wtorek, 29 kwietnia 2014

Idiota, Fiodor Dostojewski

"Idiota" jest dowodem na to, że lektura dzienników i wspomnień na coś się jednak przydaje. Nie trzeba bowiem dużej przenikliwości by odnaleźć w powieści nawiązanie do osobistych doświadczeń Dostojewskiego: pobyt w Szwajcarii, epilepsja, nawet spłacanie przez głównego bohatera niepewnych długów przejętych w spadku, to wszystko można odnaleźć we "Wspomnieniach" i "Dzienniku" Anny Dostojewskiej.


Kiedy czyta się w "Idiocie", że "są ludzie, którzy znajdują nadzwyczajną rozkosz w swojej drażliwej obraźliwości, zwłaszcza kiedy dochodzi ona w nich (a to się staje zawsze bardzo prędko) do ostatnich granic; w owej chwili przyjemniej im nawet, jak się zdaje, czuć się obrażonymi aniżeli nieobrażonymi. Tych ludzi, tak łatwo wpadających w rozdrażnienie, zawsze potem męczą wyrzuty sumienia, jeśli są oczywiście rozsądni i zdolni do stwierdzenia, że wzburzenie ich było dziesięć razy większe, niż być powinno.", to ma się wrażenie, że Dostojewski pisze o sobie. Ale to tylko ciekawostki, które dodają lekturze szczypty pikanterii, a szczerze mówiąc przydałoby się jej znacznie więcej, bo powieści daleko do najlepszych dzieł Dostojewskiego. Widać pewną wtórność w pomysłach, nawet przy pobieżnej wiedzy na temat jego twórczości: jest upośledzona kobieta, umierający gruźlik, poczucie "uzasadnienia" morderstwa itd.

To niby prosta historia, romans, w którym główny bohater oświadcza się kobiecie, która cierpi na coś w rodzaju skrupulatnego sumienia, i choć ta również go kocha to jednocześnie czuje się niegodna go poślubić i usiłuje związać go z inną kobietą. Ta druga także go kocha tyle, że czuje się poniżona wpychaniem jej w ramiona mężczyzny, a jednocześnie nie może zapomnieć, że kocha on jej poprzedniczkę. Sytuacja przerasta tytułowego bohatera, któremu wszystko wydaje się proste i możliwe do racjonalnego wytłumaczenia, tyle że to co jemu się takie wydaje, nie mieści się jednak w standardach społeczności, w której się pojawił niczym deus ex machina. "Cha, cha! Jak można kochać dwie kobiety naraz? Jakimś odmiennymi dwiema miłościami? To ciekawe ... biedny idiota! Co z nim teraz będzie?" (to też zresztą jeden z rysów biografii pisarza).

Na dodatek jeszcze te drugo- i trzecioplanowe postacie, "oni wszyscy tam są przewrażliwieni, drobiazgowi, egoistyczni, pyszałkowaci, wulgarni" i poboczne epizody, które jedynie zaciemniają tło, gmatwając je i pozostając bez znaczenia dla zasadniczego wątku, zacierając dramat kobiety, która "wyobraża sobie, że jest najbardziej upadłą, najbardziej grzeszną istotą na całym świecie. (...) bez ustanku krzyczy jak szalona, że nie uznaje żadnej swojej winy, że jest ofiarą ludzi, ofiarą rozpustnika i niegodziwca; ale cokolwiek by mówiła (...) ona pierwsza nie wierzy sobie i że przeciwnie, w swoim sumieniu jest najzupełniej przekonana, iż wina ... leży wyłącznie po jej stronie." a jednocześnie "w tym ciągłym uświadamianiu sobie hańby ona może znajdowała właśnie jakąś okropną, nienaturalną rozkosz, rozkosz dokonywanej na kimś zemsty."

Nie panując nad jednym związkiem, choć to za dużo powiedziane, główny bohater uwikłał się w kolejny. Wydaje się, że nic nie powinno stanąć na przeszkodzie ich szczęści, bo przecież kobieta, którą kocha sama o nim mówi - "nie spotkałam w życiu człowieka, który byłby do niego podobny ze szlachetnej prostoty ducha i bezgranicznej ufności do ludzi. (...) każdy, kto chce, może go oszukać, a każdemu kto go oszuka, on później przebaczy; i za to go właśnie pokochałam ...". Ale prostoduszność, szczerość i prawdomówność, w pełnym zepsucia świecie, w którym "szczerość i szlachetność, dowcip i wysoka godność osobista polega tylko na wspaniałym kunszcie", w połączeniu z niedojrzałością, staje się przyczyną tragedii.

