czwartek, 27 lipca 2017

Pętla, Marek Hłasko

Moje spotkanie z "Pętlą" zaczęło się - że się tak wyrażę - do tyłu, czyli od filmu w reżyserii Wojciecha Hasa. Marek Hłasko miał wyjątkowe szczęście, że ze "spłaszczonej" do bólu słynnej powieści Malcolma Lowry udało się zrobić film, który przeszedł do historii polskiej kinematografii. Takiego szczęścia nie miała natomiast powieść z której Hłasko zrzynał, ups! przepraszam, która była dla niego inspiracją i można tylko zadumać się nad kondycją krytyki literackiej, która broni Hłaskę - zupełnie niepotrzebnie - przed zarzutami wtórności "Pętli" wobec "Straconego weekendu" Charlesa Jacksona, podczas gdy gołym okiem widać podobieństwo "Pętli" do "Pod wulkanem".


Hłasko niespecjalnie się krępował., bo czego by się nie dotknąć brzmi to jakoś znajomo; główny bohater alkoholik, cóż - można powiedzieć przypadek, bo czy alkoholik nie może być już głównym bohaterem literackiego utworu bez podejrzenia o plagiat?! Ale przypadków jest trochę więcej - zamknięta w krótkim przedziale czasu akcja, która odwołuje się do przeszłości, kobieta która chce wyzwolić głównego bohatera ze szponów nałogu, związek który przeżywał wzloty i upadki, wędrówka głównego bohatera, jego śmierć w finale wraz z zapowiedzią, która pojawia się już wcześniej, nie wspominając już o tym, że biografię Kuby Kowalskiego, podobnie jak biografię Konsula w "Pod wulkanem" układa się na podobieństwo puzzli. Strach pomyśleć co by się działo, gdyby Hłasko znał angielski i przeczytał książkę, chociaż pewnie nawet gdyby ją znał bezpośrednio, wątpię by udało mu się konkurować z wieloznacznością Lowry'ego.

Wyszło mu bowiem płaskie jak naleśnik studium wraku człowieka przegrywającego walkę (?) z samym sobą/alkoholizmem i czasem. Kuba Kowalski, ta polska wersja Geoffrey'a Firmina, jakoś nie budzi współczucia, bo trudno żeby budził je ktoś, kto swoje problemy usiłuje załatwić rękoma innych, sam nie potrafiąc zdobyć się nawet na wysiłek zdjęcia słuchawki telefonu z widełek. W nim nie widać nawet próby walki z własną słabością, bo trudno za taką uznać werbalne deklaracje, a gdy przychodzi do czynów to w konfrontacji z rzeczywistością ponosi klęskę. A przecież nie musi nic robić, wystarczy by nic nie robił!

Jego klęska, jego życie, jego sprawa - tak by się wydawało na pierwszy rzut oka ale to tylko pozór, bo jego życie pociąga za sobą ofiary wśród kobiet, które go kochają ( i nie tylko) . Trudno żeby ktoś taki budził współczucie i wśród innych postaci "Pętli" budzi każde inne uczucie tylko nie współczucie - owszem, agresję, wzgardę, politowanie a nawet aprobatę ale nie pełne empatii współczucie. Trzeba jednak być uczciwym, Kuba tego współczucia nie oczekuje, on chce by być traktowanym jak każdy normalny człowiek, tak jak gdyby nic się stało. Ale te jego oczekiwania, to przecież dla każdego, poza nim, oczywista abstrakcja, ktoś kto sam łamie reguły społeczne nie powinien oczekiwać, że w stosunku do niego samego te reguły będą się stosowały jakby nigdy nic się wcześniej nie stało. W prawie karnym istnieje koncepcja "przyczynienia się ofiary", wydaje się że pasowałaby świetnie do finału jaki zgotował sobie Kuba, stał się ofiarą własnych czynów.

Ale co zawinili a właściwie zawiniły, bo ofiarami głównego bohatera "Pętli" są tylko kobiety - w czym Hłasko potwierdza, że jest dzieckiem swoich czasów - jego ofiary? Ich jedyną winą było to, nawet nie to że go kochały ale że miały pecha i stanęły na jego drodze. To one są prawdziwymi ofiarami.

