czwartek, 17 września 2020

Młodość Stefana Żeromskiego, Jerzy Kądziela

Wydawać by się mogło, że ciekawie napisane biografie to odkrycie obecnych czasów ale nic bardziej mylnego. Oczywiście, dużo zależy od głównego bohatera - trudno zapewne byłoby napisać budzącą emocje biografię Bolesława Prusa, choć Marii Konopnickiej, to już i owszem. Okazuje się, że życie postaci z panteonu "narodowej nudy" bywa dalekie od bogoojczyźnianych tonacji z jaką się zwykle kojarzy - powiedzmy sobie szczerze - nie bez przyczyny. Pracowały nad tym skutecznie pokolenia historyków literatury, dla których nie do pomyślenia było by wizerunki uznanych autorytetów mogła oszpecić jakaś skaza. Trzeba oddać sprawiedliwość Jerzemu Kądzieli, że zerwał z tą praktyką a opasłe tomiszcze, którego jest autorem generalnie czyta się, może nie z zapartym tchem, ale całkiem mu blisko to wywołania takiego wrażenia.  


Ale też i materiał wyjściowy temu sprzyja - trudne dzieciństwo Żeromskiego, nieuporządkowane życie osobiste, mówiąc bardzo oględnie czy polskie piekiełko w Rapperswilu. Wątki te, obojętnie, razem czy osobno, dla biografa to istne samograje. Oczywiście, w takiej ponad 1000 stronicowej "kolubrynie" nie obyło się bez dłużyzn, choćby w postacie przytaczania niekiedy ponad miarę fragmentów dzienników, które i tak są puentowane ale należy wybaczyć to Autorowi, bo to w końcu dzięki niemu można się dowiedzieć, czemu, jak wieść gminna niesie, kieleckie pensjonarki przez lata zaczytywały się z wypiekami na twarzach zapiskami Żeromskiego, choć znacznie poważniejszą jego zasługą jest rewizja szkolnej wiedzy na temat pisarza. 

Podsumowanie lektury „Syzyfowych prac” sprowadzane jest często do obrazu dzieciństwa Żeromskiego i oporu młodzieży szkolnej wobec rusyfikacji a przecież w gruncie rzeczy jest to powieść o dojrzewaniu, której akcja rozgrywa się w okresie rusyfikacji w której występują tylko elementy autobiograficzne. Owszem, są w niej epizody, których pisarz sam doświadczył ale są też i takie, których świadkiem był już po skończeniu kieleckiego gimnazjum, albo które stanowią literackie doświadczenie innych osób albo w ogóle są wytworem jego wyobraźni (a w każdym razie nie ma dowodów na to by było inaczej). Czytelnik może się więc zdziwić gdy dowiaduje się, że z rusyfikacją w latach szkolnych pisarza wcale nie było tak źle a rusyfikacyjne "ekscesy" znał raczej z drugiej ręki. 

Jerzy Kądziela odsłania też smutną prawdę o sytuacji rodzinnej młodego Żeromskiego. Ojciec, który nie radził sobie z prozą życia dzierżawcy, dom rodzinny w rozsypce po śmierci matki a po śmierci ojca w zasadzie nieistniejący. Atrofia więzi z siostrami, z których starsza było skonfliktowana z macochą (nawet jeśli tylko we własnym przekonaniu) a druga cierpiała najbardziej prozaiczną biedę a które wyszły za mąż za Rosjan, co w kontekście postawy postaci uczniów w "Syzyfowych pracach" jest swoistym smaczkiem.

Do tego dochodzi borykanie się z niedostatkiem (by nie powiedzieć z nędzą), brak stabilnego zaplecza finansowego, zależność od dobrego serca i humoru krewnych i znajomych, to wszystko każe spojrzeć na pisarza z podziwem za wolę walki i chęć tworzenia. 

