wtorek, 29 października 2013

Bambino, Inga Iwasiów

Muszę przyznać, że zanim sięgnąłem po powieść Ingi Iwasiów mój stosunek do niej przypominał sinusoidę. Niby "coś tam, gdzieś tam" o niej słyszałem, ale ponieważ dzisiejsza produkcja powieściowa z reguły warta jest tyle ile papier, na którym została wydrukowana, więc niewiele mnie to obeszło. Potem jednak przy jakiejś okazji o książce przypomniała mi Alicja 2010 (trochę ekscentryczna, idąca pod prąd poprawności politycznej blogerka, która z sobie znanych powodów zniknęła z sieci) zrobiłem więc pierwszy krok i książkę kupiłem. Tak się jednak zdarzyło, że by dowiedzieć się czegoś o Autorce nieopatrznie zajrzałem na jej blog. Nie był to najlepszy pomysł i lektura przemyśleń Ingi Iwasiów sprawiła, że mój zapał do książki stopniał do zera, skazując ją tym samym na zbieranie kurzu na półce. Aż tu nagle Inga Iwasiów "wypłynęła" w czytankach Anki, a że przy okazji zgadało się o "Bambino" wiec uznałem, że jest to znak, że czas najwyższy dać książce szansę. I mogę powiedzieć, który to już raz, że żałuję, że zrobiłem to dopiero teraz.


"Bambino" nie jest książką dla wszystkich, w tym sensie, że jest powieścią dla generacji czytelników, w wieku, powiedzmy to sobie szczerze, wykluczającym członkostwo w organizacjach młodzieżowych i dla tych, którzy sami lub których bliscy doświadczyli powojennego exodusu i jego konsekwencji.

Kogo dzisiaj z młodych to obchodzi? To przychodzi dopiero z wiekiem, a i to nie zawsze, ale najczęściej wówczas gdy dziecko potrzebuje do szkoły, na lekcję, bo pani kazała i zapyta o dziadków, których jeszcze pamiętamy, a potem o pradziadków, z czym już jest gorzej a czasami całkiem źle, a potem o prapradziadków, którzy są już czarną dziurą. Tak ... dopiero gdy słyszymy takie pytania, sami pytamy; a właśnie? a skąd? a jak to było? a dlaczego wcześniej sam o to nie zapytałem, kiedy było jeszcze kogo? Żeby babcia, ciocia, mama powiedziała kim są ci ludzie na fotografiach znalezionych w pudełku po żelazku. Z czasów gdy wynalazca cyfrówki jeszcze się nawet nie urodził. Teraz chętnie sam bym poznał odpowiedzi na te wszystkie jego pytania ...

Nie wiem, na ile i czy w ogóle w losach bohaterek (panowie są tam tylko dla okrasy) "Bambino" znajdują odbicie losy jej bliskich, ale moich znajdują. Zgadza się i imię - Maria - "po prostu, nasze babki często tak miały na imię" i to, że "przywieźli ich dopiero w 1957 r." i "chata z niską powałą i pamiątkowym oleodrukiem z Matką Boską-skądś tam", którą widziałem będąc "tam" i która na zawsze utkwiła mi w pamięci i "babka, która miała nad łóżkiem oleodrukową pamiątkę z pielgrzymki, niezwykłą Matkę Boską przypominającą, gdy się na to patrzy, ikonę." Choć tu trzeba wnieść poprawki. Bo oleodruk był tylko pamiątką w pewnym sensie. Bo czy można tak nazwać obraz uratowany z zamkniętego i dewastowanego kościoła? I wcale to nie była "Matka Boska-skądś tam" tylko Częstochowska a z pielgrzymki nie było oleodruku tylko wyblakła pocztówka i tych poprawek byłoby więcej. Ale to poprawki, nie żadna terra incognita tylko coś co sprawia, że książka żyje - bo to było tak samo, tylko trochę inaczej ale w gruncie rzeczy podobnie.