To co w opowiadaniu Hłaski wydaje się najciekawsze to obraz Warszawy połowy lat 50-tych, to dzięki niemu można zrozumieć dlaczego Hłasko był pisarzem kultowym, nawet dzisiaj socjologiczne obrazki z życia miasta robią wrażenie, a w latach dominacji literatury zorientowanej ideologicznie to musiało być na prawdę coś. Opis nieubarwionej rzeczywistości, twardy, bezwzględny realizm, w którym Hłasko przedstawia szary, pozbawiony nadziei świat, w którym ludzie zajęci są tylko sobą i w którym wódka jest celem i środkiem to musiało trafiać do czytelników, którzy widzieli to na co dzień. Ciekawe musiały wydawać się też profetyczne incydenty z pijaczkiem w komisariacie i kelnerką w restauracji (nie mówiąc już o strachu przed telefonem), tak jak ciekawa musiała się też wydawać nielinearnie odkrywana, zresztą nie do końca, historia życia Kuby. Odkrywanie kolejnych szczegółów, to musiało być interesujące, choć w zestawieniu z oryginałem widać, że to, znowu by nawiązać do prawa karnego, "usiłowanie nieudolne aczkolwiek w zamiarze bezpośrednim".  

piątek, 21 lipca 2017

Tischner, Wojciech Bonowicz

Zbierałem się do tej książki kilkanaście lat, mimo że kupiłem ją natychmiast jak tylko ukazała się w księgarni. Nie ukrywam, byłem, że tak powiem, admiratorem Księdza - wystarczała mi lektura "Polskiego kształtu dialogu" wydanego w "drugim obiegu", na którą miałem jedną noc bo już w kolejce czekali następni. Ale wydawało mi się cokolwiek podejrzane wydanie biografii już w rok po jego śmierci. Wydawało mi się, że to będzie nie tyle biografia ile hagiografia. Nie mówiąc już o tym, że napisanie interesującej historii człowieka, którego życie pozbawione było spektakularnych zwrotów i wolne było od skandali, to jest naprawdę sztuka. Ale nie mam wątpliwości, że udała się ona Wojciechowi Bonowiczowi.


Cóż interesującego może być w życiu księdza i filozofa, życiu toczącym się utartymi koleinami, najpierw w rodzinie wiejskich nauczycieli w jakichś zapadłych wsiach a potem także w pozbawionym wstrząsów życiu seminarzysty i w końcu duchownego. Nie znaczy to oczywiście, że było ono różami usłane, ale czyje życie jest? Można powiedzieć, że kłody które Ksiądz musiał pokonać mieściły się w "średniej krajowej". Nie ma co ukrywać, swą rozpoznawalność zawdzięczał on aktywności medialnej, aktywność duszpasterska, nie oszukujmy się, miała lokalne znaczenie a publikacje, te które budziły ferment intelektualny, w dużej mierze miały ezoteryczny charakter i dotyczyły wąskich środowisk. Dzisiaj poglądy Księdza Profesora mają już tylko historyczne znaczenie. Kształtowały się w opozycji do filozofii marksistowskiej z jednej strony, z drugiej zaś zmagały się z syndromem oblężonej twierdzy, jaki dotknął Kościół w Polsce, który w walce o przetrwanie zamknął się na współczesne widzenie świata i okopał się na pozycjach tomizmu ale jednak potrafił zaakceptować poglądy, które w ówczesnej sytuacji równie dobrze mógł potraktować jako atak "V kolumny".

Zwrócenie uwagi na ten aspekt położenia Księdza, według mnie jest jednym z ciekawszych motywów przewijającym się przez książkę Wojciecha Bonowicza, któremu udało się trudne wątki filozoficzne pokazać "w wersji dla słabszych". Dzisiaj filozofia księdza Tischnera nie ma większego znaczenia, zamęt jaki wywołała - przecież nawet nie jakiś przesadnie wielki - ucichł i to, że Józef Tischner wychodził poza opłotki tomizmu ma mniej więcej takie samo znaczenie, jak to, że Adam Schaff był marksistowskim rewizjonistą (ktoś wie o co chodzi? - no właśnie!). Z perspektywy czasu okazało się to burzą w szklance wody. Co najwyżej do rozważenia jest wielkość szklanki i to czy woda, przy okazji się nie wylała.