Wreszcie wątki najbardziej pikantne, dalekie od platonicznego uczucia Biruty i Marcina, relacje z kobietami. Co tu dużo mówić w sprawach damsko-męskich postawa kandydata do literackiego Nobla zupełnie nie licuje ze stereotypem nudziarza z panteonu kultury narodowej. Jeśli książkę czytali potomkowie "ofiar" Żeromskiego, zapewne targały nimi "mieszane uczucia" gdy dowiadywali się, że owszem, ich antenatka przeszła do historii literatury ale jednocześnie nie była Penelopą. Nie da się też ukryć, że niedyskrecje pisarza nie wystawiają mu (oględnie rzecz ujmując) najlepszego świadectwa gdy bezlitośnie podsumowuje kochanki wobec, których uczucia wygasły.

Wreszcie sprawa jego pracy w Muzeum Narodowym Polskim w Rapperswilu. Przeczytałem niedawno, iż kończy ono swoją działalność w dotychczasowej siedzibie, cóż po lekturze "Młodości Stefana Żeromskiego" i doświadczeń pisarza można tylko ze zdziwieniem skonstatować, że to i tak cud, że przetrwało ono tak długo. Historia pracy Żeromskiego w Rapperswilu to obraz polskiego piekiełka, rozgrywek personalnych, urażonych ambicji, zawiści i głupoty z którymi muszą mierzyć się poczucie odpowiedzialności, pracowitość, zaangażowanie i kompetencja. Łatwo odgadnąć co zwyciężyło. Niestety. Kończyłem "cegłę" Jerzego Kądzieli z pewnym żalem. Przecież tyle jest jeszcze do opowiedzenia, jeszcze tyle "smaczków", jego relacje z żoną i kochanką, sprawa nagrody Nobla... Dzisiaj to woda na młyn biografów o plotkarskim zasięgu, aż dziwne, że żaden z nich nie pochylił się nad życiorysem pisarza. Trudno, wygląda na to, że trzeba jeszcze trochę poczekać...

sobota, 12 września 2020

Zwycięstwo, Joseph Conrad

Był czas, że pisarstwo Conrada uwierało niektórych jak kamień w bucie, choć to przecież tylko książki, zadrukowany papier, nic więcej. Dzisiaj, w czasach intelektualnej bylejakości i szalbierstwa, także dalekie jest od święcenia czytelniczych triumfów naznaczone przez "gimbazę" piętnem nudy i nieżyciowości. Tak, trzeba przyznać Conrad jest "trudny" w odbiorze ale nie w sensie warsztatu pisarskiego (chociaż - przyznaję - nie może się równać z gwiazdorami współczesnej polskiej sceny literackiej w rodzaju Bianki Lipińskiej, Katarzyny Bondy czy Szczepana Twardocha, czy kogo tam jeszcze, kto akurat jest modzie) ale to dzięki temu jego książki istnieją w świadomości czytelniczej znacznie dłużej niż kampania reklamowa promująca nowe produkty literaturopodobne zajmujące pierwsze miejsca na listach bestsellerów.


Proza Conrada brzmi jak wyrzut sumienia, a babrać się w nim to takie niemiłe zajęcie (chyba że jest to sumienie bliźniego), mając świadomość, że nie jest ono zbyt czyste. Conradowska postawa z jej poczuciem obowiązku, docenieniem wartości pracy, wiernością zasadom i samemu sobie, traktująca je jako niepodlegające dyskusji pobrzmiewa jak wyrzut i to wyrzut trudny do odparcia a to nigdy nie jest zbyt przyjemne. Żeby chociaż jego bohaterowie wygrywali. A tu nie dość, że irytują swoją nieżyciową postawą, to jeszcze przegrywają unieszczęśliwiając w dodatku kobiety, z którymi mogli by i powinni - ku zadowoleniu czytelników - żyć długo i szczęśliwie.