Jest i  "spłowiałe zdjęcie prababci z pradziadkiem, sztywne pozy, a w tle widoczna w zażółconej sepii, bieda" ale i tu poprawka. Biedy nie widać bo zdjęcie, na sztywnym kawałku firmowego kartonu jest robione w atelier. Prababcia siedzi, nobliwa matrona, skromna, z pretensjami do elegancji, których oznaką ma być chyba parasolka. Trochę za nią stoi pradziadek w mundurze górnika c.k. salin i z dumą prezentuje swoje medale. Dla dzieci już praprabacia i prapradziadek.

Zgadza się nawet "przyszywana" babcia Klara i ciocia Gizela, które nigdy nie wyzbyły się twardego, trochę chrapliwego akcentu świadczącego o tym, że w przeciwieństwie do sąsiadów nie przyjechały tu z daleka.

Tak. Więc widać, że trochę rzeczy się zgadza. Ale część się nie zgadza. Bo każdy jest inny. Każdy ma własny, indywidualny los, który w jakimś miejscu przecina się z losem innych. Tak jak u kobiet Ingi Iwasiów tylko, że nie jest to bar "Bambino". Tak. Zdjęcie  "pra-pra i obrazek to dopiero początek pytań".

Dla kogoś, dla kogo doświadczenia bohaterek "Bambino" pokrywają się z rodzinnymi opowieściami to książka na prawdę bliska. Nie przeszkadza nawet to, że wyraźnie jest ona współczesnym wariantem "Dziewcząt z Nowolipek" tyle, że osadzonym nie w przedwojennej Warszawie a w powojennym Szczecinie. Wrażenia nie psuje nawet, widoczne od czasu do czasu, feministyczne zacięcie Autorki, która gdzieniegdzie daje upust, swojej predylekcji, są to zresztą najsłabsze fragmenty książki wyraźnie odstające od reszty ale na szczęście jest tego niewiele. Można też polemizować z fatalistycznym przekonaniem o naznaczeniu przeszłością i niemożnością wydostania się spod jej wpływu, wpływu traumatycznych doznań i wzorców wpajanych od dzieciństwa, powielanych na sobie i na swoich najbliższych.

Fakt, że akcja rozgrywa się w Szczecinie, choć pewnie z tego powodu książka jest bliższa wielu jego mieszkańcom, wiążąc książkę dosyć ściśle z tym miejsce, nie umniejsza jej atrakcyjności nawet dla kogoś, kto tak jak ja nigdy w Szczecinie nie był, bo losy bohaterek są odbiciem i syntezą tego z czym mogli zetknąć mieszkańcy każdego miasta leżącego na tzw. Ziemiach Odzyskanych; Olsztyna, Wałbrzycha czy Zielonej Góry, tak że Szczecin jest tylko czymś umownym.

Sama Autorka określiła swoją powieść mianem psychologicznej, ale równie dobrze można by ją nazwać mianem obyczajowej ale to chyba nawet nie jest takie ważne. Ważniejsze jest to, że świetnie, moim zdaniem, odsłania życie ludzkie, konfrontując to co widzą inni z tym co to tkwi wewnątrz człowieka.

Świetna książka, dowiedziałem się, że książka była finalistką konkursu "Nike" - ja bym ją jej przyznał, ale nie miała szans na zostanie bestsellerem bo napisana jest w stylu nieco kojarzącym się z językiem "Pamiętnika z powstania-warszawskiego", który od czytelnika wymaga trochę wysiłku, ale jeśli tylko uda się wyczuć rytm, książkę czyta się nieomal z zapartym tchem.

sobota, 26 października 2013

Wałęsa. Człowiek z teczki, Sławomir Cenckiewicz

Po trochę żenującej karykaturze próby dyskusji u Prowincjonalnej nauczycielki (nie po raz pierwszy przekonałem się, że człowiek ciągle się czegoś uczy) wziąłem sobie do serca jej skądinąd słuszną uwagę i postanowiłem sprawdzić "na własne oczy" ile jest warta książka Sławomira Cenckiewicza. Niestety, okazało się, że nie zawsze warto słuchać kobiet.

