sobota, 30 stycznia 2016

Beniaminek, Karol Irzykowski

Gdyby nie "Słówka", które, jak pisze Irzykowski to "doskonałe pchły" i które "podniosły plotki i kawały kawiarniane do rangi literackiej", pewnie mało kto pamiętałby o Tadeuszu Żeleńskim Boy'u a przecież w sumie jeszcze nie tak dawno (oczywiście patrząc z mojej a nie gimbazy perspektywy) doczekał się 26 tomowego wydania Dzieł. A przecież w latach międzywojennych Żeleński został uznany przez czytelników najlepszym polskim pisarzem, wyprzedzając nawet Leopolda Staffa, choć pewnie nie bez znaczenia było to, że plebiscyt urządzały "Wiadomości Literackie", których stałym współpracownikiem był Boy. W jeszcze gorszej sytuacji jest Karol Irzykowski. Na nic 19 tomów jego Pism i chyba już tylko na polonistyce "przerabiana" jest jego "Pałuba", choć i za to głowy bym nie dał.


Co prawda, Karol Irzykowski, jak twierdził, był ponad pragnienie popularności, to jednak sukces czytelniczy Żeleńskiego musiał mu ciężko leżeć na wątrobie skoro zdecydował się na napisanie czegoś takiego jak "Beniaminek", choć może, poniewczasie, poczucie goryczy, osłodziłaby mu dedykacja, którą znalazłem w moim egzemplarzu jego książki - "Za zajęcie I-go miejsca w konkursie na najlepszego kierowcę pododdziału szer. (...)". Pewnie byłby nią mocno zaskoczony zważywszy, że pisał "nie tyle dla czytelników, ile dla autora i wtajemniczonych literatów" i była zdania, że "taka krytyka powinna zainteresować - czy że ona dopiero może zainteresować także czytelników". Nie wiem czy "Beniaminek" zainteresował szeregowca z jednostki wojskowej w Dziwnowie, ale mnie tak, chociaż czytałem go z "mieszanymi uczuciami".

Książka Irzykowskiego w niczym nie przypomina wytworu klasycznej krytyki literackiej a to za sprawą jadu, którym Irzykowski strzyka nie tyle nawet w stronę twórczości Żeleńskiego, choć i jej się dostaje, bo przecież "na dobrą sprawę to Boy ani jednej prawdziwej książki nie napisał, to znaczy dzieła jednolitego, o długim oddechu, dzieła, w którym jakaś myśl czy idea była przeprowadzona od korzeni do rozgałęzień i kwiatów", co w stronę samego Boya odsądzając go od czci i wiary. Zarzuca mu grzechy wszelakie, m.in. "kokietliwą niemoralność", "koszenerię na pokaz" czy "fałszywy patos antybrązowniczy". Zwłaszcza ten ostatni brzmi szczególnie mocno, jeśli zestawi się go z zarzutem nachalnej autopromocji i merkantylnych pobudek działania Boya gdyż ten "jako wydawca, jako producent wielu książek musi dbać o ich rozsprzedaż".

Żeleński, według Irzykowskiego, "nie tyle krytykuje, ile felietonizuje i plotkuje a propos sztuki""z historii literatury zrobił wielkie plotkarium" a jego demaskacje "są tylko formą plotkarstwa, a nie czynnością intelektualną" i redukują wszystko do śmieszności, obłudy lub głupstwa. Jego "Brązownicy", w których pisał o romansach Mickiewicza to "próba zastąpienia legendy uroczystej legendą z pryszczami" a chwyty polemiczne "są zwykle demagogiczne; poprzestają na pozorach słuszności i zwycięstwa wobec czytelnika nie poinformowanego", czyli mówiąc wprost, nastawione są na "dokopanie przeciwnikowi" w oczach "prostaczków". To oni nie zauważają, że "w anegdociarskiej pustyni tylu książek Boya z rzadka rozsiane myśli pojawiają się jak smutne sieroty" a "ubóstwo wątpliwości i zastrzeżeń" czyni Żeleńskiego "dobrym kolporterem myśli cudzych, gotowych, i to jest może bardzo praktyczne w boju, ale to nie jest mędrcostwo".