By jednak tego się dowiedzieć, trzeba przejść chwilami drogę przez mękę, choć z drugiej strony warto. Dla wytrwałych.  

sobota, 26 kwietnia 2014

Spowiedź, Calek Perechodnik

Moje pierwsze spotkanie ze wspomnieniami Perechodnika, to wydanie z 1995 r., które ukazało się pod tytułem "Czy ja jestem mordercą?". Edycja ta została potem skrytykowana za m.in złagodzenie antypolskich akcentów w stosunku do tekstu oryginału, ale nawet ta "złagodzona" wersja w czasach sprzed "Sąsiadów" Grossa, gdy informacje o antysemickich zachowaniach Polaków w czasie wojny nie były wiedzą powszechną, dla mnie była czymś szokującym. Po niedawnym poście Marioli S. z Myśli czytelnika postanowiłem sobie lekturę odświeżyć i jak to często bywa, zwróciłem uwagę na trochę inne rzeczy niż przy okazji poprzedniej lektury. 


Ale niezależnie od tego jak by na "Spowiedź" nie patrzeć, ciągle pozostaje dla nas lekturą miażdżącą. Dla nas i dla Żydów. Paradoksalnie chyba najmniej dla Niemców, bo przecież wiedza o tym, że mordowali Żydów nie jest żadną nowością.

Myślę, że gdyby autorem nie był Żyd, to z pewnością książka zostałaby uznana za antysemicką, za sprawą obrazu, w jakim Perechodnik przedstawił swoich pobratymców. To często tchórze, którzy nie tylko nie mają woli walki ale nawet nie chcą uciekać (jeden bezbronny żandarm pilnuje kilkunastu Żydów, bo po kilku strzałach skończyły mu się naboje i posłał po nie do komisariatu przypadkiem przechodzącego chłopca, Żydzi namawiani przez Perechodnika nawet nie chcą słyszeć o próbie odwetu), hieny żerujące na nieszczęściu innych i nie wyrzekające się żadnej okazji do zarobku, pozbawione prospołecznych zachowań, dla których liczy się wyłącznie ich własne życie i możliwość zrobienia geszeftu bez względu na okoliczności.

Ojciec Perechodnika "dopiero co dowiedział się o śmierci swej córki, synowej, wnuczki, a już mówi o poduszkach". Nawet do Perechodnika dociera, że coś jest chyba z tym nie tak. A przecież i on dokładnie przelicza, po ile to złotych na kaszy i chlebie zarabia Polka, u której wraz z innymi się ukrywa.

Pieniądze to podstawowy miernik wyznaczający dla Żydów wszystko a  Polacy też nie są lepsi. Dla zarobienia 15 złotych, choć doskonale by się bez nich obył, ojciec Perechodnika naraża własne życie i życie innych, w ostateczności tracąc 1500 zł. Przy innej okazji, nie chcąc się wyrzec okazji do zarobku sam się demaskuje. Z niedowierzaniem czyta się, wzmiankę o targowaniu się o ... 50 złotych "komornego", za ukrycie matki autora. To, nie ma co ukrywać, nie budzi sympatii i współczucia. Tak jak nie budzi niewpuszczenie przez matkę Perechodnika do kryjówki szwagierki i dziecka, bo gdyby ich przyjąć to trzeba by się pozbyć schowanych w niej rzeczy. Rzeczy albo ludzkie życie, co za wybór ...

Na tle tego obrazu, a nie ma podstaw by sądzić, że odbiegał on od rzeczywistości, Perechodnik chwilami jest irytujący. Kiedy czyta się jego krytyczne sądy pod adresem Polaków obserwujących likwidację getta, trudno nie zadać pytania; jak ktoś kto nie mógł odżałować garnituru, by sprzedać go i kupić w zamian dokumenty dla żony i dziecka, ktoś kto zaprowadził najbliższe sobie osoby na plac, z którego odchodziły transporty do Treblinki chociaż nikt do tego go nie zmuszał i nie pilnował, i nie kiwnął palcem by je uratować, czyni wymówki innym?  Nie budzi współczucia ta poniewczasie okazywana rozpacz z powodu utraty żony i dziecka, gdy jednocześnie okazuje się, że współżyje z kobietą, która wraz z nim się ukrywa, o której intelekcie, mówiąc bardzo łagodnie, nie ma wysokiego mniemania. 