Nie inaczej jest w "Zwycięstwie". Jakie zwycięstwo?! To szydera bo cóż to za zwycięstwo, skoro ci po których stronie jest sympatia czytelników ponoszę klęskę i to klęskę w wymiarze ostatecznym. Czyż raczej nie należałaby się im nagroda za poświęcenie, uczciwość i szlachetność? Owszem, zło zostaje ukarane ale marna to pociecha dla ofiar. A może Conradowi chodziło o poczucie zwycięstwa tej ciężko doświadczonej przez życie Leny? Tak, tak, to musi być to. Wreszcie i ona mogła zrobić coś dla swojego wybawiciela. Z osoby, która bierze stała się tą, która daje (nie licząc oczywiście rozpraszania nocnej samotności Heysta) ale jakże go nie znała opierając swoją strategię na kłamstwie, którego tak nie znosił.

Och, jakże się nie znali, mieszkali razem a jakże się różnili. Już sam fakt, że mogła wcześniej uwierzyć w kłamstwa na jego temat wystarczająco nim wstrząsnął. A teraz jeszcze i to, sama posługuje się kłamstwem, okłamując także jego. Co za cios. Jego stoickie podejście do świata oparte na intelektualnej podbudowie, która w życiu niespecjalnie się sprawdzała przegrywa w konfrontacji z jej poddaniem się kobiecym odruchom serca (swoją drogą, cóż to za przeżytek, panie od gender pewnie utopiłyby Lenę w łyżce wody). Marna to pociecha, że tak czy inaczej, na dłuższą metę to nie miało szans. Żyć na kocią łapę - jemu to nie przeszkadzało, wiadomo. On był wyższy ponad to. Ale ona? Było tylko kwestią czasu, kiedy otrząśnie się z doświadczeń przeszłości i dojdzie do siebie. Upływ czasu zrobiłby swoje, nieszczęścia wyblakłyby i zatarłyby się w pamięci a niezrozumienie nimi pomiędzy narastałoby i stałoby się dla niego coraz bardziej irytujące. Ona chciałaby z czasem powrócić do życia ale już w innej roli a status konkubiny raczej nie budowałby jej pozycji towarzyskiej. Jemu życie w samotności w cieniu rzuconym przez idee zaszczepione przez ojca dalej w pełni by odpowiadało. Zwycięstwo..., eh!

A jednak coś w tym jest... Pewnie, że główny bohater może drażnić, jego splendid isolation jest nie do utrzymania, wieża z kości słoniowej nie oparła się szturmowi barbarzyńców. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, z góry była skazana na zdobycie przy tak nieporadnym obrońcy. Owszem, każdy ma prawo do życia wg zasad, które uznaje za słuszne, tak długo dopóki nie naruszają one praw innych ludzi ale Heyst powinien był wiedzieć, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Od czasów Johna Donne'a nie było to już żadną tajemnicą. Jeśli wyszedł z kokonu, który sobie uwił, wmieszał się w sprawy ludzi, wobec których trzymał się na dystans, to powinien się liczyć z tym, że będą działać wg swoich zasad. To już nie jest świat klerka, a świat żądzy, chciwości, kłamstwa i nikczemności. Nie miał w nim żadnych szans. To jakby samemu siadając do gry w pokera z szulerami grającymi znaczonymi kartami samemu przestrzegać zasad i oczekiwać, że gra będzie uczciwa. Cóż za straszliwa pomyłka, by nie powiedzieć głupota. Ale cóż, oceniamy przecież innych wg siebie i Heyst nie był tu wyjątkiem.

Żeby chociaż został moralnym zwycięzcą ale nawet i to nie było mu dane, bo przecież w tej tragedii był tylko miotającym się popychadłem a o jej finale rozstrzygnęli inni. Czy było warto? Może w walce ze złem nie powinny obowiązywać żadne zasady? Ale przecież bohaterowie Conrada nie byliby sobą – przecież ich wielkość polega na niezłomności. Tylko dlaczego przegrywają? Czy bycie przyzwoitym to naprawdę w otaczającym świecie takie ryzyko?