Największe literackie wydarzenie roku! Efekt "Wow" gwarantowany! Nie, nie, to nie jeszcze jeden spęd blogerów, na którym radzi się jak by tu zwiększyć ilość wejść na bloga albo jak załapać się na "współpracę" z wydawnictwem i nie, to nie kolejne targi, na których można kupić taniej książki i zdobyć autograf książkowych celebrytów, nie, to także nie kolejna edycja konkursu, który wygrywają autorzy i książki, o których za kilka lat nikt już nie pamięta, nie - to pierwsze, kompletne wydanie
"Rękopisu znalezionego w Saragossie".
Jakoś dziwnie cicho o nim na blogaskach, choć przecież jeśli chodzi o objętość, powieść Potockiego nie ustępuje
"Księgom Jakubowym" ani książkom "królowej polskiego kryminału" więc już choćby pod tym względem powinna robić karierę w książkowej blogosferze. No, ale być może Wydawnictwo Literackie tym razem odmówiło "współpracy", a jeśli tak, to słusznie bo książka broni się sama, także dzięki przekładowi Anny Wasilewskiej (jej "Słowo od tłumacza" jest nie mniej ciekawe niż sama historia powieści), dzięki której na tekście nie znać piętna czasu. W ogóle z pewnym niepokojem odnotowuję nową jakość - bo ani wydawnictwo nie zachwala, ani tłumaczka nie deprecjonuje wcześniejszego przekładu i jego opracowań, co na tle napompowanych do granic wytrzymałości balonów próżności i miłości własnej niektórych tłumaczy, których przekłady są - a jakżeby inaczej - kongenialne, stanowi miłą odmianę, znamionująca klasę. Dziś o takiej postawie mawia się chyba "old school" a to przecież takie nienowoczesne.
Wyrzekałem niedawno na biografię Potockiego ale czego by o niej nie mówić, to muszę jej jednak oddać sprawiedliwość - dzięki niej czytałem
"Rękopis znaleziony w Saragossie" ze znacznie większym zrozumieniem niż w przypadku gdybym książki Rosseta i Triaire'a nie znał. Może nie byłaby to
"Sefer Zohar czyli Księga blasku, nazwana tak, gdyż nic nie można z niej zrozumieć, tak bardzo bijąca z niej jasność oślepia rozum" ani
"Sifra Dizeniuta, czyli Księga tajemna, w której nawet najbardziej zrozumiały fragment może uchodzić za zagadkę" ale z pewnością umknęłoby mi znacznie więcej rzeczy, bo co do tego, że umknęło mi wiele, nie mam wątpliwości. Świadomość tego sprawiła, że po lekturze powieści Potockiego stanąłem w rozkroku - z jednej strony pisanie o niej po jednokrotnym przeczytaniu wydaje się rzeczą co najmniej ryzykowną, z drugiej jednak, i na tym chyba polega zasadniczy urok
"Rękopisu znalezionego w Saragossie" - na zagubieniu czytelnika w gmatwaninie wątków i postaci oraz próbach odnalezienia łączących je tropów. Gdzie tam Julio Cortazarowi do Jana Potockiego!
Czytając
"Rękopis... ", nie raz i nie dwa cofałem się, trochę rozbawiony swoją bezradnością wobec opowieści w opowieści, w opowieści, w opowieści, w opowieści, dając zresztą kilkukrotnie za wygraną, za to z mocnym postanowieniem powrotu do niej. Zwłaszcza, że nawet po jednorazowej lekturze ma się już przeświadczenie, że to coś więcej niż tylko literacki figiel nudzącego się arystokraty, opowieść
"o wampirach i widmach, o zmorach i duchach, o zjawach i wisielcach" i przygodach miłosnych utrzymanych w libertyńskim tonie, gdzie się
"nieustannie obiera klasztory na teatrum (...)
swawolnych przygód" ale mimo wszystko dalekich od bezpośredniości (miłośnicy mocnych scen a la Szczepan Twardoch z pewnością będą zawiedzeni). Nie ulega wątpliwości, że wędrówka kapitana gwardii walońskiej Alfonsa von Wordena przez góry Sierra Morena to tylko pretekst, ale pretekst do czego? Literackiej zabawy? Przedstawienia własnych poglądów na świat? Zwerbalizowania własnych doświadczeń życiowych?
Pewnie wszystkiego po trochu, choć mi najciekawsza wydaje się ta trzecia opcja bo trudno nie zauważyć odniesień do biografii Potockiego i nie chodzi mi nawet o motywy wyzyskane przygodowo, że tak powiem, ale raczej o te, które mówią coś o samym autorze.