Dla nas "Spowiedź" jest niewygodna z innego powodu. To zapiski o mało pochlebnej postawie Polaków wobec Żydów, nieliczne przykłady bezinteresownie udzielanej pomocy przytłoczone są panującym powszechnie szmalcownictwem, "System pracy tropicieli jest zaiste genialny. Specjalni szczeniacy zaczepiają na ulicy każdego bez różnicy przechodni, krzycząc na niego: "Żydzie", "Żydowico", "Żydziaku", w zależności od płci i wieku. Tropiciele stoją z daleka i z wielką wprawą obserwują reakcję przechodniów. Jeśli reakcja jest normalna, odganiają szczeniaków, jeśli reakcja jest choć trochę podejrzana, sami interweniują, proszą grzecznie do bramy, tam zabierają wszystkie pieniądze i puszczają swobodnie dalej.", denuncjowaniem ukrywających się Żydów Niemcom i bezpośrednim uczestnictwem w ich mordowaniu. Nie ma co ukrywać, to dla nas bardzo gorzka pigułka.
 
I nie osłodzi jej fakt, że chociaż w odniesieniu do tego co Perechodnik widział i czego sam doświadczył nie ma powodów by mu nie wierzyć, to często wypowiada się o rzeczach, o których wiedział wyłącznie ze słyszenia i tu już jego wiarygodność nie budzi takiego zaufania. Ale to i tak nie osłabia wymowy książki, zwłaszcza że nie można oczekiwać od kogoś, kto stale żyje w napięciu i zagrożeniu by snuł niezaangażowane emocjonalnie, obiektywne wywody, zwłaszcza że nie zmienia to podstawowego faktu, że Perechodnik jest wiarygodnym świadkiem w odniesieniu do tego czego sam doświadczył. Polecam.
 

środa, 23 kwietnia 2014

Pokój na poddaszu, Wanda Wasilewska

Trafiła mi się ciekawostka, "Pokój na poddaszu" Wandy Wasilewskiej wydany w 1940 roku przez Państwowe Wydawnictwo Mniejszości Narodowych USRR (Kijów - Lwów). Przy okazji po raz kolejny okazało się, że do informacji w Wikipedii trzeba podchodzić z pewną rezerwą bo wspomina ona jedynie o wydaniu powieści z 1954 r. podczas gdy "Pokój na poddaszu" po raz pierwszy ukazał się drukowany w odcinkach w "Płomyku" na przełomie 1936 i 1937 roku.


Książkę pamiętałem jeszcze z podstawówki i z tamtych lat, utkwił mi w pamięci obrazek, w którym dzieci wspólnymi staraniami dbają o rachityczny krzak bzu, który potem "odwdzięcza się" im za te starania i poruszający klimat biedy, w jakiej żyją bohaterowie Wasilewskiej. 

Do powtórki podchodziłem z duszą na ramieniu, wiadomo jak to jest z książkami z dzieciństwa, a tu jeszcze Wasilewska uchodzi za autorkę, która zaimportowała realizm socjalistyczny do literatury polskiej. Tymczasem co za zaskoczenie, bo finałowa scena, w której dzieci siedzą cicho, "bez słowa, jakby patrząc w swoją przyszłość - trudną przyszłość robotniczych dzieci w kraju, gdzie rządzi fabrykant i kapitalista" i konstatacja, "że ludzie są sobie braćmi. Wszyscy ludzie pracy." to w zasadzie jedyne akcenty propagandowe, które mogą kwalifikować się jako socrealizm, "Pokój na poddaszu" bowiem równie dobrze mógłby wyjść spod pióra Konopnickiej, od której utworów poszczególne rozdziały różnią się mniejszym rozgadaniem i większą zwartością, co sprawia że i dzisiaj czyta się całkiem przyjemnie. 

To historia o czwórce rodzeństwa, przedwcześnie osieroconej, pozostawionej samym sobie, w którym najstarsza dziewczynka przejmuje rolę matki i utrzymuje rodzinę pracując w fabryce wyrobów bawełnianych. Także pozostałe dzieci muszą wydorośleć, brat sprzedaje rower, dorabia pomagając sprzedawać choinki, inne organizują "spółdzielnię" (może to inspiracja "Bankructwem małego Dżeka" Korczaka) krawiecką, młodsza siostra zarabia jako opiekunka do dzieci a potem salowa w szpitalu. Bieda, ciężka praca i przypisane dzieciństwu okrucieństwo nie zabija w bohaterach Wasilewskiej jednak szlachetnych uczuć - opiekują się osamotnioną staruszką, naprawiają popsuty przez siebie wózek owocarza i akceptują odrzuconego początkowo żydowskiego chłopca. 

Pod względem pedagogicznym trudno coś "Pokojowi na poddaszu" zarzucić i gdyby nie propagandowe wtręty, o których wspomniałem oraz sama postać autorki, to pewnie nie zaszkodziłoby, by książka tego rodzaju, odwołująca się do współczucia i wrażliwości społecznej dzieci, także i dzisiaj była szkolną lekturą. 

