Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 50 na 50. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 50 na 50. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 sierpnia 2016

Matka Joanna od Aniołów, Jarosław Iwaszkiewicz

O czym jest "Matka Joanna od Aniołów"? W wydawniczej notce może przeczytać, że to opowiadanie o wyborze, jakiego musi dokonać czytelnik "i opowiedzieć się po jednej ze stron: prawa do przeżycia duchowego albo szaleństwa". Ale Iwaszkiewicz wcale takiej alternatywy przed czytelnikiem nie stawia. To raczej rzecz o dramacie człowieka, który padł ofiarą własnego złudzenia o możliwości walki ze złem, nie chcąc pogodzić się z tym, że jest ono jako element świata, niezniszczalne.


Ale mówiąc szczerze wcale nie jestem pewien tego, co napisałem wyżej bo jak tu można być czegokolwiek pewnym, skoro w sumie chyba nic nie jest w "Matce Joannie od Aniołów" definitywnie przesądzone. Nawet odpowiedź na podstawowe pytanie czy ksiądz Suryn (dziwna sprawa: tytułowa bohaterka wcale nie jest główną postacią opowiadania) padł ofiarą oszustki czy też demona drzemiącego w nim samym nie jest oczywista. Przecież widział, co się dzieje, zdawał sobie sprawę z tego, że matka Joanna "przesadza, koloryzuje i komponuje", a jej "rzeczywistą namiętnością (...) była chęć interesowania wszystkich sobą, chęć wywyższenia się jakim bądź kosztem". Dostrzega to, a jednocześnie nie potrafi, a może nie chce wyciągnąć płynącego stąd najbardziej oczywistego wniosku. Wierzy w jej opętanie. Dlaczego? Bo dla niego świat jest królestwem diabła - sam przecież mówi do ukazującej mu się jego wizji "Tu jest królestwo twoje, ale ja jestem posłany przez innych ludzi w imię boże. Jestem z innego królestwa, jestem ze światła, jak ty jesteś z ciemności, jestem z dobra, jak ty jesteś ze zła..." a w zakamarkach duszy każdego człowieka drzemie zło. Także jego duszy. To nie demony matki Joanny go prześladują lecz zło czające się w jego własnym sercu. Jeśli więc ksiądz Suryn jest czyjąś ofiarą, to już raczej własnej wiary niż matki Joanny.

Jakże naiwnie ksiądz Suryn sądzi, że jest w stanie to zło pokonać. On chce wojny totalnej ze złem, nie rozumie że zło, tak jak dobro jest elementem świata i choć obecne w życiu człowieka wcale nie musi nad nim panować. Ale nic w tym dziwnego, wszakże nie dostrzegał rzeczy oczywistych, nawet mimo ostrzeżeń anioła (Kaziuk), daje się wodzić na pokuszenie diabłu (Wołodkowicz). Gorzej, że zawiera pakt z szatanem. Co z tego, że w szlachetnej intencji - "Chciał być obciążony tym samym nieszczęściem, jakie spotkało matkę Joannę, chciał doznać tych wszystkich uczuć, jakich ona doznaje, chciał być tak opętany, jak ona jest opętana, podzielić to wszystko, co ją obciąża - i prosił Boga, by jej pozwolił odnaleźć prawdziwą drogę cnoty i miłości prowadzącą ja do zbawienia, a na niego zrzucił jej wszystkie nieszczęścia i grzechy" - uwierzył demonowi zła. Jak mógł to zrobić? Przecież wiedział "cóż może powiedzieć ojciec kłamstwa, ojciec ciemności? Wszystko, co szatan wyrzecze, jest kłamstwem, kłamstwem" on zaś to kłamstwo traktuje jak prawdę. A jeśli bardziej się zastanowić, to może i intencja księdza Suryna nie jest tak szlachetna jak by się to na pierwszy rzut oka wydawało, czy czasami nie popychały go do zawarcia paktu demony, o których mówił cadyk (który czy aby na pewno jest tylko cadykiem)?