Ksiądz w książce Bonowicza jest człowiekiem dialogu - ale nie ma skutku bez przyczyny. Jeśli jest dialog, to przed nim musiał istnieć spór, przedmiot dialogu - dialog jest tylko formą prowadzenia tego sporu, w którym każda ze stron broni swoich racji. Czy ksiądz Tischner wychodził z tych dyskusji zwycięsko? - nie wiem. Także i Autor ma chyba co do tego wątpliwości bo oceniając jego dzieła wielokrotnie da się wyczuć rezerwę. Ale nie da się zaprzeczyć, że Ksiądz był otwarty na człowieka, na człowieka skrzywdzonego i którego godność została poniżona co w latach PRL-u miało olbrzymie znaczenie, a jeszcze większe publiczna rozprawa z podwalinami systemu. Ale okazało się po przełomie 89' roku, że takich ludzi nie brak i dzisiaj, a jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że autor "Polskiego kształtu dialogu" potrafił odnaleźć się w realiach XXI wieku. Mimo swej otwartości był człowiekiem swoich czasów, przemiany, także przemiany ludzkich postaw zaskoczyły go i okazał się wobec nich naiwnie zaangażowany.

Wojciech Bonowicz nie omija tej rafy, na którą się natknął Ksiądz ale miałem w tej mierze duże poczucie niedosytu. Jak to się, w gruncie rzeczy stało, że Ksiądz Profesor stał się człowiekiem środowiska "Gazety Wyborczej", Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Wolności? Wszak nie były to środowiska ludzi pokrzywdzonych przez nową rzeczywistość i los ale kręgi pretendujące do statusu jej beneficjentów - to jednak coś innego niż otwarty, intelektualny katolicyzm "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku". Wiadomo, że zaważyły na ty tym osobiste sympatie ale nie ma co ukrywać, to mało satysfakcjonujące wyjaśnienie. Jakim cudem udało się księdzu Tischnerowi pogodzić choćby podziw dla postawy "Ognia" i to mimo olbrzymiej kontrowersyjności jego działalności z niechęcią wobec dekomunizacji? Jak mógł postawić tak fatalną diagnozę społeczną jaką było jego osławione "homo sovieticus". Osobiste sympatie, polityczne zacietrzewienie, intelektualna pycha, emocje - tego nie ma oczywiście w książce Wojciecha Bonowicza. Wydaje mi się, że pozostawia on czytelnikowi wolne pole do domysłu. Ale powiedziałbym, że przemilczenie tej kwestii jest znamienne, wszakże nie od dzisiaj wiadomo, że brak odpowiedzi też jest odpowiedzią. 

wtorek, 4 lipca 2017

Kapuściński non-fiction, Artur Domosławski

Publikacja książki rozpoczęła się z sądowym "przytupem", którego finał jak to zwykle bywa minął prawie niezauważony. Nie dziwię się wdowie po pisarzu (co nie znaczy, że przyznaję jej rację). Jej pretensje są zrozumiałe - człowieka, którego postawiła na ołtarzu swojego życia, pokazano publicznie jako, oglądnie mówiąc, dalekiego od ideału a przy okazji i jej samej mocno się oberwało. O córce Ryszarda Kapuścińskiego nie ma nawet co wspominać.


To musiało być ciekawe doświadczenie dla Artura Domosławskiego, odkrywać że "maestro" którego znał i w którego domu bywał dziewięć lat, w rzeczywistości daleki jest od wizerunku jaki został wykreowany przy zresztą przy jego czynnym udziale. Jednak czy to nie dziwne, tyle lat znać człowieka i w sumie nic o nim nie wiedzieć? Podobnie jak "dziwne" wydaje się publiczne pranie brudów przyjaciela (?) po jego śmierci. Ale to już problem Autora. W każdym razie, moim zdaniem, nie ulega wątpliwości, że "szargając świętości" napisał bardzo interesującą książkę właśnie dzięki wywlekaniu na światło dzienne tego co wcześniej było starannie skrywane pod korcem przez samego Ryszarda Kapuścińskiego albo choć znane, ginęło w chórze "obowiązkowych" zachwytów.