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista. Dariusz Rosiak

Stare powiedzenie mówi, że "mądry Polak po szkodzie" ale to nie porzekadło ma rację lecz Jan Kochanowski, gdy pisał, że "nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzi głupi" bo nie wytrzymałem. Znowu popełniłem błąd przepłacając w Empiku, ale nie mogłem doczekać się lektury "Wielkiej odmowy", na którą ostrzyłem sobie zęby już od czasu gdy jej zapowiedź zauważyłem na blogu księdza Isakowicza-Zalewskiego, a gdy jeszcze okazało się, że książkę można kupić przez datą "premiery" zapowiedzianą na 23 kwietnia, całkiem "wpadłem". Trudno, bywa, kolejny raz przekonałem się, że nie zawsze warto być w gorącej wodzie kąpanym.


Czemu tak marudzę? Ponieważ w porównaniu z "Człowiekiem o twardym karku" najnowsza książka Dariusza Rosiaka jest rozczarowująca, a przynajmniej mnie rozczarowała, choć zapewne sporo w tym mojej winy, bo kierując się fragmentem poświęconym odmowie przyznania o. Krąpcowi Orderu Orła Białego sądziłem, że to książka poświęcona głównie jemu. Utwierdził mnie w tym także podtytuł, pomimo bowiem tego, że każde z użytych w nim określeń odnosi się do innej osoby, to jednak w jakimś sensie dotyczy też Ojca. Ale tytułowa odmowa dotyczy, jak się okazuje, nie tej kwestii lecz czegoś zupełnie innego, a mianowicie postawy wobec komunistycznej władzy, każda z wybranych przez Autora postaci wybrała inną.

Nawiasem mówiąc na jakiś złośliwy chichot historii zakrawa sytuacja, w której nie przyznano orderu o. Krąpcowi ze względu na jego współpracę z SB podczas gdy nie miano takich skrupułów przyznając order Leszkowi Kołakowskiemu, którego odpowiedzialność i aktywne uczestnictwo w procesie glajszachtowania umysłów i indoktrynacji w najbardziej ponurym okresie panowania komunizmu było powszechnie znane. Dziwne.

W każdym razie nastawiłem się na biografię o. Krąpca, opisaną na tle życia na KUL-u w okresie "komuny", bo zgodnie z redakcyjną notką, to KUL połączył jego oraz Janusza Krupskiego i Edwarda Kotowskiego ale okazuje się, że równie dobrym zwornikiem tych życiorysów mógłby być zapewne i Dworzec Centralny w Warszawie bo zapewne każdy z tej trójki, kiedyś na nim był. Możliwe, że coś mi umknęło ale nie znalazłem miejsca i czasu, w którym ich losy wspólnie zetknęły by się ze sobą, zawsze któregoś z nich brakuje.

Naturalnie każdy z nich na swój sposób jest ciekawą postacią. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście Mieczysław A. Krąpiec, jeden z najwybitniejszych polskich filozofów XX w., stawiany obok E. Gilsona, co w pewnym sensie wyjaśnia brak medialnej popularności, którą cieszył się Leszek Kołakowski a obecnie Zygmunt Bauman. Człowiek o niewątpliwie trudnym charakterze (niewątpliwie smaczkiem jest kwestia jego opinii na temat "Osoby i czynu" Karola Wojtyły, czy ks. Tischnera), niepozbawiony osobistych przywar,  i którego hipoteka obciążona jest współpracą ze służbą bezpieczeństwa PRL. Jednocześnie jako wieloletni rektor KUL, stworzył z niego jedyną "między Łabą a Władywostokiem", w tamtym okresie ostoję wolnej i nieskrępowanej myśli. Jego oczkiem w głowie był oczywiście Wydział Filozofii, który w pobitym polu pozostawiał wówczas wydziały filozoficzne na państwowych uniwersytetach, które w najlepszym razie obrażały inteligencję "rewizjonizmem" ciągle kręcąc się, jak w przerębli, w zaklętym kręgu marksizmu.

Z kolei Janusz Krupski był absolwentem historii na KUL i działaczem niepodległościowym, w okresie na długo przed wybuchem Solidarności, który nie dopuścił do powstania SZSP na KUL-u, przeciwstawiając się o. Krąpcowi, przeżył zamach na swoje życie dokonany m.in. przez Grzegorza Piotrowskiego. Po 1989 r. zajmował drugorzędne stanowiska w instytucjach centralnych albo pierwszorzędne tyle, że w drugorzędnych instytucjach. Zginął w katastrofie smoleńskiej.

Wreszcie Edward Kotowski, funkcjonariusz SB, który zajmował się inwigilacją Kościoła, w książce pozujący na człowieka renesansu i apolitycznego pragmatyka, szarą eminencję kształtującą sytuację Kościoła w okresie PRL-u i który chce mieć teraz swoje pięć minut.