A może reb Isze z Zabłudowa ma rację gdy mówi, że "To nie są może demony, to może tylko brak aniołów? (...) Anioł odleciał od matki Joanny i oto została sama ze sobą. Może to tylko własna natura człowieka?" Być może i ksiądz Suryn został sam ze sobą i przemówiła do niego ta cząstka jego natury, której się tak obawiał. Nie bez kozery jest zrozpaczony gdy słyszy od cadyka/szatana "Ja jestem ty - ty jesteś ja!" Demony? Nie, on nie mocuje się z demonami, on walczy sam ze sobą. Wszak gdyby istniały, nie zrezygnowałyby dobrowolnie z matki Joanny, o której dowiadujemy się, że "wyzdrowiała na dobre". Ale już chyba lepiej by demony istniały. Jakiż to byłby okrutny żart z księdza Suryna, gdyby okazało się, że w gruncie rzeczy jest ofiarą własnej imaginacji. Za jej sprawą padł ofiarą oszustki, stracił pokój własnej duszy i przede wszystkim, zamordował dwóch niewinnych ludzi, a jego cierpienie i ofiara życia ludzkiego były bezsensowne i daremne.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Zazdrość i medycyna, Michał Choromański

Twórczość Michała Choromańskiego spotkał zaskakująco podobny los do twórczości Henryka Worcella i Zbigniewa Uniłowskiego. W czytelniczej świadomości pozostał autorem swojej przedwojennej, najgłośniejszej powieści a i to w gruncie rzeczy za sprawą ekranizacji. Zresztą dziwna sprawa, ale dotknęło to także innych pisarzy, którzy debiutowali przed wojną. Po wojnie nigdy nawet nie zbliżyli się do swego sukcesu nie mówiąc już o jego powtórzeniu, by wspomnieć Marię Dąbrowską, Polę Gojawiczyńską czy Zofię Nałkowską.


Nie wiem na ile, w przypadku pisarstwa Michała Choromańskiego jest to los zasłużony, bo film stanowiący ekranizację jego powieści oglądałem w wieku jeszcze dalekim od wieku Widmara a pozostałych książek Choromańskiego - przyznaję - nie czytałem. Zresztą co tu dużo mówić nie miałem zbyt wysokiego mniemania o "Zazdrości i medycynie", czytając ją pierwszy raz jeszcze w latach licealnych, ale nie ma się co dziwić, bo co w końcu gołowąs może wiedzieć o mękach zazdrości żonatego mężczyzny po pięćdziesiątce?

Dzisiaj, to zupełnie co innego. Do pełni szczęścia brakowało tylko by przeczytać książkę w jakimś zakopiańskim (ewentualnie w krynickim) porządnym pensjonacie, wczesną jesienią, gdy za oknami szaleje halny. Ale ja czytałem książkę w letni upalny wieczór w Kielcach i też było dobrze. Nawet bardzo dobrze. Może na początku młodopolski sznyt był trochę irytujący, ale wystarczyło pierwszych kilkanaście stron by się z nim oswoić i poczuć atmosferę. Bo w całej powieści właśnie atmosfera wydaje się najbardziej interesująca. Niespokojna, stanowiąca jakby odzwierciedlenie nastrojów głównego bohatera by zakończyć się zaskakującym rozdźwiękiem. Bo same męki zazdrości zdradzanego męża, to przecież nic nowego ani w literaturze ani w życiu. Wydawałoby się, że wszystko już na ten temat napisano ale okazuje się, że Choromańskiemu stary temat udało się skierować na nowe tory.

Jego bohater wydaje się śmieszny ze swoją obsesją. Śmieszny, budzący politowanie i irytację. Jeszcze jeden, którego serce drąży robak nieufności. Rzucona w odruchu zemsty (tyle, że jej ofiarą padli nie ci co trzeba) sugestia znalazła żyzną glebę. Widman miota się pomiędzy pragnieniem poznania prawdy jaka by ona nie była i miłością do żony. Z jednej strony nie wierzy jej i szuka dowodów zdrady a jednocześnie kocha i byłby szczęśliwy gdyby ich nie znalazł. Ale szuka. Chciałoby się mu powiedzieć - daj spokój, o co ci chodzi chłopie?! Sam miałeś kochankę/konkubinę/partnerkę i dlatego wydaje ci się, że Rebeka ma taki stosunek do mężczyzn, jak ty do kobiet. W psychologii to się chyba nazywa projekcją. To nic więcej, to tylko jakieś twoje idee fixe. Nawet to co pisze w dzienniku twoja dawna kochanka da się wytłumaczyć, bo cóż mogła napisać umierająca porzucona kobieta, na temat mężczyzny, który ją porzucił i swojej następczyni, która w dodatku osiągnęła to, co dla niej okazało się nieosiągalne - status żony? Wiadomo, nic dobrego.

Ale ten dystans wobec katuszy Widmana zajmowany przez czytelnika z upływem czasu zmienia swoje zabarwienie. Bo czytelnik wie (i nie wie) trochę więcej niż zazdrosny mąż. Strzępy informacji, które stopniowo poznaje owszem stanowią tylko zlepek ale na tyle duży, że da się z niego ułożyć przynajmniej zarys całości. To co początkowo wydawało się tylko urojeniami chorego z zazdrości, zaczyna przybierać cechę prawdopodobieństwa graniczącego z pewnością. Jeśli Widman budzi irytację, to już nie swoją zazdrością ale nieporadnością w dojściu do prawdy.