Jako osobie kształconej w starych, ale jednak nie tak odległych czasach, naukowiec kojarzył mi się z osobą, której poglądy wyrażane są rzetelnie, bezstronnie i sine ira et studio, tymczasem "Wałęsa. Człowiek z teczki" jest zaprzeczeniem tego wszystkiego. Chwilami jest to emocjonalnie zaangażowany pamflet, w dodatku niesmaczny, w którym emocje przysłaniają logikę i zdrowy rozsądek. Owszem, lubię książki "odbrązawiające" i "szargające świętości", pisane z pazurem ale równie ważne by trzymały one jednak poziom a tego, niestety, o książce Sławomira Cenckiewicza nie da się powiedzieć. 


To książka, która w zasadniczej swej części ma udowadniać, w zamyśle Autora, że polityczna przeszłość Lecha Wałęsy składa się z dwóch okresów; współpracy z SB a następnie wodzenia przez władzę na pasku. Rozumiem, że ktoś może nie przepadać za byłym prezydentem. To także nie jest człowiek z mojej bajki. Chociażby sprawa nieślubnego dziecka i porzucenie jego matki, stosunek do Anny Walentynowicz, zaginięcie dokumentów z wypożyczonych przez niego akt, nie budują, łagodnie rzecz ujmując, zaufania. Nie pomagają w tym także cechy, a raczej przywary, charakteru.

Ale sympatia czy antypatia w rzeczowej ocenie biografii politycznej człowieka nie powinna odgrywać znaczenia - liczy się ocena faktów. A z tym w książce bywa różnie. Przywoływane są liczne dokumenty, których autorami są funkcjonariusze SB, z drugiej jednak strony powołanie ich autorów na świadków w procesie jest dla Autora farsą. O jednym z dokumentów pisze, że na temat jego treści "nie wiemy prawie nic" ale jak się okazuje i tak "daje nam wiele do myślenia", "stwarza również pole do uzasadnionych spekulacji" i "bez trudu możemy sobie wyobrazić".

Przyznaję, mam bujną fantazję ale do głowy nie przyszłoby mi snuć dywagacje na temat dokumentu, którego nie widziałem na oczy, no ale nie ma się co dziwić, przecież nie jestem historykiem. I chyba dobrze, bo źle byłoby ze mną gdyby wiarygodnym źródłem okazywały się dla mnie ... "Skandale" bo i od takich "źródeł" Sławomir Cenckiewicz nie stroni.

Niechęć do Wałęsy to zbyt słabe słowo na określenie tego co przeziera przez karty książki. Pytanie, które na wstępie stawia Autor "Czy nie ma już żadnej nadziei na to, że straciwszy szacunek i zaufanie, zechce przynajmniej, w nagrodę za swą spowiedź, żebrać u rodaków o ich litość dla tragicznego losu, który sam na siebie sprowadził i wciąż sprowadza?" jest wyłącznie stylistyczną figurą podobnie jak i odpowiedź, którą daje "Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie wolno jednak orzekać końcowego wyroku o Wałęsie jako człowieku z martwą już duszą, z sumieniem zabalsamowanym przez specjalistów od kłamstwa i służb specjalnych, starcu bez przyszłości." bo już w następnym zdaniu okazuje się, że bohater jego książki to "niewolnik".

"Sceptycyzm" co do głównego bohatera rozciąga się także na jego rodzinę. Pozostanie tajemnicą Autora, jaki związek z uwikłaniem Lecha Wałęsy we współpracę z SB i władzami PRL-u ma fakt, że jego syn "gnając swym motorem okolicznymi drogami"  nie zagląda na bezimienny grób swojego przyrodniego brata, który zmarł kilka lat przed jego narodzeniem i o którego istnieniu mógł nie mieć pojęcia. Albo to, że Danuta Wałęsa pasowała do męża "pochodzeniem i lumpenproletariacką mentalnością"?