Opowieść o nich nie układa się we wspólną całość, za wyjątkiem chyba jednej czy dwóch sytuacji ich losy się nie przecinają ani nie zazębiają. Takie wrażenie sprawia przede wszystkim zwłaszcza opowieść o Kotowskim, i ma się wrażenie, że został wybrany przez Autora na jednego z bohaterów jego książki trochę jakby w "zastępstwie", ponieważ człowiek, który "prowadził" o. Krąpca nie był zainteresowany ujawnieniem tego co wie. Na dodatek to czego czytelnik dowiaduje się z książki o Ojcu w pewnej części jest powtórzeniem tego co zostało przedstawione już w książce o księdzu Waszkinelu. Czytelnik, który chciałbym dowiedzieć się jak wyglądało życie i atmosfera na KUL-u, który wg Dariusza Rosiaka miał łączyć jego bohaterów poczuć się zawiedziony. Ja poczułem. Mówiąc szczerze, moim zdaniem, gdyby zamiast duserów Edwarda Kotowskiego, Autor więcej miejsca poświęcił o. Krąpcowi i KUL-owi wyszłoby to z korzyścią dla książki i czytelników. Ale stało się. Szkoda. 

środa, 16 kwietnia 2014

Grona gniewu, John Steinbeck

Długo to trwało ale wreszcie przyszła pora na powtórkę z "Gron gniewu", do której zainspirował mnie Zacofany w lekturze (który to już raz?!), zwłaszcza, że przy okazji zgadało się o fotografii Dorothei Lange, którą wykorzystano na okładce piwowskiego wydania z 1962 r.


Zdjęcie (poniżej) to jedno z najsłynniejszych zdjęć w historii fotografii, zostało zrobione w ramach Farm Security Administration i w dodatku związane jest pośrednio z powieścią Steinbecka bo ukazana na nim kobieta, podobnie jak rodzina jego bohaterów, pochodziła z Oklahomy, podobnie jak oni wywędrowała w poszukiwaniu lepszego życia do Kalifornii i podobnie jak w powieści matka, była zwornikiem i opoką rodziny. Okazało się, że w sytuacjach ekstremalnych, przekraczających dotychczasowego doświadczenie "mężczyzna idzie przez życie jakby szarpiąc się i skacząc. (...) A kobieta płynie, płynie jak strumień, jak rzeka. Spotyka w drodze jakieś tam wiry, czasem tu i tam zakotłuje się coś, ale i tak wszystko płynie naprzód, wciąż naprzód. Kobieta tak właśnie widzi życie."


"Grona gniewu" osnute są wokół migracji w Ameryce, w latach trzydziestych, która stanowiła zaprzeczenie "american dream", spychając ludzi z biedy do nędzy. Ich akcja toczy się na dwóch planach, dalszym; stanowiącym szersze tło wydarzeń i bliższym, będącym egzemplifikacją typowych losów, typowej rodziny w czasie "wędrówki ludów" ze wschodu na zachód.

To wędrówka do ziemi obiecanej, na którą Joadowie, są skazani za sprawą niewidzialnego wroga, i na których jak na biblijnego Hioba spadają kolejne klęski (m.in. śmierć dziadków, odejście Noaha, porzucenie Rosesharon przez Conni'ego, ucieczka Toma, śmierć dziecka Rosesharon). Unieszczęśliwieni koniecznością opuszczenia domu bo "ludzie i miejsce, gdzie żyją - to jedno", oderwani od własnych korzeni, od tego co znają, do czego są przywiązani i co kochają ("Marna to ziemia, ale zawsze nasza. Nasza dlatego, żeśmy na niej ujrzeli światło dzienne, uprawiali ją i na niej konali.") nie tracą jednak nadziei. 

Wierzą, że "cała ludzkość ma jedną wielką duszę, a każdy z nas jest jakąś jej cząstką" a to, że "skrzywdzili nas ludzie, (...), to można zmienić". Ale rzeczywistość niweczy tę wiarę u części z nich, "w drodze do Kalifornii czy dokąd indziej - każdy będzie jak dobosz wybijający takt w marszu krzywd i cierpień, maszerujący z sercem pełnym żalu". Rzeczywistość przerasta niektórych z nich, nie mają siły albo woli by się z nią zmierzyć.

Podobnie jak wielu innych im podobnych nikogo nie obchodzą. W opinii tych, do których idą pełni nadziei "to nie ludzie. Człowiek nie wyżyłby tak, jak oni żyją. Nie zniósłby takiego brudu i nędzy" a widząc "wzdłuż szosy porzucone wraki" wyznaczające szlak ich wędrówki mogą tylko zadawać pytania, na które nikt nie zna odpowiedzi "co im się przydarzyło? Co się stało z ludźmi. którzy nimi jechali? Czy poszli dalej pieszo? Gdzie są teraz? Skąd stać ich na tyle odwagi? Skąd się w nich bierze tyle wiary?".