Jak ktoś, kto osiągnął znaczący sukces finansowy może być tak nieporadny w relacja z ludźmi. Czy możliwe, by zazdrość, poczucie wstydu i obawa przed śmiesznością z jednej strony a z drugiej miłość i lęk przed utratą ukochanej osoby, z drugiej sprawiała, że dorosły mężczyzna zachowuje się jak nastolatek? Wychodzi na to, że tak i wydaje się, że Choromański wcale nie przedstawiał wariantu nierealistycznego. Niestety. 

czwartek, 27 czerwca 2013

Sonata Kreutzerowska, Lew Tołstoj

Miałem jakiś "atawistyczny" brak przekonania do "Sonaty Kreutzerowskiej", no bo co w końcu dobrotliwy Lew Tołstoj może mieć do zaproponowania w XXI wieku. Pewnie gdyby nie seria Znaku "50 na 50" nigdy bym do niej nie sięgnął, a tu proszę, niespodzianka, o którą nigdy bym nie autora "Wojny i pokoju" nie podejrzewał. Kolejny dowód, na to że czasami samemu warto zweryfikować swoje, nie wiadomo skąd wzięte "przesądy".


Równie dobrym  tytułem dla opowiadania mogłaby być "Anatomia małżeństwa" bo stanowi ono opis i rozkład na czynniki pierwsze stosunków między mężem i żoną. Ale to analiza dokonana z punktu widzenia tylko jednej strony, męża i z każdą chwilą poznając jego wynurzenia podchodzi się do niej z coraz większym zdumieniem i rezerwą. Trudno by było inaczej, jeśli sam mówi o sobie, że "świnia była ze mnie okropna, a wyobrażałem sobie, że jestem aniołem." I trzeba przyznać, że coś w tym jest. Gdy poznaje się jego stosunek do kobiet - "Nie byłem (...) uwodzicielem, nie robiłem z rozpusty głównego celu mego życia, jak wielu moich rówieśników, lecz oddawałem się jej statecznie, przyzwoicie, dla zdrowia. Unikałem kobiet, które urodzeniem dziecka lub przywiązaniem do mnie mogłyby mnie skrępować. Może zresztą były dzieci i były przywiązania, ale postępowałem tak, jakby ich nie było." to nie wiadomo czy śmiać się czy płakać, a poznając jego kolejne wynurzenia, coraz szerzej otwiera się oczy ze zdumienia.

Jak inaczej traktować chociażby opinię, że  "głównym zadaniem kobiety jest umiejętność czarowania mężczyzn. Tak było i będzie." wyrażaną przez mordercę, który dokonując wiwisekcji swojego czynu usiłuje swoją odpowiedzialność przerzucić na barki wszystkich innych tylko nie siebie. Winni są wszyscy dookoła: społeczeństwo, koledzy, lekarze, żona, nawet kolej żelazna. On jest tylko ofiarą przyjętych norm, myśli że tak powinno być, wierzy że "miłość i złość to są dwa oblicza tego samego zwierzęcego uczucia." To człowiek, który nic nie rozumie. Jego myśli to raczej chore idee fixe na temat kobiet oraz małżeństwa kogoś zapatrzonego w siebie, kto żeni się dlatego, kobiecie, którą poznał "w dżerseju było (...) bardzo do twarzy, także i w lokach, i po spędzeniu blisko niej dnia zachciało mi się jeszcze większego zbliżenia." i który przekonany jest, że małżeństwo utrzymane może być przez ciągłe płodzenie dzieci.

Tytułowa sonata, w tym związku, staje się katalizatorem wybuchu opętanego zazdrością męża, bo muzyka jest jedyną odskocznią dla kobiety, której całe dotychczasowego życie wypełnia dom, dzieci i zatruwający je mąż a widok jej szczęśliwej twarzy jest dla niego czymś tak zaskakującym, że budzi tylko jego podejrzenia i zazdrość.

Świetna rzecz, aż nie chce się wierzyć, że ma już sporo ponad wiek ... ale w końcu nie ma się co dziwić, znać pióro mistrza ...

niedziela, 26 maja 2013

Jądro ciemności, Joseph Conrad

Spóźniłem się na najciekawsze książki w Klubie Czytelniczym Czytanek Anki, a że na dodatek niedawno w czasie odwiedzin u Lirael zgadało się o tłumaczeniu Magdaleny Heydel więc postanowiłem przypomnieć sobie jej wersję opowiadania Conrada i odpowiedzieć, na pytania Anki, które wcześniej mnie ominęły, chociaż skrótowo bo każde z nich zasługuje na osobny post.