Szczerze mówiąc nie wstrząsnęła mną także wiadomość, że Wałęsa w szkolnych latach "trzykrotnie stawał na radzie pedagogicznej za palenie papierosów w internacie" ale to pewnie dlatego, że sam w ramach sankcji, nie raz przyłapany na paleniu papierosów w szkolnej ubikacji, otrzymywałem "pióro i atrament" (czyli szczotkę i szmatę oraz wiadro z wodą) by ją wyszorować. Nie przekonuje mnie też "zaglądanie pod kołdrę" i babranie się w jego życiu osobistym - ocenę tego, moim zdaniem, należy zostawić najbliższym i tym, których to osobiście dotknęło.

Tego typu zabiegi sprawiają, że książka mimo, podobno, sensacyjnej zawartości po jakimś czasie robi się nużąca. Życiorys Wałęsy jest w niej płaski jak kartka papieru, to wyłącznie czarny charakter i wcielenie wszelkiego zła, o czym według Autora, wiadomo było publicznie od początku kariery politycznej Wałęsy. Mnie to nie przekonuje, podobnie jak filipiki pod adresem Wajdy i jego "Człowieka z nadziei", które obrażają inteligencję czytelników.

Sławomir Cenckiewicz przywołuje, w którymś miejscu zasadę "is fecit cui prodest" (co prawda w polskim tłumaczeniu - uczynił ten, komu to przyniosło korzyść) ale zapomina o innej równie ważnej "in dubio pro reo" (wątpliwości na korzyść oskarżonego), chociaż z drugiej strony nie ma się temu co dziwić, bo z książki wynika, że nie ma żadnych wątpliwości. Ja jednak, nauczony doświadczeniem życiowym, skłonny jestem uwierzyć Staremu Żydowi z Podkarpacia, który mówił że "Jeżeli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych 55 procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A kto ma 60 procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście i niech Panu Bogu dziękuje! A co by powiedzieć o 75 procent racji? Mądrzy ludzie powiadają, że to bardzo podejrzane. No, a co o 100 procent? Taki, co mówi, że ma 100 procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak."

wtorek, 22 października 2013

Nadwiślański socrealizm, Zbigniew Jarosiński

"Ty jesteś Przewodnikiem i Nauczycielem wszystkich nas, pracowników frontu kultury, którzy przyrzekają Ci podwoić swoje wysiłki w codziennej wytężonej pracy, aby nasze biblioteki, świetlice, domy kultury, aby nasze muzea i teatry, aby nasza literatura, plastyka i muzyka, ukazały wielkość i piękno Polski, w której z każdym dniem Planu 6-letniego wieś i miasto podnoszą się na coraz wyższy poziom życia materialnego i umysłowego." Ten wiernopoddańczy adres pracowników kultury to tylko jeden z wielu "smaczków" jakie można znaleźć w "Nadwiślańskim socrealizmie" Zbigniewa Jarosińskiego.  


Nie jest to jednak książka, w której Autor "ustawia" sobie temat by walić w niego jak w bęben, co akurat w tym przypadku nie jest zbyt trudne, albo tylko "wyśmiać i wyszydzić". Zresztą Zbigniew Jarosiński nie musi tego robić bo zrobił to już za niego Jan Lechoń w swoim "Dzienniku" - Gałczyński w nim to "mała kanalia o wielkim wariackim talencie", Broniewski - "zapity do ostatecznego upodlenia", Tuwim jest "wariatem i sentymentalnym sadystą" a Iwaszkiewicz to "demoniczny słabeusz" zaprzedany diabłu, jednak to w sumie żadne zaskoczenie, zważywszy na generalną ocenę literatury socrealistycznej - "Okropność, zgroza, co za plugawe, zdradzieckie, rynsztokowe rzeczy piszą poeci w Polsce".