Ale stawiają też pytanie dotyczące własnego losu "ku czemu idziemy? A mnie się zdaje, że do niczego nie idziemy. Zawsze tylko jesteśmy w drodze. Idziemy i idziemy" bo też ich życie stało się nieustanną wędrówką, dosłownie i w przenośni, w której, jak się okazuje w finale powieści, "śmierć i narodziny to jakby początek i koniec tego samego".

Świetna książka - polacam. 

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Wyspa skarbów, Robert Louis Stevenson

Dzisiaj, mam wrażenie, w literaturze dla dzieci i młodzieży, "klasyczne" tematy są w odwrocie, dominują mutanci różnego rodzaju, przybysze z innych wymiarów i kosmosu. Kowboje i Indianie, rycerze i piraci są w odwrocie. Jest to chyba element permanentnej zmiany, której był świadom R. L. Stevenson poprzedzając swoją najsłynniejszą książkę wierszem, w którym ze stoickim spokojem godzi się z taką koleją rzeczy:


(...) "Lecz jeśli uczona
Młodzież już dzisiaj z łezką nie wspomina
Dawnych pisarzy; jeżeli Kingstona
Albo dzielnego imię Ballantyna
Z leśnym Cooperem spoczywają w pyle -
Też dobrze ... Niech tam! Dla takiego ględy
Jak ja, lec chyba z piratem w mogile,
Gdzie drzemią tamtych prochy i gawędy."

Nie wiem jak to było w czasach Stevensona, ja odbieram jego wyznanie jako kokieterię bo jeszcze w latach mojego dzieciństwa jego książki miały się całkiem nieźle. Tyle że to było kiedyś - dzisiaj już nie. Lepiej nie pytać, ilu dzieciom mówi coś Winnetou czy Sokole Oko nie mówiąc już o znajomości książek Maya czy Coopera. Było - minęło. I z takim nastawieniem odświeżyłem sobie jedną z książek mojego dzieciństwa, po lekturze której biegałem po podwórku z kijem staczając walki z piratami. Eh, kto wówczas nie chciał być Jim'em Hawkinsem?!

Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że tłumaczenie sprzed 90 lat ciągle dzielnie się trzyma, a książka w niczym nie przypomina ramotek naszych babć i dziadków. Co prawda dorosłego czytelnika może trochę zaskakiwać fakt, że przed kilkunastoletnim chłopcem pokornieje Długi John Silver, kucharz okrętowy, przed którym drżał sam Kapitan Flint, i że dorośli raczą go "mocniejszymi" trunkami jak równego sobie. Ale kto by zważał, w czasie gdy pierwszy raz to czytał, na takie detale. 

Piraci, podstępy, pojedynki, egzotyczna wyspa i skarb. To w zupełności wystarcza. I na dodatek bez sentymentalizmu i dydaktyzmu, czysta, żywa przygoda. I szansa na odkrycie pozostałej części skarbu bo przecież na "Hispaniolę" nie zdołano załadować całego złota. Tyle, że lata czytelnika już nie ... 

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Papusza, Angelika Kuźniak

Czekając na kolejną książkę Dariusza Rosiaka, przez ciekawość, pamiętając jak jakiś czas temu fala postów obleciała blogi, kupiłem książkę Angeliki Kuźniak, przepłacając za nią jak się poniewczasie okazało w Empiku ale pomyślałem sobie, że inwestując prawie 40 złotych w "produkt" Wydawnictwa Czarne niewiele ryzykuję. Bo to i renomowane wydawnictwo, ciekawy temat, uznana Autorka więc musi się udać ale jak się okazuje niekoniecznie.


Niewątpliwie "Papusza" niesie wartość dodaną jaką jest przypomnienie a dla większość oznajmienie, że był ktoś taki jak cygańska poetka Bronisława Wajs. Rozumiejąc jak trudne zadanie stało przez Angeliką Kuźniak, która podjęła się napisania jej biografii miałem jednak poczucie niedosytu narastające już w trakcie lektury. I nie chodzi nawet o to, że Autorka tkwi w okowach politycznej poprawności (znamienne jest, że tłumaczy się z używania określenia Cygan) przez co stworzyła książkę trochę "bezpłciową", ponieważ i tak, paradoksalnie powstała książka, która tej poprawności stoi w poprzek. Gdy dzisiaj, zamknięta przed "gadziami" społeczność oczekuje otwartości i wrażliwości od innych, to okazuje się, że sama nie tak dawno napiętnowała kobietę, która ośmieliła się otworzyć przez "obcym". Mój niedosyt dotyczy szczególnie dwóch kwestii a mianowicie przyczyn ochłodzenia (?) relacji z Papuszą ze strony Jerzego Ficowskiego i stosunku pasierba do Papuszy. Zwłaszcza ten pierwszy temat wydaje się szczególnie istotny biorąc pod uwagę, że to Ficowski odkrył poetką dla świata. Ale też niezbyt jasny jest problem choroby psychicznej poetki i postawa rodziny wobec Papuszy.