"1. Co dzisiaj tj. po ponad 100 latach od chwili ukazania się "Jądra ciemności" książka ta ma do zaoferowania czytelnikom? Lektura ponadczasowa czy relikt przeszłości? (...)

Wiadomo, że "Jądro ciemności" można odczytywać na dwa zasadnicze sposoby; pierwszy, dosłowny, jako "przygodową" ponurą historię bez happy end'u, drugi, jako rozważania na temat ciemnej strony ludzkiej natury. W tym pierwszym ujęciu wypada ono dosyć słabo i trudno się temu dziwić.  Nie ma w nim ani wartkiej akcji, ani scen mrożących krew w żyłach a wątku romansowego właściwie można się tylko domyślać, nie ma więc tego co zawsze wzmacnia atrakcyjność fabuły, tak że w konsekwencji nie ma co ukrywać - bywają ciekawsze opowiadania przygodowe i nawet Sienkiewicz ze swoim "W pustyni i w puszczy" w tej dziedzinie przebija opowiadanie Conrada.

To co stanowi o wartości "Jądra ciemności" i zapewniło mu trwałe miejsce wśród najwybitniejszych dzieł literatury światowej to możliwość jego "głębszego" odczytania jako rozważania o istocie ludzkiej natury. Opis stosunków panujących w Wolnym Państwie Kongo Leopolda II oprócz waloru historycznego ma wymiar ponadczasowy jako prawda o człowieku, w którym poczucie władzy, wyższości i bezkarności łamie wszelkie hamulce. Ta ponadczasowość nie jest tylko pustosłowiem bo wszakże i w naszej literaturze istnieją przykłady kiedy kultura i polor "cywilizacji" w pewnych okolicznościach ustępują poczuciu władzy (vide sędzia Antoni Kossecki jako kapo w "Popiele i diamencie"), nie mówiąc już o tym, że motyw idei jako usprawiedliwienia czynów można odnaleźć też w rozważaniach Arendt w "Eichmannie w Jerozolimie".

2. Czy Conrada można (były takie głosy) oskarżać o rasizm i seksizm?

Zarzut rasizmu zdumiewa - może nie w przypadku Achebe, który podniósł go jako pierwszy i określił Conrada mianem "cholernego rasisty", bo można ostatecznie zrozumieć Murzyna, który ma świadomość, że garstka białych, podbija olbrzymie terytorium zamieszkałe przez miliony czarnych w przeciągu zaledwie kilku lat a najpoważniejszą przeszkodą jaką spotykają na swojej drodze jest przyroda.

Trzeba wiele złej woli by w ogóle taki zarzut postawić Conradowi na tle "Jądra ciemności". Wszakże z obrazu odmalowanego w opowiadaniu nie da się dobrego słowa powiedzieć o białych, których Marlow spotyka w Afryce na swojej drodze. Wszakże nazywa on "kretynami" swoich białych kolegów gdy odpływając ze stacji Kurtza otwierają ogień do czarnych. Czy to możliwe by biały, główny bohater opowiadania napisanego przez rasistę "bicie w bębny" pomylił "z biciem własnego serca" a "głębokie, osobiste spojrzenie" umierającego Murzyna miał "w pamięci niczym dowód dalekiego pokrewieństwa, potwierdzonego w rozstrzygającym momencie." Jakoś nie mogę w tym dostrzec przejawów rasizmu.

Dostrzegam natomiast u Conrada potępienie poniżenia drugiego człowieka niezależnie do koloru skóry. Jeśli weźmie się pod uwagę jeszcze "Placówkę postępu", drugie z "kongijskich" opowiadań Conrada to jest to wyjątkowo jasne.

Jeszcze większym nieporozumieniem jest oskarżenie Conrada o seksizm.  Słaby to zarzut i pełen złej woli by nie powiedzieć wprost - głupi. Polemika z nim to trochę jak udowadnianie, że Conrad nie jest on wielbłądem, zwłaszcza że przejawem seksizmu miałoby by być w "Jądrze ciemności"  oszczędzenie kobiecie gorzkiej prawdy, która i tak już do niczego nie prowadzi oraz zwrócenie się o pomoc w ostateczności, gdy wszystkie inne sposoby zawiodły o pomoc do kobiety. Jeśli to jest seksizmem, to mam wrażenie, że z tego powodu na świecie gwałtownie wzrośnie ilość seksistów.
3. Czy potrzebny był zabieg "opowieści w opowieści": osią "Jądra ciemności" jest historia opowiedziana przez Marlowa, tymczasem tenże Marlow jest w rzeczywistości jedną z postaci, o których mówi narrator wszechwiedzący?