Oczywiście ten cały jad, ta cała krytyka, nie jest podyktowana ze strony Irzykowskiego jakimiś przyziemnymi przyczynami, jak na przykład chęcią przypomnienia o własnych pracach czy tak prozaicznym uczuciem, jakim jest zazdrość albo frustracją wynikającą z poczucia bezradności i bezsilności wobec pomijania przez czytelników jego własnych tekstów. O nie, nic z tych rzeczy. Jak wyjaśnia, przyczyną jego tekstu jest walka "o rasę pisarską, o typ krytyka i klerka, który ma dominować", co prawda Irzykowski dostrzega, że dzięki Żeleńskiemu nawet przy całym "prymitywizmie" jego "modus operandi" czytelnicy mogli zainteresować się jakąś lekturą, ale też bez przesady, przecież nie wywołał on szału ani na punkcie Moliera ani Żmichowskiej, których zachwalał więc to niczego nie usprawiedliwia. Według Irzykowskiego nie tak powinna wyglądać poważna krytyka literacka, ona koniecznie musi być głęboka i nadawać na wysokim diapazonie a czytelnik powinien do niej dorosnąć, jeśli nie dorasta to tym gorzej dla niego a nie dla krytyki.

Pytanie, czy warto dzisiaj w ogóle czytać takie prehistoryczne bo liczące ponad 3/4 wieku, w gruncie rzeczy, efemeryczne teksty odwołujące się często do autorów i tekstów kompletnie zapomnianych. W przypadku "Beniaminka", moim zdaniem, tak bo warto przekonać się, że krytyka literacka nie musi być "drętwa" i były czasy gdy emocje środowiska literackiego rozpalały inne problemy niż to, kto jakim samochodem jeździ i z kim trzeba się przespać by otrzymać nagrodę literacką. Cóż, jacy literaci takie i problemy.

wtorek, 26 stycznia 2016

Dzieje grzechu, Stefan Żeromski

Dawno już minęły czasy, w których "Dzieje grzechu" wywoływały skandal. Dzisiaj to "śmiech na sali" jeśli zestawi się opis miłosnych uniesień u Żeromskiego, z tym co można wyczytać w pierwszym lepszym współczesnym polskim bestsellerze. Kto by tam na serio traktował opis, w którym "dreszcze przechodzą z ramion w ramiona i wracają na dawne miejsce, przynosząc wieść o wzruszeniach tajnych, o uczuciach poza wszelkim wyrazem zdolnym do wyjawienia ich bytu i siły. Pocałunki splatają nie ciała, lecz zaiste splatają dusze. Ciała nie mają dla siebie tajemnic, a dusze dążą do objawienia i do wykrycia swych najgłębszych tajemnic." i gdzie tam Żeromskiemu do ginekologicznych opisów z detalami przedstawiającymi co, kto, komu i gdzie włożył.


No i jeszcze ta młodopolska maniera, z jej egzaltacją - "Nie! Nie zapomnę go nigdy - przenigdy! - szeptała w szale z zamkniętymi oczami, z uśmiechem. - Choćby bił, choćby mię kopał nogami, choćby mię włóczył za włosy po ziemi - będę go całowała po rękach, po nogach, będę go wielbiła do ostatniego tchu! Żebym go tylko mogła zobaczyć, och, żebym go mogła zobaczyć!", która, nie da się ukryć, powieści nie pomaga, choć z drugiej strony czytając to co wypisują autorki współczesnych bestsellerów, to właśnie taki styl powinien zagwarantować popularność Żeromskiemu (nawiasem mówiąc, która z pań złożyła by w dzisiejszych czasach taką deklarację?).

Jest też i drugi element "żeromszczyzny", wykład na temat stosunków społecznych, choć na szczęście dopiero w końcowych partiach książki, w których czytelnik, o ile dotrwał do tego miejsca, jest już tak zainteresowany losami głównej bohaterki, że nic nie jest go w stanie zniechęcić do dalszej lektury, bo spod tego wszystkiego wyłania się pasjonująca historia dramatu młodej kobiety.