Papusza żyje w zawieszeniu, przynależy z jednej strony do społeczności cygańskiej, z drugiej jest przez nią wykluczona. Ale jest to wykluczenie szczególnego rodzaju bo o ile jej publiczne występy i twórczość były przez Cyganów ignorowane ("Papusza jest znana poza kręgiem cygańskim. Ale my mamy pośród Cyganów więcej takich poetów, tylko że oni nie ogłaszają swoich wierszy" jak mówi jeden z nich) a w życiu codziennym spotykała się z pogardą, to w przypadku gdy od czasu do czasu skapnęły jej jakieś benefity momentalnie przypominali sobie o niej jej cygańscy "przyjaciele" i rodzina oskubując ją do cna. Jest w tym jakaś złośliwość losu, bo przecież Wajs sama wspominała dewizę z młodych lat - "Dla głupiego nie mam litości. Wszystko mu wezmę i tylko pośmieję się z jego biedy". Wygląda na to, że życie zatoczyło koło i role się zmieniły. Teraz ona stała się ofiarą. 

Nie ma co ukrywać, jeszcze dzisiaj zachowania społeczne Cyganów, kojarzą się nienajlepiej a co dopiero mówić o pokoleniach współczesnych Papuszy. Nie jest żadnym odkryciem, że byli uważani za włóczęgów, złodziei i żebraków a uznanie dla ich patelni (gdzie tam teraz do nich teflonowym produktom) i wiara we wróżby tego podejścia nie neutralizowały. I życie poetki nie było tu wyjątkiem. Sama już od dziecka przyuczana jest do złodziejstwa i wróżenia (też jeśli dobrze się zastanowić od nie tak odległego od tej pierwszej "dyscypliny"), a znamienne jest to że nie wzdragała się przed tym nawet wówczas gdy była członkiem Związku Literatów Polskich.
Papuszy przyszło żyć w okresie, kiedy porządek świata, w którym wędrowni Cyganie jako "zło konieczne" byli z musu tolerowani załamał się. Najpierw II wojna światowa w czasie, której zostali poddani fizycznej eksterminacji, potem lata "komuny", dla której było nie do przyjęcia, że jakaś grupa społeczna może funkcjonować poza kontrolą. W takich warunkach, w poczuciu wzmożonego zagrożenia, nic dziwnego, że jej pobratymcy agresywnie zareagowali na coś, co uważali za zdradę cygańskiego kodeksu, a co z naszego punktu widzenia brzmi zupełnie niewinnie. Dla jej pobratymców nie liczą się jej wiersze, kluczowa jest "zdrada".

Czy to usprawiedliwia akty fizycznej agresji wobec Papuszy, o których Aleksandra Kuźniak wspomina jedynie w zawoalowany sposób - oczywiście nie, ale z drugiej strony też nie dziwi bo to prymitywna społeczność, w której kobieta jest czymś gorszym, w której "Cygan może zrobić z żoną wszystko, co mu do głowy strzeli. Przegrać w ferbla. Mordę otłuc. Przydusić nogą gardło. Sponiewierać jak ścierwo jakieś." Ze swojego punktu widzenia poetka znalazła się w pułapce - nie potrafiąc i nie chcąc żyć poza swoimi została przez nich odrzucona. Postać i życie ciekawe - książka tak sobie. 

środa, 2 kwietnia 2014

Trędowata, Helena Mniszek

Kiedy Rita podsumowała w 21 wersach historię, na której opowiedzenie w "W cieniu zakwitających dziewcząt" Proust potrzebował 550 stron pomyślałem sobie, że gdzie mu się tam równać z Heleną Mniszek, która przez 700 stron ciągnie historyjkę o tym, jak młoda dziewczyna po zawodzie miłosnym, dla oderwania się od przykrych wspomnień ima się zajęcia nauczycielki w arystokratycznej rodzinie i spotyka tam "pierwszą partię w kraju".


