niedziela, 30 sierpnia 2015

Pies Baskerville'ów, Artur Conan Doyle

Dzisiaj "Pies Baskerville'ów" to już ramotka, którą czyta się przede wszystkim ze względu na jej status klasyki powieści detektywistycznej (no i może jeszcze dlatego by przekonać się, że pieniactwo sądowe nie jest tylko polską domeną).  Daleko jej do literackiego arcydzieła i nawet jeśli chodzi o kryminalną intrygę nie wydaje się jakoś znacząco lepsza od "Znaku czterech" czy "Studium w szkarłacie". Oparta jest zresztą na tym samym schemacie, wypróbowanym w obu tych powieściach: najpierw niewinna wprowadzająca zagadka, potem pojawienie się zagadki będącej "gwoździem programu", jej rozwiązanie przez Holmesa i wyjaśnienie całej historii.


Podobnie też, jak w przypadku poprzednich powieści, widać Conan Doyle nie do końca panował nad jej treścią, bo czytając ją współcześnie, trzeźwiejszym okiem, mniej skłonnym do poddawania się nastrojom, z daleka od wrzosowisk Devonshire chciałoby się zadać autorowi kilka pytań, na które odpowiedzi na próżno szukać w jego książce.

Ci, którzy znają losy Sherlocka i dr Watsona, zapewne pamiętają, że w "Sprzysiężeniu czterech", którego akcja rozgrywa w 1888 roku, ten drugi się ożenił. Tymczasem, rok później w "Psie Baskerville'ów", ma się wrażenie, że w jego życiu nic się nie zmieniło, bo jak za starych, dobrych, kawalerskich czasów mieszka razem z Holmesem. Cóż się stało z żoną Watsona, że nad jej urodę przedłożył zgryźliwość przyjaciela? Ale to tylko początek wątpliwości - jakim cudem buty kupowane przez sir Henry'ego w Londynie kosztują sześć dolarów a nie funtów? Albo - skoro przy zwłokach sir Charlesa nie znaleziono żadnych śladów, a najbliższe ślady psa doktor Mortimer odkrył w odległości prawie 20 metrów od zwłok, to jak, do licha, sir Henry mógł wspominać nich jako znajdujących się przy ciele zmarłego? Jak to możliwe, że widoczne były ślady biegnącego w panice sir Charlesa ale już nie olbrzymiego psa, który biegł za nim? Po cóż wreszcie Baskerville vel Vandeleur vel Stapleton kazał żonie udawać jego siostrę, w nadziei uwiedzenia przez nią sir Charlesa a jednocześnie urządzał jej sceny zazdrości? Dlaczego miała uwieść sir Charlesa a sir Henry'ego już nie?

Niejasna jest też sprawa przekazywania rodzinnej legendy, którą wykorzystał Stapleton. Na cóż potrzebny był list Hugona napisany blisko 100 lat po wydarzeniach, które legły u jej podstawy skoro miały one licznych świadków, którzy przecież nie składali ślubów milczenia, a w czasach współczesnych Sherlockowi i dr Watsonowi legendę znali nawet okoliczni chłopi a sir Henryk poznał ją jeszcze jako dziecko? Jak to możliwe, że sir Charles nie słyszał o niej wcześniej, jak można się domyślać? A jeśli znał ją, to dlaczego zaczął się nią przejmować dopiero kilka miesięcy przed śmiercią? Itd., itp.

No i jeszcze "sprawa kobieca" - Conan Doyle zakrawa w "Psie Baskerville'ów" na jakiegoś mizogina. Nie ma bowiem u niego żadnej pozytywnej bohaterki tylko same "złe kobiety", które kuszą i namawiają do złego mężczyzn; pani Lyons, która myśli tylko o tym, jakby tu powtórnie wydać się za mąż, pani Stapleton, która tkwi przy mężu mimo wiedzy o jego nikczemności czy pani Barrymore domo Seldon pomagająca bratu, zwyrodniałemu mordercy (pomagają mu zresztą, o zgrozo, dr Watson i sir Henry, a i Holmes nie kiwnął palcem by dopomóc w jego ujęciu, choć mógł to uczynić bez trudu). Eh! A przecież, to w gruncie rzeczy prosta historia, tyle że w anturażu powieści grozy, w której żeruje się na ludzkim strachu, a motywem zbrodni są, jak to często bywa, pieniądze.

piątek, 28 sierpnia 2015

Sztukmistrz z Lublina, Isaac Bashevis Singer

Zauroczenie Koczowniczki "Sztukmistrzem z Lublina" zdopingowało mnie do powtórki z niego ale nie był to dobry pomysł, biorąc pod uwagę, że miałem jeszcze świeżo w pamięci "Dwór" i "Spuściznę". O ile każda z tych książek czytana całkowicie odrębnie, tak jakby była jedyną powieścią Singera, robi wrażenie czegoś nowego, to czytane w niedługim odstępie czasu, wywołują wręcz przeciwne odczucie - ciągłego odgrzewania tych samych, starych kotletów.