Wbrew temu co się może wydawać "Nadwiślański socrealizm" jest napisany sine ira et studio, co więcej, chwilami nawet pobrzmiewa jak podręcznik do literatury - równie nudnawo, a niektóre jego partie pozostawiają nieco niedosytu - mam na myśli przede wszystkim rys historyczny związany z wprowadzeniem socrealizmu do obiegu kulturalnego w Polsce (bardziej zainteresowani tą problematyką mogą zawsze jednak sięgnąć do "Inżynierii dusz. Literatura realizmu socjalistycznego w planie "propagandy monumentalnej"" Wojciecha Tomasika oraz "Nowoczesnych w PRL. Przyboś i Sandauer." Grzegorza Wołowca), tak że na miano kompendium książka raczej jednak nie zasługuje choć niewiele jej brakuje.

Z drugiej strony książka ma tę zaletę, iż stanowi przegląd wszystkich gałęzi literatury omawiając je dosyć dokładnie, co musiało się ze strony Autora wiązać z nie lada samozaparciem biorąc pod uwagę poziom dzieł, o którym daje pojęcie anegdotyczny zapis w "Dzienniku" Marii Dąbrowskiej - "Gdy dałam Kowalewowi [żyjącemu w biedzie sąsiadowi - DN] wszystkie niepotrzebne mi książki "nowej" literatury, aby to sobie na swoją korzyść sprzedał, nikt nie chciał dać za żadną więcej niż 20 groszy, a większości nikt nie chciał wziąć nawet za darmo."  

Nie dość, że poziom tej literatury jest denny i nie do obrony, bo nawet "najwybitniejsze dzieło socrealizmu" - "Obywatele" Brandysa - nie wytrzymuje konkurencji, w tym co wydaje się mieć wymiar odideologizowany a więc "topograficznym" opisie Warszawy z bądź co bądź powieścią sensacyjną - "Pod tym względem Obywatele nieco przypominają Złego Tyrmanda. Tylko dlaczego w Złym Warszawa jest plastyczna i fascynująca, a u Brandysa przez długi czas martwa, nieciekawa?" O dziwo jednak, okazuje się, że na inne "osiągnięcie" gatunku - "Pamiątkę z Celulozy" Newerly'ego stosunkowo przyjaznym okiem spoglądali przedstawiciele kultury polskiej na emigracji.

Generalnie jedna ocena tego nurtu literatury dokonana przez Jarosińskiego jest miażdżąca we wszystkich jej przejawach i nie chodzi tylko o krytykę nastawienia jej autorów, dla których "tonacja egzaltacji i gromkości, przekonanie, że ma się w ręku jedyną prawdę i szczera nienawiść do literatury imperialistycznej nie tylko towarzyszyły programowi, ale były również jego niezbywalnym składnikiem." ale także o ubóstwo intelektualne i formalne - "uderzające jest pokrewieństwo, jakie zachodzi między ówczesną poezją dla dzieci i poezją dla dorosłych - pokrewieństwo nie tylko tematów, a co ważniejsze, formy i konwencji wysłowienia. A przy tym zależność jest inaczej ukierunkowana: to poezja dorosła, upodobniła się do poezji dla dzieci." To szokująca konstatacja zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę, że dotyczy ona postaci, które kojarzone są z literaturą wysokich lotów.

Dzisiaj, na szczęście, znajdując w "Nadwiślańskim socrealizmie" obficie przytaczane i omawiane "kwiatki", możemy się zadumać nad wyborami intelektualnymi (?) ich autorów i z uśmiechem politowania pokiwać nad owocem ich "twórczego wysiłku".

niedziela, 20 października 2013

Diossos, Witold Makowiecki

Pominąłem tą książkę w plebiscycie Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze tylko przez pomyłkę. Po prostu nie sądziłem, że została napisana w okresie Polski Ludowej, bo jakoś dziwnie współgrała mi z przedwojenną "Starożytnością bajeczną" Zielińskiego, o której pierwszy raz usłyszałem w innej znanej swego czasu powieści dla młodzieży - "Chłopcach ze Starówki" Haliny Rudnickiej.  