Czy miłość jest grzechem? To pierwsze pytanie jakie się nasuwa po lekturze powieści Żeromskiego, bo to nie są dzieje grzechu lecz dzieje miłości. Miłość okazuje szaleństwem, które doprowadza do zbrodni, nędzy i upadku, do grzechu. W imię czego? Pogoni za wyobrażeniem szczęścia, ułudy, która ma stać się uzasadnieniem i usprawiedliwieniem postępowania kobiety, która nie waha się złamać zasad, w których została wychowana i w które wierzy.  Ale miłość nie usprawiedliwia ani autodestrukcji, ani zbrodni i dlaczego to ona miałaby być czymś, co kieruje ludzkimi uczynkami? Wszak człowiek, z reguły, kieruje się także rozumem. Jednak nie w tym przypadku. Tu wszystko podporządkowane jest pragnieniu bycia razem z ukochanym - "Dążyłam do swego celu. Cel mój był - Łukasz. Podeptałam wszystko, co było na mojej drodze. Podniosłam rękę na Boga. I odstąpiła mnie łaska. W tym dniu, gdy byłam w łasce, ukazał się przede mną Łukasz. On stał się wieczną pokusą mego serca. Jest. Dlaczego tak się stało?", tak przemożnym, że wszelkie racjonalizowanie postępowania bohaterki Żeromskiego musi spalić na panewce. Nie da się wytłumaczyć odrzucenia szansy życia z człowiekiem, który ją kocha i oddania się, zbrodniarzowi. Jest w tej postawie coś, co przywodzi na myśl lekcję, którą Wokulski odebrał od pani Meliton, kiedy naiwnie sądził, że kobiety zdobywa się siłą rozumu, ta zaś wytłumaczyła mu z szyderczym uśmiechem, że "rozumu nie tyle, prędzej pięści".

Kiedy patrzy się na powieść Żeromskiego pod tym kątem, można zrozumieć atmosferę skandalu, którą wywołała, bo kobieta w "Dziejach grzechu" chce być i wyobraża sobie, że jest autonomiczna w swoich decyzjach i w swoim postępowaniu, niezależna od niczego i od nikogo. Widać to gdy mówi "Nie popełniłam zdrady względem nikogo. Chyba względem własnej duszy i względem wieczności. Może względem rodziny. Ale i rodzinie mojej nie przyrzekałam nic takiego, czego by później..." i później "czy świat, czy społeczeństwo, czy ktokolwiek stracił co na tym, że ja miałam tak zwany stosunek z najrozmaitszymi drabami? Nie wiem, czy ktokolwiek zyskałby co na tym, gdybym była oddawała się tylko jednemu. Moje ciało należało i należy do mnie". Ale to złudzenie, tragiczna pomyłka, bo o jakiej niezależności, niezależności od kogo i od czego może mówić kobieta, która w ostateczności stała się "dziewką schorowaną, zżartą od syfilisu, szelmą uliczną, sprzedajnym bydlęciem"

A przecież to nie jedyny aspekt "niezależności" bohaterki Żeromskiego, to także pasmo krzywd wyrządzonych innym, dzieciobójstwo i udział w morderstwie, z perspektywy czasu więc twierdzenie o "niepopełnieniu zdrady względem nikogo" okazuje się kłamstwem. I nie ma dla tych czynów żadnego usprawiedliwienia. Zbrodnia, której ofiarą stała się niewinny człowiek nie staje się mniej odrażająca tylko dlatego, że Ewa Pobratyńska wyobraża sobie, że to on "zepchnął ją z krużganku kościoła na podwórze lupanaru". Nikt, nikogo, nigdzie nie spychał. To kwestia wolnego wyboru przed którym staje człowiek ale wyboru z wszystkimi tego konsekwencjami.

Kiedy więc padają pytania - "Czy są takie grzechy ludzkiego życia, żeby już nigdy nie mogły być zmazane, zatarte, zgładzone? Czy są takie występki, których życie późniejsze już niczym, niczym zasłonić nie zdoła? Czy grzechy są niezniszczalne na wieki, czy one są same w sobie, czy są urojeniami naszej duszy? Czy natura ludzka nie może stać się po wtóre czystą, znowu taką jak przezrocze diamentu co do mocy i znowu tak żywą, tak śpiewającą jak wody morza?", to tak po ludzku, wydaje się, że może na nie paść tylko jedna odpowiedź - nie.

piątek, 22 stycznia 2016

Sprawa Niny Frank, Katarzyna Bonda

Katarzyna Bonda uchodzi za królową polskiego kryminału. Jeśli rzeczywiście nią jest, to stan polskiego kryminału pozostawia wiele do życzenia sądząc po poziomie "Sprawy Niny Frank". A miało być tak dobrze a ryzyko wydawało się niewielkie sądząc po entuzjastycznej recenzji Jarosława Czechowicza. Tymczasem z każdą stroną otwierałem coraz szerzej oczy ze zdumienia, bo rzeczywiście u Katarzyny Bondy jest "Oryginalnie. Ciekawie. Zaskakująco. Niepowtarzalnie." choć po skończonej lekturze określenia te nie muszą już brzmieć jak komplement, bo "Sprawa Niny Frank" jest przede wszystkim książką niedopracowaną i mieszaniną pretensjonalności i banalności.