Zestawienie historii zdarzeń z przeszłości i relacji narratora nadaje głębszy wymiar opowiadaniu. Bez trudu można dostrzec, że motyw jądra ciemności nie jest zarezerwowany tylko dla odległej i tajemniczej dziczy Konga bo widzimy przecież oczami pasażerów "Nelli", że powietrze "jakby gęstniało w żałobny mrok, wiszący bez ruchu ponad największym, najpotężniejszym z miast ziemi."

Okazuje się więc dzięki temu zestawieniu opowieść Marlow'a - opowieść narratora, że jądro ciemności jest czymś ponadczasowym, czymś co nie jest związane z jakimś ściśle określonym czasem i miejscem na ziemi, i może się okazać, że jest ono całkiem blisko nas.   

4. Czy fakt, że Arlekin jest Rosjaninem, ma jakiekolwiek znaczenie?

To chyba najtrudniejsze pytanie i pewnie kompetentna odpowiedź na nie powinna być osadzona w kontekście stosunku Conrada do Rosji ale że jest to dla mnie terra incognita więc nie pozostaje mi nic innego jak oprzeć się tylko na samym "Jądrze ciemności".

Nie wydaje mi się by w opowiadaniu było coś przypadkowego, stąd i  nie bez kozery zapewne "arlekin", błazen z commedia dell'arte jest Rosjaninem. Być może w jego bałwochwalczym stosunku do Kurtza należy widzieć refleks stosunku Rosjan do władzy, do cara widzących w nim bożego pomazańca a nie człowieka z krwi i kości, z wszystkimi jego błędami i słabościami.  

5. Jak uzasadnić szacunek/lojalność (bo raczej nie fascynację) Marlowa wobec Kurtza?

Marlow kilkakrotnie wspomina o swojej lojalności wobec Kurtza ale moim zdaniem  jego stosunek do niego wychodzi daleko poza zwykłą lojalność, i określenie ich relacji tym pojęciem jest co najmniej nie pełne.

Już sama podróż w górę rzeki, w pewnym momencie wychodzi poza zwykłe służbowe zadanie i widać, że postać Kurtza zaczyna Marlow'a intrygować i pragnie go poznać a wreszcie zrozumieć. Nie zmienia tego świadomość metod działania Kurtza a chyba nawet paradoksalnie, to zainteresowanie pogłębia. Mimo konsternacji jaką budzą metody działania Kurtza widać mimowolny podziw Marlow'a, jakby nawet nutę zazdrości dla aktu samopoznania, którego apogeum dokonało się w chwili jego śmierci. Kurtz "był niezwykłym człowiekiem" a jego "zgroza!" "to był akt afirmacji, moralne zwycięstwo, za które zapłacił niezliczonymi porażkami, koszmarnym strachem, koszmarną satysfakcją. Ale to było zwycięstwo!"

Marlow, tak jak Kurtz wierzy w oczyszczającą moc idei, która może odkupić zło w jej imię dokonane i tak jak Kurtz uległ przeistoczeniu. Wszak dowiadujemy się, że snując swoją opowieść na jachcie "wyglądał niczym bożek" i był dla swoich słuchaczy "jedynie głosem" będąc tym samym odbiciem "boskości Kurtza" i tego, że Kurtz jemu samemu wcześniej przedstawiał się "jako głos". To trochę więcej, moim zdaniem, niż lojalność.

6. Czy reżyser ["Czasu Apokalipsy. Powrót"] sprzeniewierzył się pierwowzorowi literackiemu?"

Podobieństwo wielu motywów (przy wszystkich istniejących różnicach) opowiadania i filmu nie ulega żadnej wątpliwości. Zasadnicza różnica polega na celu wyprawy kapitana Willarda bo o ile Marlow miał uratować Kurtza, to Willard miał go zabić. Ale przeciwieństwo to jest tylko pozornie tak głębokie jak to się wydaje na pierwszy rzut oka.

Wszakże dyrektor stacji robi wszystko by opóźnić podróż licząc, że czas, choroba i w rezultacie śmierć usuną z jego drogi Kurtza, w którym widział zagrożenie dla swojej kariery nie jest to więc podróż "ratunkowa" jak można by przypuszczać. Co więcej szept "Leżę tu w ciemności i czekam na śmierć" Kurtza współgra z pragnieniem śmierci pułkownika, któremu wytchnienie przynosi czyn Willarda, tak że ja sprzeniewierzenia się Coppoli Conradowi nie zauważyłem.