Trudno - stało się, "Diossos" co prawda stracił swoją szansę na przypomnienie w plebiscycie więc nie pozostało mi nic innego jak próba nadrobienia przeoczenia ponieważ książka Witolda Makowieckiego z pewnością zasługuje na przypomnienie. To ciąg dalszy "Przygód Meliklesa Greka" ale obie książki da się czytać niezależnie od siebie, zresztą "Diossos" chwilami nawiązuje do pierwszej części, bardzo treściwie ją streszczając.

Wartka akcja toczy się w czasach starożytnej Grecji, tuż po zakończeniu rządów Solona,  a jej głównym motywem są perypetie chłopca starającego się o uwolnienie swojej uwięzionej podstępnie rodziny. Jest jednak także wątek miłosny (coś dla dziewczyn) i spotkanie z piratami.

Ci, którzy spodziewają się natknąć w trakcie lektury na miejsca znane z turystycznych wycieczek mogą poczuć się zawiedzeni, bo co prawda część historii rozgrywa się w Koryncie a właściwie w Istmii, to ta nie dość, że leży kawałek od szlaku turystycznego, to w dodatku nie ma tam nic godnego specjalnej uwagi. Zresztą Makowiecki pomija materialne ślady kultury Hellenów, bardziej koncentruje się na relacjach, nazwijmy to społecznych - problemie niewolnictwa, kolonizacji prowadzonej przez państwa-miasta, czy igrzyskach. Te "encyklopedyczne" wątki są podane bardzo strawnie i nienachalnie, nie zakłócając opowieści o dramatycznych losach chłopcach.

A ta na prawdę jest godna uwagi, nie dość że wciągająca, chwilami wzruszająca (epizod, w którym tytułowy bohater płynie na statku pirackim) to jeszcze dająca przedsmak nieuchronności zemsty bogów - "Przysięgam na Zeusa, Aresa, na wielką macierz bogów, na Posejdona i Hefajstosa, na pamięć ojców i dziadów, że ratować będę przyjaciela mego Diossosa do ostatniego tchu, do śmierci, i ratować będę do ostatniego tchu, do śmierci, i ratować będę tych, których kochał, do ostatniego tchu, do śmierci. Gdybym nie dotrzymał tej przysięgi albo zawahał się, albo cofnął - niech Hades pochłonie mnie i niech rozszarpią mnie erynie. Przysięgłem. Zeus słyszał." Na szczęście przysięga została dotrzymana - bogowie nie musieli ingerować w losy śmiertelników - i wszystko skończyło się dobrze.

Wiadomo, że dobrą książkę poznać po tym, czy przetrzymała próbę czasu - "Diossos" przetrzymał.

sobota, 19 października 2013

Cuda w Polsce

Nie raz i nie dwa wyrzekałem na poziom wystaw sztuki afrykańskiej w naszych muzeach. Prezentuje się ją w "prehistoryczny" sposób za pomocą nieśmiertelnych rekonstrukcji wnętrz chat, sporadycznie tylko dostrzegając w jej obiektach dzieła sztuki. To trochę tak jak gdyby prezentację sztuki polskiej w USA sprowadzić do pokazania wnętrza chaty góralskiej, okraszoną łowickim pasiakiem i łodzią rybacką z Helu.