To chyba jakaś ogólniejsza przypadłość, że kryminał koniecznie musi mieć szersze obyczajowe. Tak też jest i u Katarzyny Bondy, niestety ze szkodą dla tego co jest solą kryminału czyli poszukiwania mordercy. O ile sam wątek kryminalny jest całkiem, całkiem (choć czytelnik nie ma szans na odgadnięcie kim jest morderca bo objawia się on niczym deus ex machina) to społeczny i obyczajowy anturaż, którym jest obudowany i który przerasta zasadniczy wątek, okazuje się porażką. Nie chodzi już nawet o to, że Autorka jest dłużniczką autorów scenariusza "U Pana Boga za piecem" (co jest zresztą zrozumiałe, jeśli się weźmie pod uwagę, że akcja powieści rozgrywa się na jej rodzinnym Podlasiu) a główny bohater ma kłopoty rodzinne (czy w jakimś współczesnym polskim kryminale, prowadzący śledztwo ich nie ma?). Gorzej, że miesza w to tanie psychologizowanie i tandetne feministyczne ujęcie doli i niedoli tytułowej bohaterki, a i nie obyło się bez prób skandalizowania. Mamy więc seksualnego dewianta poznającego swoją biseksualną żona na pielgrzymce do Częstochowy, opis próby defloracji, wariant kompleksu Elektry "dla ubogich", szmirowate sceny żalu na cmentarzu, wątki parapsychologiczne itp., itd.

Można by to nawet wziąć za dobrą monetę i grę Autorki z czytelnikiem, prześmiewczą powieść naigrywającą się z feminizmu w literaturze, telewizyjnych oper mydlanych i świata show-businessu, a grafomanię wciąć za element tej gry bo aż trudno uwierzyć by ktoś pisał na serio, że "mijały miesiące, a żywioł ognia, który wspólnie podsycaliśmy, nie gasł. Dowiadywałam się o nim rzeczy strasznych, a on obserwował, jak gubię kolejne męskie serca i z uśmiechem nabijam na szpileczki, po czym wkładam do puzderka niczym suszone kwiaty do zielnika." i podaje genialną, w swojej prostocie, receptę na wyrzuty sumienia - "Odkręciłam kurki - huk spadającej wody zagłuszył na chwilę natrętne myśli. Wpatrywałam się w przezroczystą ciecz, w której za chwilę się zanurzę. Jak najszybciej pragnęłam zmyć z siebie kolejne warstwy mazi, która oblepia mi duszę i barwi ją na czarno. Jest jej tak dużo, że zaczyna być widoczna także w realu.", dzięki której można się dowiedzieć, że wystarczy się wykąpać by się ich pozbyć. Niemożliwe by Katarzyna Bonda pisała to na serio bo przecież "Sprawa Niny Frank" to taka skomplikowana formalnie powieść, w której wynurzenia ofiary, opowieść narratora i listy mordercy mieszają się ze sobą.

Ale ta moja pewność jest jakby trochę mniej pewna, gdy przychodzi co do czego, czyli rozpoczyna się mowa o szczegółach, bo czy aby na pewno jedna z bohaterek książki wie co mówi, gdy chce żeby jej syn znalazł sobie synową (żeby nie było wątpliwości, chłop nie ma syna na wydaniu)? Czy naprawdę nowości książkowe kupuje się w antykwariacie? Dlaczego mąż mówi (do osoby, która zna jego stan cywilny) o swojej kochance per narzeczona? Czemu mąż ofiary usiłuje ukryć ślady pobicia w czasie spotkania z policyjnym profilerem, chociaż ślady te o wiele wyraźniejsze widzieli już przesłuchujący go wcześniej policjanci? Jak to się dzieje, że facet który mieszka w ubogim domu, w którym pomieszczenia dla zwierząt graniczą z izbami dla ludzi, ma odtwarzacze wideo i DVD a gwiazda filmowa, choć ma płaski telewizor ciągle jeszcze ogląda filmy na kasetach VHS? Czy czytelnik ma naprawdę uwierzyć, że "seryjni mordercy, zawodowi kilerzy, cyngle mafii, pedofile, maniacy seksualni" zwierzają się pracownikowi policji? Jak to się dzieje, że w jednym z głupszych epizodów, rozmówcy "wysławiali się bardzo poprawnie, nadużywając jedynie archaicznych sformułowań" - a raptem można w nim znaleźć, choć epizod ciągnie się przez kilka stron, tylko jedno takie sformułowanie? Jakim cudem z najwyższego piętra Atrium Plaza może się rozciągać widok na całą Warszawę skoro budynek ma tylko 6 pięter i czy aby na pewno sportowe porsche jest limuzyną?

