O Achebe usłyszałem po raz pierwszy przy okazji jego dyskusyjnego, mówiąc bardzo efuemistycznie, oskarżenia Conrada o rasizm, prezentowany rzekomo w "Jądrze ciemności" (także w "Świat się rozpada" widać tę conradowską manię pisarza). Cóż można powiedzieć; rasizm w porównaniu z zarzutem seksizmu, bo i taki się trafił, nie brzmi nawet jakoś specjalnie egzotycznie, w każdym razie Chinua Achebe zaintrygował mnie i chciałem się przekonać "na własne oczy", co on sam ma do zaproponowania w literaturze. A trzeba przyznać, że ma całkiem sporo i jeśli mówi się o nim jako o najwybitniejszym pisarzu afrykańskim, to wydaje mi się, że jest to opinia w zasłużona (zastrzegam "wydaje mi się" bo przyznaję, nie mam skali porównawczej), zresztą nie widzę konieczności używania tego ograniczającego geograficznie piętna i spokojnie można mówić o Achebe jako powieściopisarzu wybitnym "w ogólności".
Perłą w koronie jego pisarstwa jest trylogia afrykańska, choć właściwie można by mówić o trylogii nigeryjskiej, a jeszcze bardziej ściśle o trylogii igboańskiej, jako że akcja powieści rozgrywa się wśród członków plemienia Igbo, której pierwszą część stanowi "Świat się rozpada" / "Wszystko rozpada się" (w zależności od tego, który przekład wpadnie nam w ręce). Na pierwszy rzut oka, można by powiedzieć, że to egzotyczne, etnograficzne scenki z życia plemienia w okresie zetknięcia się białych i czarnych, ale byłoby zbytnie uproszczenie, choć takie proste objaśnienie książki nie jest do końca pozbawione słuszności, zważywszy na fakt, że książka ukazała się w 1958 roku w czasach, kiedy żyło jeszcze pierwsze pokolenie Nigeryjczyków, które zetknęło się z białymi. To trochę tak jakbyśmy, mutatis mutandis, mieli do czynienia ze świadectwem, któregoś ze wczesnośredniowiecznych Polan, którego rodzice pamiętali wprowadzenie chrześcijaństwa. Mamy więc w pewnym sensie z etnograficznym świadectwem kultury odchodzącej w przeszłość.
Jednak książka jest przede wszystkim dramatem człowieka, self-made mana pełnego ambicji, którego przerasta rzeczywistość, a zetknięcie z Brytyjczykami jest tylko katalizatorem jego załamania. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że problemem nie jest przegrana w konfrontacji z białymi lecz konfrontacja słabszego z silniejszymi, prymitywnego z wyżej zorganizowanym, barbarzyństwa i oświecenia, w której słabsi przegrywają z silniejszymi, narzucającymi swoje reguły, których główny bohater nie chce zaakceptować.
Jednak książka jest przede wszystkim dramatem człowieka, self-made mana pełnego ambicji, którego przerasta rzeczywistość, a zetknięcie z Brytyjczykami jest tylko katalizatorem jego załamania. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że problemem nie jest przegrana w konfrontacji z białymi lecz konfrontacja słabszego z silniejszymi, prymitywnego z wyżej zorganizowanym, barbarzyństwa i oświecenia, w której słabsi przegrywają z silniejszymi, narzucającymi swoje reguły, których główny bohater nie chce zaakceptować.
Aż dziwne, że główny bohater powieści, w której jej postacie na wszystko znajdują ludowe powiedzenie, objaśniające prawa rządzące rzeczywistością nie zna tego, które mówi, że burza łamie drzewa a trzciną tylko kołysze. Okonokwo miałby problem zawsze w przypadku przegranej, niezależnie od tego jakiego koloru byłby zwycięzca. Granicą jego możliwość pojmowania są stałe reguły, w których wyrastał a nie zmiana, która przychodzi z zewnątrz. To jego wewnętrzny, można powiedzieć osobisty problem. Inni zmiany przyjmują jako zło konieczne, niektórzy je tolerują, inni akceptują nie godząc z plemienną rzeczywistością. Ale Okonkwo żyje w przekonaniu, że świat jest niezmienny, wierzy w status quo i całe swoje życie temu podporządkowuje. Nie docieka, czy rzeczywistość jest dobra czy zła - jest jak jest, ma zawsze być tak jak było i jest. Tego typu człowiek, którego "całe jego życie zdominował lęk, lęk przed porażka i słabością. Ten lęk był w nim głębiej zakorzeniony niż lęk przed złymi i kapryśnymi bogami, przed magią, przed puszczą, przed siłami przyrody, złowieszczymi, o czerwonych zębiskach i szponach. (...) był większy niż wszystkie lęki. Nie pochodził z zewnątrz, lecz wypływał z jego wnętrza. Był to lęk przed samym sobą, obawa, aby się nie okazać podobnym do ojca." przegrywa w każdym okolicznościach, niezależnie od tego czy jest to Nigeria przełomu wieków (chodzi oczywiście o wiek XIX i XX), wczesnośredniowieczna Polska albo jakiekolwiek kraj nam współczesny - wiadomo, że zawracanie Wisły kijem nie ma przyszłości.
Oczywiście nie ma co ukrywać, kolonializm odgrywa w powieści Achebe istotną rolę ale jego wydźwięk jest trochę inny od stereotypu kolonializmu: żyjących w ogólnej szczęśliwości Murzyni i okropnych białych najeźdźców brutalnie wkraczających w tę rajską krainę. Świat zastany przez Brytyjczyków daleki był od Edenu. To świat z wierzeniami i obyczajami nieakceptowalnymi dla kultury Zachodu, w którym "niemowlęta wkłada się do glinianych garnków i wyrzuca do lasu", główny bohater "pijał wino palmowe ze swej pierwszej zdobycznej ludzkiej czaszki" a wymiar sprawiedliwości sprowadzał się do morderstwa na niewinnym człowieku. Feministki zapewne nie pominęłyby panującego seksizmu, spychającego kobiety do służebnej roli a i nie bez znaczenia jest też udział samych czarnych u boku białych w ich kolonialnych podbojach, w dodatku udział, w którym nie odgrywają tylko roli biernego narzędzia ucisku ale przejawiają własną inicjatywę na tym polu.
Świetna książka, bez dwóch zdań.
Oczywiście nie ma co ukrywać, kolonializm odgrywa w powieści Achebe istotną rolę ale jego wydźwięk jest trochę inny od stereotypu kolonializmu: żyjących w ogólnej szczęśliwości Murzyni i okropnych białych najeźdźców brutalnie wkraczających w tę rajską krainę. Świat zastany przez Brytyjczyków daleki był od Edenu. To świat z wierzeniami i obyczajami nieakceptowalnymi dla kultury Zachodu, w którym "niemowlęta wkłada się do glinianych garnków i wyrzuca do lasu", główny bohater "pijał wino palmowe ze swej pierwszej zdobycznej ludzkiej czaszki" a wymiar sprawiedliwości sprowadzał się do morderstwa na niewinnym człowieku. Feministki zapewne nie pominęłyby panującego seksizmu, spychającego kobiety do służebnej roli a i nie bez znaczenia jest też udział samych czarnych u boku białych w ich kolonialnych podbojach, w dodatku udział, w którym nie odgrywają tylko roli biernego narzędzia ucisku ale przejawiają własną inicjatywę na tym polu.
Świetna książka, bez dwóch zdań.