) nie skojarzyć z epizodem z "Kariery Nikodema Dyzmy", zwłaszcza, że i stylistyka "Morfiny" niekiedy, taka jakby międzywojenna. A czy gdy ojciec głównego bohatera po powrocie z Wielkiej Wojny nie chce "opowiadać o tym, jak to jest tonąć w okopowym błocie, o nawałnicach żelaza?" nie nawiązuje to do tytułu najwybitniejszej książki poświęconej I wojnie światowej, słynnej powieści Jungera? Albo gdy niemiecki psycholog leczący (?) matkę pod jej wpływem przerabia się na Polaka i z Alfreda Ritter von Koneczny zostaje Alfredem Konecznym, czy nie jest to aluzja do Feliksa Konecznego, a teść głównego bohatera czy nie mógłby podać ręki ojcu głównej bohaterki "Wyboru Zofii"? etc., etc., etc.

Ale to są tylko smaczki, zabawy, mniej lub bardziej interesujące, które jednak nie wypełniają całej książki i mówiąc szczerze nie równoważą one znudzenia, które po jakimś czasie dopada czytelnika. Na szczęście także jeśli chodzi o obszerność dzieła Szczepan Twardoch nie dorównuje Jonathanowi Littellowi i chyba lepiej żeby skoncentrował się na pisaniu o sztuce noszenia poszetki w brustaszy, choć słyszałem, że i to pozostawia sporo do życzenia.