Można by tak to ciągnąć i ciągnąć, tylko po co, skoro odpowiedzi na te pytania zna chyba tylko Katarzyna Bonda i jej policyjny profiler Hubert Meyer, szczerze w to wierzę, udając się na poszukiwania przyzwoicie napisanego polskiego kryminału.

sobota, 16 stycznia 2016

Matka, Maksym Gorki

Z "Matki" uczyniono "wzorzec z Sèvres" socrealizmu w literaturze, zapewniając jej tym samym, swego czasu, obowiązkową popularność, a obecnie skazując na zapomnienie, tak jak całą tego typu literaturę. Powieść Gorkiego wyróżnia z tej bezwartościowej masy to, że nie jest efektem koniunkturalnego zapotrzebowania władzy lecz powstała w czasach gdy "władza ludu" istniała jedynie w sferze marzeń, co rzutuje na jej propagandowo-agitacyjny wydźwięk. Nie da się ukryć, że to on ciągnie książkę na dno niczym "betonowe skarpetki" ofiary mafii, mimo że w powieści nawet nie wspomina się o Marksie, Leninie i Stalinie (w tych dwóch ostatnich przypadkach z naturalnych powodów) i za jego sprawą "Matka" jest dzisiaj traktowana co najwyżej jako literackie świadectwo czasów a nie literatura par excellence wciąż będąca w czytelniczym obiegu.


A przecież mogłaby to być nie najgorsza powieść gdyby tylko dało się przymknąć oko na propagandowe wtręty (choć jest to zadanie, które w tym przypadku graniczy niemożliwością)  bo w partiach opisowych chwilami pobrzmiewa niczym "Germinal" albo "Ziemia obiecana" "Codziennie nad osadą robotniczą w zadymionym, oleistym powietrzu drżała i wyła syrena fabryczna i, posłuszni jej wezwaniu, wybiegali z małych szarych domków, niby wystraszone karaluchy, ponurzy ludzie, nie zdążywszy pokrzepić snem swych zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku szli po nie wybrukowanej ulicy ku wysokim, kamiennym klatkom fabryki, która czekała na nich z obojętną pewnością siebie, oświetlając błotnistą drogę dziesiątkami zatłuszczonych oczu, kwadratowych oczu. Błoto chlupotało pod nogami. Rozlegały się ochrypłe, senne głosy, plugawe przekleństwa targały powietrzem, a na spotkanie ludziom płynęły inne dźwięki - ciężki jazgot maszyn i świst pary. Ponuro i surowo majaczyły wysokie, czarne kominy, niby wzniesione nad osadą grube pałki."

Jednak mimo swej zasadniczej wady, moim zdaniem, nawet dzisiaj dałoby się co nieco "wycisnąć" z "Matki". Pierwsze, co się rzuca w oczy, to położenie robotnicy w hierarchii ucisku społecznego. Kobieta znajduje się w niej na samym dnie, jedyną możliwą pozycją, jaką może zajmować jest pozycja ofiary. Inni mają swoich prześladowców ale też i pokrzywdzonych przez siebie, na których odreagowują swoją krzywdę ale kobiety już nie - pozostaje im wyłącznie cierpienie, na które są skazane. "Myślałam o swoim życiu. Jezu Chryste! Po cóż ja żyłam? Bicie... praca... niczego nie widziałam prócz męża, niczego nie zaznałam prócz strachu" wyznaje tytułowa bohaterka. "Ciężki to babski los. Najgorszy na świecie". To sprawia, że odbiera się ją, kobietę w późnym wieku balzakowskim odbiera się nieomalże jak staruszkę u schyłku życia. Nie bez znaczenia, w takim odbiorze jest także jej opiekuńczość i troska o innych, także tych, którzy są niewiele od niej młodsi a zdarzają się i rówieśnicy, ale jednak przede wszystkim fakt, że jest ona określana jako matka także wówczas gdy w takim kontekście w powieści nie występuje, w relacji do osób trzecich, co w sumie sprawia, że wypada to mało przekonująco.