Do tego dochodzi też kwestia jakości - część eksponatów to artefakty, które nigdy nie były w użyciu, jeszcze pół biedy jeśli to kopie dla kolekcjonerów, gorzej jeśli muzeum chwali się czymś co określa się jako "airport art", obiektami wykonanymi z myślą o turystach nastawionych na kupno egzotycznej pamiątki, bo i takie przypadki u nas bywają.  

zdjęcie ze strony www.missionarieclaveriane.org

zdjęcie ze strony www.beskidniski.org.pl

W tej ogólnej mizerii trafiają się zupełnie niespodziewanie prawdziwe nie tylko perełki ale wręcz perły, jak ta w Muzeum Misyjnym Sióstr Misjonarek św. Piotra Klewera w Krośnie, nie bójmy się tego powiedzieć, światowej klasy figura nkisi (na zdjęciach powyżej), fetysz należący do plemienia Bakongo/Kongo (zamieszkuje ono przede wszystkim zachodnią część Demokratycznej Republiki Kongo, u ujścia rzeki Kongo) a ostrza i gwoździe wbite w niego miały wywoływać cierpienie i śmierć osoby, przeciwko której były skierowane. Rzeźba trafiła do Krosna w początkach istnienia Domu Sióstr Klawierianek w tym mieście, czyli w latach 30-tych XX wieku, z Krakowa gdzie Muzeum Misyjne istniało już w 1900 roku. Tam z kolei trafiła zapewne jako dar któregoś z misjonarzy. Wszystko wskazuje na to, że pochodzi z II połowy XIX w. Być może szczegółowa kwerenda przyniosłaby dokładniejsze informacje.

Dla porównania i pokazania, że nie przesadzam, poniżej tego samego typu obiekty z ważniejszych muzeów zajmujących się afrykańska sztuką plemienną w Brukseli, Genewie i Nowym Jorku.


 
 
To coś jak "Pokłon Trzech Króli" Jacoba Jordaensa z kościoła św. Jana Chrzciciela w Skalbmierzu (niestety jakość zdjęcia nawet w połowie nie oddaje urody i klasy obrazu), czy przypisywana Timoteo Viti "Matka Boska z Dzieciątkiem" z kolegiaty św. Marcina w Opatowie. Światowej klasy dzieła w miejscowościach z pewnością ciekawych, na co dzień jednak, nie ma co ukrywać, łagodnie rzecz ujmując, nie tętniących życiem.

zdjęcie ze strony www.niedziela.pl


zdjęcie ze strony www.kolegiataopatow.sandomierz.opoka.org.pl

Jak się okazuje, nie po raz pierwszy zresztą, warto od czasu do czasu ruszyć z Warszawy w Polskę by poobcować ze sztuką na światowym poziomie. 

czwartek, 17 października 2013

CK Dezerterzy, Kazimierz Sejda

Przy okazji "Przygód dobrego wojaka Szwejka" zeszło, jak by inaczej, na "CK Dezerterów" Janusza Majewskiego. Zawsze zachodziłem w głowę jak reżyser, który ma na koncie takie filmy jak "Zaklęte rewiry", "Sprawa Gorgonowej", "Zazdrość i medycyna" czy nawet "Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię" mógł nakręcić coś takiego, choć w porównaniu ze "Złotem dezerterów" zasługiwali oni na Oskara. 


Sądziłem, jak się okazało błędnie, że film to tylko nieudolna wariacja na temat powieści Haska ale ku swemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że opierał się on na książce Kazimierza Sejdy, której pierwsze wydanie ukazało się w 1937 roku. Mnie trafiło się pierwsza powojenna edycja, z 1958 r., z okładką zaprojektowaną przez Jana Młodożeńca i po lekturze jestem zdania, że to ona stanowi najbardziej interesującą część książki.

Im dłużej ją czytałem, tym bardziej upewniałem się, że to co poczytywałem za swój błąd, w gruncie rzeczy wcale nim nie było, ponieważ, co prawda, Majewski nie opierał się na "Przygodach ..." ale Sejda już tak. Nie trzeba być "szwejkologiem" by dopatrzyć się podobieństw w obu książkach, dlatego z dużym dystansem należy traktować deklarację autora, jakoby "na tle mej służby i dezercji powstała właśnie ta opowieść, która w lwiej części jest aż nadto prawdziwa."