Czy gdy jeden z bohaterów mówi:
"mogę powiedzieć, że wcale nie znałem Leonory, ale była moją żoną i myśl o niej łączyła się ze wspomnieniem rozkoszy naszego krótkiego związku. Czułem ból, smutek i przygnębienie", nie można w tym dopatrzeć się okazywanego poniewczasie żalu po śmierci pierwszej żony? A wzmianki o szaleństwie -
"moje roztargnienie sprawiło, że w (...)
uważano mnie za pomylonego, i było coś na rzeczy, albo raczej sprawiałem wrażenie szaleńca, albowiem moje szaleństwo różniło się od obłędu pozostałych współobywateli" albo
"dowiedziałem się, że uchodzę za szaleńca, i z wielkiej egzaltacji spadłem w otchłań przygnębienia. Wyznam, że stan zniechęcenia był długi i bolesny" nie są reakcją na opinie na jego temat?
Czy nie odnajdujemy poczucia bezużyteczności i stanu depresji, które leżały u podłoża samobójstwa w opisie, w którym do duszy jednej z postaci
"zakradł się smutek, ponieważ nawyk pracy, podtrzymywanej nadzieją, był dla niego najprzyjemniejszym towarzystwem i wypełniał mu całe dnie. Teraz utracił to towarzystwo i nuda, której nigdy wcześniej nie zaznał, zaczęła mu doskwierać"? Albo czy rada, której udziela -
"gdy poczujesz się czymś przygnębiony, usuń się, zamknij w sobie, pokrzepiaj duszę własnymi zasobami, a wtedy doświadczysz szczęścia" nie jest wyrazem nadziei, które towarzyszyły decyzji o powrocie do rodzinny włości, a która okazała się pomyłką. Czy nie można jej traktować jako próby odnalezienia także dobrych stron w decyzji, do której czuł się zmuszony okolicznościami? A jednocześnie, patrząc na jego podróżnicze doświadczenia można powiedzieć, że jako do człowieka przeciwieństw (podobno) jak ulał pasowała do niego skarga -
"dręczy mnie niepokój, którego nie potrafię wyrazić, nazwać ani opisać, że pragnę odetchnąć innym powietrzem, zobaczyć horyzont, lasy, góry, morze, ludzi i z pewnością umrę, jeśli nie uzyskam takiej sposobności", choć świadom jest też drugiej strony medalu, gdy pisze, że
"wielu ludzi zna świat z wyjątkiem własnego kraju". W ustach człowieka, który większość swego życia spędził poza granicami kraju i którego nieumiejętność w posługiwaniu się językiem ojczystym była tajemnicą poliszynela brzmi to bardzo wiarygodnie. Etc., etc., etc.
Ale można odnaleźć także bardziej "materialne" nawiązania do biografii, jak choćby przewijających się wielokrotnie kawalerów maltańskich, chociaż ciekawsze wydają się takie drobiazgi jak nawiązanie do zainteresowań chronologią albo wzmiance o skamieniałościach, która była śladem po jego nieudanym posłowaniu do Chin, w trakcie którego natrafiał na skamieniałości mamutów.
Jest też
"Rękopis znaleziony w Saragossie" w jakimś stopniu pewnie też i wizją świata, którą można dzisiaj interpretować w sposób, o jakim Jan Potocki zapewne nawet nie śnił. Zwolenniczki feminizmu ze zgrozą mogą odkryć, że Potocki wyprzedził Luce Irigaray pisząc o
"pewnych własnościach krzywych oskulacyjnych" na powierzchni męskiego ciała w punktach styku z dwiema kobietami, bo co trzeba ze zgrozą zauważyć - jego bohaterowie często miewają "okoliczność" z dwiema paniami na raz, a bywa że i z trzema.
Wszystko to podlane dowcipem, jak wówczas gdy jeden z bohaterów żałuje:
"Ach! Czemuż - prawił - nie posłuchałem fra Heronima de la Trinidad, mnicha, kaznodziei, spowiednika i wyroczni naszej rodziny; jest on szwagrem pasierba szwagierki ojczyma mojej macochy, a będąc naszym najbliższym krewnym, nie pozwala, by cokolwiek w rodzinie wydarzyło się bez jego rady" - może nie pobudzającym do rubasznego śmiechu ale do uśmiechu z pewnością.
Bezapelacyjne największe literackie wydarzenie roku!