Interesujące, że będąc "propagitką", agitacja ta, z punktu widzenia "jedynie słusznego" kierunku ma miejscami kuriozalny wydźwięk i czasach realnego socjalizmu nie brzmiała jak heroiczna pieśń przeszłości ale miała zaskakującą aktualność. Przecież słowa - "Czy chodzi nam tylko o to, byśmy byli syci? Nie! (...) Tym którzy siedzą na naszych karkach i zamykają nam oczy, trzeba pokazać, że widzimy wszystko, że nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko chcemy jeść - ale żyć życiem godnym ludzi." mają wymiar uniwersalny a w czasach socjalizmu w gruncie rzeczy zmienił się tylko jego adresat, istota problemu ciągle pozostała ta sama. Zapewne Gorkiemu, "pożytecznemu idiocie" wówczas gdy książkę pisał nie przyszło nawet do głowy, czym w praktyce skończy się realizacja szczytnych idei.

Innym z punktu widzenia socrealizmu "ciałem obcym" obecność Boga w "Matce" (choć ściśle mówiąc Chrystusa, bo główna bohaterka nie wierząc w Boga wierzy w Chrystusa). Gorki zrównał ideały rewolucjonistów z działalnością Chrystusa ("A chociaż każdy z nich miał inne oblicze, dla niej wszystkie twarze zlewały się w jedną, chudą, spokojną, stanowczą, jasną twarz o głębokim spojrzeniu ciemnych oczu, łagodnym i surowym jak spojrzenie Chrystusa idącego do Emaus"). A ateizm wcale nie stanowi warunku koniecznego komunizmu i choć jest widoczny wcale nie jest jakoś specjalnie akcentowany. W wersji Gorkiego ateizm nie oznacza walki z wiarą, co najwyżej przeciwstawienie wiary - Cerkwi, która wypaczyła słowo Nowego Testamentu, a skoro Cerkiew nie chce i potrafi go wcielać w życie, to muszą ją w tym wyręczyć walczący o "sprawiedliwość społeczną" bo przecież w gruncie rzeczy idee komunizmu bliskie są nauczaniu Chrystusa.

Raczej dla ciekawskich. 

środa, 6 stycznia 2016

Świat się rozpada / Wszystko rozpada się, Chinua Achebe

O Achebe usłyszałem po raz pierwszy przy okazji jego dyskusyjnego, mówiąc bardzo efuemistycznie, oskarżenia Conrada o rasizm, prezentowany rzekomo w "Jądrze ciemności" (także w "Świat się rozpada" widać tę conradowską manię pisarza). Cóż można powiedzieć; rasizm w porównaniu z zarzutem seksizmu, bo i taki się trafił, nie brzmi nawet jakoś specjalnie egzotycznie, w każdym razie Chinua Achebe zaintrygował mnie i chciałem się przekonać "na własne oczy", co on sam ma do zaproponowania w literaturze. A trzeba przyznać, że ma całkiem sporo i jeśli mówi się o nim jako o najwybitniejszym pisarzu afrykańskim, to wydaje mi się, że jest to opinia w zasłużona (zastrzegam "wydaje mi się" bo przyznaję, nie mam skali porównawczej), zresztą nie widzę konieczności używania tego ograniczającego geograficznie piętna i spokojnie można mówić o Achebe jako powieściopisarzu wybitnym "w ogólności".