Nie da się ukryć, że Singer eksploatuje te same pomysły. Znowu (gwoli ścisłości wypada, że "Sztukmistrz z Lublina" jest pierwszą, chronologicznie patrząc, powieścią z tych trzech przeze mnie wymienionych) mamy do czynienia z błądzącym w życiu Żydem, oddalonym od Boga, lubiącym używać życia pełną parą, i to do tego stopnia, że ociera się o promiskuityzm, który jest na najlepszej drodze od ostatecznej hańby. Tą zaś byłoby, a jakże by inaczej, przejście na katolicyzm i zostanie przestępcą, bo do tego prowadzą kontakty z gojką (zresztą ta gojka ma w sobie domieszkę krwi żydowskiej, podobnie jak - uwaga - polscy arystokraci). Nie wiadomo co z tego jest gorsze, choć w sumie łatwo się domyślić, bo przestępcy są przecież przez Żydów jednak akceptowani, oczywiście, o ile są starozakonnymi, dla zmiany wiary zaś nie ma wybaczenia. Można być więc Żydem złodziejem i mordercą ale przechrztą wykluczone.

Sposób, w jaki Singer odsłania swoje antypolskie kompleksy, które mają chyba niwelować poczucie niższości, może dla niektórych czytelników okazać się irytujący bo jeśli chodzi o wizerunek Polaków, to utrzymane są "standardy" z "Dworu" i "Spuścizny".  Brat polskiej kochanki to przestępca, jej matka akceptuje istniejący stan rzeczy dla korzyści materialnych, czyli jak zwykle Polacy są postaciami z marginesu społecznego bądź też oń się ocierają i tylko knują, jak by tu sprowadzić błądzących Żydów, jednak w gruncie rzeczy o dobrych instynktach, na manowce, ku ich zgubie.

Jak to u Singera, ze złej drogi, tytułowego bohatera zawraca ingerencja Boga a przynajmniej wiara, że to z nią ma się do czynienia. W jej rezultacie doznaje przemiany i staje się on rabinem-pustelnikiem, zabawne, że przy całej "alergii" pisarza na chrześcijaństwo, ta przemiana na swój sposób kojarzyć się może z jego punktu widzenia, jak najbardziej nieprawomyślnie, bo choćby metamorfozą świętego Augustyna, nie mówiąc już o tym zamurowanie żywcem, przypomina akt katolickiej błogosławionej, Doroty z Mątowów.

To jeden, z nieprzekonujących motywów w powieści - ingerencja Boga w doraźne człowiecze sprawy. Zdumiewające, że coś takiego mogło się znaleźć w książce napisanej przez Żyda i o Żydzie, powstałej po Zagładzie, która postawiła pod znakiem zapytania ingerencję Boga w doczesne sprawy człowieka, łagodnie rzecz ujmując. Nieprzekonujący, podobnie jak "treści intelektualnie nośne" dotyczące natury człowieka, którym kłam zadaje przekonanie Singera o odrębności (czytaj: wyższości) Żydów nad inne społeczności.

Z całą pewnością nie można jednak odmówić Singerowi talentu narracyjnego, co to, to nie. Inna rzecz, że ma się wrażenie, że za nim kryje się humbug, w gruncie rzeczy nie wiele lepszy od "Malowanego ptaka" czy "Łaskawych" Littella.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Mistrz i Małgorzata, Michał Bułhakow

Wybór najlepszych polskich powieści wszech czasów wydaje się prosty - bezapelacyjnie wygrywa "Lalka" tuż za nią "Ziemia obiecana", "Noce i dnie", może ex-aequo z "Chłopami" i "Potopem". Z prozą rosyjską chyba byłoby podobnie - na pierwszym miejscu "Braci Karamazow"  ale o drugie musiała by już walczyć "Zbrodnia i kara" przeciwko "Biesom", "Annie Kareninie", "Wojnie i pokojowi"  i last but not least "Mistrzowi i Małgorzacie" a powieść Bułhakowa wcale nie byłaby w tym pojedynku bez szans.

Miejsce na podium należy się Bułhakowi już choćby dlatego, że potrafił się wyzwolić z mitu narodu "bogonośćca" i "duszy rosyjskiej", choć jego książka o zniszczonym talencie idealnie do tego by się nadawała. Cud, że udało mu się od tego ustrzec, zważywszy na odmalowany w niej kpiąco-gorzki obraz literackiego światka porewolucyjnej Rosji. Nie na darmo tam właśnie postanowił zstąpić Szatan, tak dobrze znany z Andersenowskiej "Królowej Śniegu" i "Fausta" Goethego i nie bez przyczyny ukazuje się literatom, to przecież oni są "inżynierami dusz" sami będąc jednocześnie niewolnikami. Jakże to łatwe ofiary, z ich negacją dotychczasowego świata  ("co to się u was dzieje? Cokolwiek tknąć, tego nie ma.") - nie zdają sobie sprawy z tego, że nie znosi on próżni i w miejsce odrzuconego Boga wkracza diabeł.