Ona na początku jest nim poirytowana, on chce ją zdobyć dla kaprysu - i z tego rodzi się między nimi uczucie. Co prawda związkowi na drodze stoi "sfera" ale miłość sprawia, że Waldy zdecydowany jest pokonać "fanatyzm sferowy" i prawie mu się to udaje bo "wszyscy mężczyźni, którzy znali Stefcię poprzednio, mieli teraz do niej żywy podziw z powodu, że została narzeczoną ordynata. Uważano ją za fetyszkę, gdyż wyborny gust Waldemara znanym był powszechnie." Jednak, jak wiadomo "podłość ludzka nie ma granic", wrażliwa dziewczyna pod wpływem anonimów niechętnych jej związkowi z ordynatem, zapada na "zapalenie mózgu" i w dniu planowanego ślubu "zgasła przedwcześnie, zatruta fanatyzmem pewnych członków jego sfery".

Nie ma się co dziwić dziewiętnastoletniej dziewczynie z dworku, że zakochuje się w o trzynaście lat starszym arystokracie - przecież to chodząca doskonałość i "odznaczała go przy tym znamienna wypukłość charakteru, co go czyniło odrębnym." Te władcze sugestie, rzucone ex-starającemu się o Stefanię - "nie odpowiada pan właściwym warunkom, traktując je nazbyt podmiotowo, co znowu nie zgadza się z pewną skalą naszych pojęć" , zaangażowanie społeczne widoczne w odezwach; "Co my dla kraju?" i "Nie usuwajmy naszego posłannictwa", które poruszały "mnóstwo ciekawych kwestii" i w tym jak chroni "służbę od oszustwa Żydów" choć nie wyrzuca ich "z majątków swych" a jedynie używa "w pewnych dziedzinach, tylko pod ścisłym nadzorem i nie w folwarkach ani we wsiach, bo wówczas wpływają szkodliwie na lud". A przy tym jeszcze przystojny.

Jego wzięcie i uroda miały tylko jeden defekt - to wygląda na jakiś tik objawiający się w chwilach emocji w "nerwowym poruszaniu się nozdrzy". Musiało być to coś poważnego skoro Mniszkówna informuje o stanie "nozdrzy" Waldy'ego co kilkadziesiąt stron, dzięki czemu można poznać stadia zaawansowania tej przypadłości, począwszy od tego, że "nozdrza jego rozdęły się", w kolejnym etapie "szybko poruszały mu się", następnie "zaczęły wachlować szybkim tempem" i w końcu te "nozdrza zaczęły latać".

A Stefania, "dzidzi"?! To "esencjonalna dziewczyna" więc i Waldy'emu nie ma się co dziwić, że stracił dla niej głowę. Musiała robić mocne wrażenie skoro wszyscy widzieli, że Stenia "nie tylko rozpłomienia ordynata, lecz włazi mu do mózgu". Chociaż na początku nie było łatwo bo "obecność Waldemara niepokoiła ją. Nogi miał założone jedna na drugą. Widziała eleganckie jego buty z ostrogami, opinające prawdziwie arystokratyczne stopy, i drażniły ją w dziwny sposób." Z czasem jednak udało mu się przełamać jej niechęć do "butów z ostrogami" i drażniących ją "prawdziwie arystokratycznych stóp".

To wszystko jest podlane opisami, które równie dobrze mogą oddawać urodę jarmarcznych landszaftów z jeleniem na rykowisku albo chatą za wsią, akcją równie żwawą jak w operach mydlanych i opowiedziane stylem, który wywołuje ten sam efekt, jaki występuje przy pocieraniu styropianu o szybę.

Podobno powieść recenzował Bolesław Prus o czym wspomina sama autorka (choć jego opinii już nie znalazłem). Nie wiem jak to możliwe, może przekartkował książkę w pięć minut, a może rozpoznanie kojarzących się z "Lalką" "Emancypantkami" motywów sprawiło, że męska próżność i litościwe serce nie pozwoliły mu powiedzieć prawdy o tej elukubracji, którą każdy kto lubi dobrą literaturę powinien omijać szerokim łukiem. To ucieleśnienie szmiry, złego gustu (przekonany jestem, że powiedzenie, że o gustach się nie dyskutuje, wymyślił ktoś, kto podobnie jak Helena Mniszek był go pozbawiony) i grafomanii.

"Trędowata" to swego rodzaju klasyka, o której popularności dzisiejsze kontynuatorki gatunku mogą tylko pomarzyć ale mam wrażenie, że nawet miłośniczki tego rodzaju badziewia czują się pokonane przez Mniszkównę i niewiele z nich ma siłę dociągnąć lekturę do końca, bo o ile pierwszy tom "dzieła", które wypożyczyłem był ewidentnie "zaczytany" to drugi był nieomalże w idealnym stanie, chociaż to akurat w drugim tomie zawarta jest w zasadzie jedyna interesująca i strawna scena (spór Waldemara z rodziną). Ale co tam! Nie ma sensu narzekać, wszak "Tu l'as voulu, George Dandin"!