Artur Domosławski, deklaruje się w "Kapuściński non-fiction" jako podchodzący z estymą do bohatera swej książki i jego dorobku pisarskiego ale jednocześnie, volens nolens, dokonuje "zamachu" na autorytet swojego "maestra" na wszystkich frontach. Począwszy od życia osobistego a skończywszy na twórczości a to co pisze, daje obraz żenujący i nie znajdujący żadnego wytłumaczenia. Co można sobie pomyśleć o kimś kto utrzymuje zatrącający o ménages à trois ponad trzydziestoletni związek a jednocześnie zwalający troskę o dom i dziecko na barki żony, wykorzystując jej bezkrytyczne zapatrzenie w siebie.

Nie przysparza też Kapuścińskiemu sympatii wizerunek oportunisty, człowieka który trzyma akurat z tymi, z którymi znajomość może obrócić na swoją korzyść. Słabe to usprawiedliwienie, że nie chodziło w tym o karierę w jej potocznym rozumieniu, pięcie się po szczeblach władzy ale o realizację własnej pasji, której podporządkował życie swoich bliskich i swoje.

Powiedziałbym, że na tym tle jego stalinowskie, młodzieńcze zapały, z perspektywy czasu wyglądają jakoś niegroźnie, podobnie zresztą jak członkostwo PZPR czy współpraca z wywiadem PRL. Jakoś nie zrobiło to na mnie wrażenia, bo gdy czyta się cytowane w książce depesze dla PAP-u, to trudno było mi się oprzeć się wrażeniu, że już one stanowią element "białego wywiadu" a formalny akces jest tylko postawieniem kropki na i. Mam nieodparte podejrzenie, że wszystko to stanowiło w mniejszym lub większym stopniu stanowiło właśnie przejaw oportunizmu Kapuścińskiego, może jeszcze w najmniejszym stopniu w przypadku jego młodzieńczej aktywności, którą pewnie w dużym stopniu można tłumaczyć cechami typowymi dla młodego wieku.

Do tego dochodzi obnażenie mankamentów twórczości "maestra". Nie da się ukryć, że próba przestawienia twórczości Kapuścińskiego z półki reportaże na półkę literatura piękna, choć sama w sobie nie ma nic deprecjonującego, to jednak w rzeczywistości stanowi zamach na ocenę dorobku "cesarza reportażu". Okazuje się bowiem, że dokumentalne zapisy swobodnie traktują rzeczywistość, wiele z nich stanowi projekcję heroicznych wyobrażeń o sobie samym, nie mówiąc już o tym, że niektóre książki można napisać w ogóle nie ruszając się zza biurka w Warszawie.

Artur Domosławski niby stara się nie deprecjonować twórczości swojego mistrza ale efekt jaki jest, każdy widzi. Nie ukrywam, że nie jestem miłośnikiem twórczości Kapuścińskiego (z wyjątkiem "Cesarza"). Jego książki wydają mi się mocno przereklamowane i interesujące tylko dla tych, którzy interesują się historią polityczną. Ilu czytelników Kapuścińskiego urodzonych po 1989 roku wie (nie zaglądając do wikipedii) czym była teologia wyzwolenia, czym był "rok Afryki" albo MPLA. Domosławski twierdzi, że w swoich książkach Kapuściński dawał wyraz swojej lewicowej wrażliwości. Jeśli jednak nawet tak było, to była to lewicowość szczególnej próby, skoro łączyła się z członkostwem w partii, która kazała strzelać do robotników.

Z "Kapuścińskiego non-fiction" wyłania się postać, łagodnie mówiąc, nieciekawa w życiu prywatnym. Gorzej, że także w sferze, dzięki której Ryszarda Kapuściński zyskał uznanie pojawiają się głębokie skazy, które sprawiają, że jego twórczość wypada traktować z większym dystansem, mniej jako wierne odzwierciedlenia rzeczywistości a bardziej jako wyraz własnych poglądów przefiltrowanych przez troskę o to jak będą odebrane przez czytelników. Dla miłośników jego twórczości odkrycie, że "król jest nagi" zapewne nie będzie zbyt przyjemne ale zawsze warto poznać prawdę.