Zawiść i zachłanność, dodajmy do tego jeszcze próżność i pychę, wiarę we wszechmoc człowieka, która nie dostrzega, że "żeby czymś kierować, trzeba bądź co bądź mieć dokładny plan, obejmujący jakiś możliwie przyzwoity okres. (...) jak człowiek może czymkolwiek kierować, skoro pozbawiony jest nie tylko możliwości planowania na choćby śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysiąc lat, ale nie może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia? - jakie to dla niego pole do popisu.

Przy tym wszystkim jednak Bułhakow patrzy trzeźwo na ludzką naturę, widząc w niej też rysy ponadczasowe. "Ludzie są tylko ludźmi. Lubią pieniądze, ale przecież tak było zawsze... Ludzkość lubi pieniądze, z czegokolwiek byłyby zrobione, czy to ze skóry, czy z papieru, z brązu czy złota. Prawda, są lekkomyślni... No, cóż... Ludzie jak ludzie... W zasadzie są, jacy byli (...)", tyle że nowe okoliczności wydobywają z nich to co najgorsze. Ale wcale nie ponadczasowa jest sytuacja Mistrza.

Nie liczy się jego talent i dzieło, liczy się jedynie słuszny "kurs" i odgórne dyrektywy, tak jak zadekretowany ateizm - ten, kto o tym zapomina i próbuje wyrazić autentycznego siebie staje się celem i ofiarą bezwzględnych karierowiczów. Widać to wyraźnie gdy Mistrz przechodzi trzy stadia "reakcji na reakcję" po nieudanej próbie wydania książki, w czym zresztą można odnaleźć rys samego Bułhakowa - śmiech, "drugie stadium to stadium zdumienia. (...) A potem, proszę sobie wyobrazić, nadeszło trzecie stadium - stadium lęku."

Opis tych trzech stadiów zaskakująco realistycznie oddaje poczucie osaczenia, beznadziei i braku szans na znalezienie swojego miejsca we własnym kraju - "nie mogę stąd uciec, nie dlatego, że za wysoko, tylko dlatego, że nie mam dokąd uciekać". Własne państwo staje się więzieniem i jeśli weźmie się to pod uwagę, to to że z mieszkania przy Sadowej, "mieszkańcy jeden po drugim znikali bez wieści" nie jest już takie "niepojęte", a jeśli stają za tym nieczyste siły, to mogą mieć one bardzo realistyczną, zinstytucjonalizowaną postać. 

Wyzwolenie przychodzi dopiero za sprawą dobrowolnego poświęcenia się Małgorzaty w imię miłości, okazuje się że tylko Szatan - Woland potrafi docenić dzieło Mistrza, z jego słynnym "rękopisy nie płoną", on oraz jego pomocnicy ("Dostojewski jest nieśmiertelny!") ale cóż z tego, skoro wyzwolenie i tak przychodzi dopiero po śmierci.

Drugi temat podjęty przez Bułhakowa to obrazoburczy obraz śmierci Jezusa, Jeszui Ha-Nocri (który w powieści ma 28 a nie 33 lata) opowiadany przez Szatana. Zakwestionowana jest w nim relacja z ewangelii świętego Mateusza, który nie tylko nie potrafił oddać rzeczywistego znaczenia nauk Chrystusa ale przekręcać miał też fakty - wszak umierając Jezus woła nie Boga lecz Piłata.

Tylko czy można wierzyć Szatanowi? Przecież nie czyni on dobra, chociaż z drugiej strony w "Mistrzu i Małgorzacie" to on okazuje się miłosierny. Co więcej okazuje się też miłosierny na prośbę, prośbę Chrystusa (przekazaną przez Mateusza), tak jakby byli obaj sobie co najmniej równi. Dobro i zło, światłość i cień się równoważą, są jednakowo obecne w życiu człowieka  - "na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło i jak by wyglądała ziemia, gdyby z niej zniknęły cienie? Przecież cienie rzucają przedmioty i ludzie."

Ale to nie śmierć Jezusa wydaje się być tu najważniejsza a raczej wewnętrzne rozdarcie Poncjusza Piłata, który staje się ofiarą własnej decyzji, świadom jest jej niesprawiedliwości i chcąc jej uniknąć usiłuje przerzucić, bezskutecznie, ciężar odpowiedzialności za nią na innych.  Miotając się pomiędzy poczuciem sprawiedliwości i sumieniem a strachem i własną karierą wybiera to drugie skazując się tym samym na cierpienie. Jakie to ludzkie. Podobnie jak ludzka jest tęsknota za utraconymi szansami, a które już się nie powtórzą - nie ważne, kto je podsuwał i jaką ofiarą byłyby okupione. Rewelacyjna książka, polecam.