Perłą w koronie jego pisarstwa jest trylogia afrykańska, choć właściwie można by mówić o trylogii nigeryjskiej, a jeszcze bardziej ściśle o trylogii igboańskiej, jako że akcja powieści rozgrywa się wśród członków plemienia Igbo, której pierwszą część stanowi "Świat się rozpada" / "Wszystko rozpada się" (w zależności od tego, który przekład wpadnie nam w ręce). Na pierwszy rzut oka, można by powiedzieć, że to egzotyczne, etnograficzne scenki z życia plemienia w okresie zetknięcia się białych i czarnych, ale byłoby zbytnie uproszczenie, choć takie proste objaśnienie książki nie jest do końca pozbawione słuszności, zważywszy na fakt, że książka ukazała się w 1958 roku w czasach, kiedy żyło jeszcze pierwsze pokolenie Nigeryjczyków, które zetknęło się z białymi. To trochę tak jakbyśmy, mutatis mutandis, mieli do czynienia ze świadectwem, któregoś ze wczesnośredniowiecznych Polan, którego rodzice pamiętali wprowadzenie chrześcijaństwa. Mamy więc w pewnym sensie z etnograficznym świadectwem kultury odchodzącej w przeszłość.

Jednak książka jest przede wszystkim dramatem człowieka, self-made mana pełnego ambicji, którego przerasta rzeczywistość, a zetknięcie z Brytyjczykami jest tylko katalizatorem jego załamania. W gruncie rzeczy można powiedzieć, że problemem nie jest przegrana w konfrontacji z białymi lecz konfrontacja słabszego z silniejszymi, prymitywnego z wyżej zorganizowanym, barbarzyństwa i oświecenia, w której słabsi przegrywają z silniejszymi, narzucającymi swoje reguły, których główny bohater nie chce zaakceptować. 


Aż dziwne, że główny bohater powieści, w której jej postacie na wszystko znajdują ludowe powiedzenie, objaśniające prawa rządzące rzeczywistością nie zna tego, które mówi, że burza łamie drzewa a trzciną tylko kołysze. Okonokwo miałby problem zawsze w przypadku przegranej, niezależnie od tego jakiego koloru byłby zwycięzca. Granicą jego możliwość pojmowania są stałe reguły, w których wyrastał a nie zmiana, która przychodzi z zewnątrz. To jego wewnętrzny, można powiedzieć osobisty problem. Inni zmiany przyjmują jako zło konieczne, niektórzy je tolerują, inni akceptują nie godząc z plemienną rzeczywistością. Ale Okonkwo żyje w przekonaniu, że świat jest niezmienny, wierzy w status quo i całe swoje życie temu podporządkowuje. Nie docieka, czy rzeczywistość jest dobra czy zła - jest jak jest, ma zawsze być tak jak było i jest. Tego typu człowiek, którego "całe jego życie zdominował lęk, lęk przed porażka i słabością. Ten lęk był w nim głębiej zakorzeniony niż lęk przed złymi i kapryśnymi bogami, przed magią, przed puszczą, przed siłami przyrody, złowieszczymi, o czerwonych zębiskach i szponach. (...) był większy niż wszystkie lęki. Nie pochodził z zewnątrz, lecz wypływał z jego wnętrza. Był to lęk przed samym sobą, obawa, aby się nie okazać podobnym do ojca." przegrywa w każdym okolicznościach, niezależnie od tego czy jest to Nigeria przełomu wieków (chodzi oczywiście o wiek XIX i XX), wczesnośredniowieczna Polska albo jakiekolwiek kraj nam współczesny - wiadomo, że zawracanie Wisły kijem nie ma przyszłości.

Oczywiście nie ma co ukrywać, kolonializm odgrywa w powieści Achebe istotną rolę ale jego wydźwięk jest trochę inny od stereotypu kolonializmu: żyjących w ogólnej szczęśliwości Murzyni i okropnych białych najeźdźców brutalnie wkraczających w tę rajską krainę. Świat zastany przez Brytyjczyków daleki był od Edenu. To świat z wierzeniami i obyczajami nieakceptowalnymi dla kultury Zachodu, w którym "niemowlęta wkłada się do glinianych garnków i wyrzuca do lasu", główny bohater "pijał wino palmowe ze swej pierwszej zdobycznej ludzkiej czaszki" a wymiar sprawiedliwości sprowadzał się do morderstwa na niewinnym człowieku. Feministki zapewne nie pominęłyby panującego seksizmu, spychającego kobiety do służebnej roli a i nie bez znaczenia jest też udział samych czarnych u boku białych w ich kolonialnych podbojach, w dodatku udział, w którym nie odgrywają tylko roli biernego narzędzia ucisku ale przejawiają własną inicjatywę na tym polu.

Świetna książka, bez dwóch zdań.