Widać wyraźnie, że powieść jest, w najlepszym wypadku, "średnio" udaną kopią; motyw ze zgrywaniem idioty, opowieści na każdą okazję, które pojawiają się w początkowej części książki, nawet kretyński i autentyczny wierszyk propagandoway "Jeder Schuβ - ein Russ ..." (na zdjęciu skan kartki pocztowej z okresu I wojny, na którym zabrakło wersu "Jeder Klaps - ein Japs") to wszystko w znacznie lepszej wersji można znaleźć u Haska.

Nie są to jedyne podobieństwa - kapitan Zivancić kojarzyć się może z kapitanem Sangerem, a porucznik von Nogay z jego "stwierdzam, że jesteście opuszczeni i jako żołnierze nie przedstawiacie na razie żadnej wartości. Te wartości, które są wam potrzebne i które w całej pełni określają żołnierza będę się wam starał wpoić z całą energią i wytrwałością, na jakie mnie stać, a pragnę wam oświadczyć, że stać mnie na wiele. Na więcej niż się spodziewacie!" to wypisz wymaluj porucznik Dub. Jednocześnie epizod, w którym został pobity i wylądował w miejskim szalecie dziwnie jakoś przypomina, to co przydarzyło się kapralowi Himmelstoss'owi z "Na Zachodzie bez zmian" Remarque'a.

Także epizod z odmawianiem sobie wina w Koszycach przez Kanię i jego kolegów w wyniku czego upili się, przywodzi na myśl jedną z historyjek Szwejka o poszukiwaniu wina bezalkoholowego, które zakończyło się z podobnym skutkiem. Wreszcie nieformalny podział akcji na część rozgrywającą się w koszarach i w podróży nawiązuje do rozgraniczenia losów Szwejka rozgrywających się na tyłach i w podróży na front.

Dowcip w pojęciu Sejdy polega na wiecznym pijaństwie i próbach okradzenia innych żołnierzy z dokumentów podróży - muszę przyznać, że mnie jakoś to nie śmieszy. Ale byłbym niesprawiedliwy jest jedna rzecz, która mnie rozbawiła i ten niezamierzony przez pisarza rodzaj poczucia humoru doceni każdy, kto miał okazję podróżować PKP - ja ostatnio miałem - 630 km w jedną stronę w 11 godzin - kiedy to Kania peroruje; "szybkość stu kilometrów. Jest to szybkość pociągu pospiesznego." Pociąg jadący sto kilometrów na godzinę w 1918 roku - marzenie wszystkich tych, którzy w 2013 roku są skazani na jazdę koleją z Warszawy do Gdańska, Kielc, Wrocławia czy Jeleniej Góry i którego spełnienia Wam i sobie życzę.

poniedziałek, 14 października 2013

Biedni ludzie z miasta Łodzi, Steve Sem-Sandberg

Mimo rekomendacji Beznadziejnie zacofanego w lekturze, podchodziłem do "Biednych ludzi z miasta Łodzi" z pewną rezerwą podejrzewając, że stanowią oni jakąś odmianę "Łaskawych" Littell'a. Ale nawet jeśli skojarzenia nie są bezpodstawne bo sporo elementów w obu książkach się powtarza (tematyka Zagłady, wplecenie wydarzeń i postaci autentycznych, motywy wynaturzonej erotyki, drastyczność opisów) to Sem-Sandberg'owi udało się uniknąć epatowania czytelnika tanimi chwytami i tym samym powiedziałbym, że jego powieść lokuje się o oczko, a może i dwa wyżej.
 

Może nie jest to książka na miarę "Chleba rzuconego umarłym", zresztą o to byłoby trudno, bo autor już choćby z racji wieku, nie miał takich doświadczeń jak Bogdan Wojdowski i w związku z tym opowiada o tym co przeczytał, a nie o tym co przeżył ale trzeba przyznać, że chwilami robi wrażenie. Chwilami, bo nie ma co ukrywać, tego opasłego tomiska, sprawnie napisanego nie czyta się z zapartym tchem.

Zasadniczym problemem, z jakim miał odwagę zmierzyć się autor, jest problem postawy Żydów wobec Zagłady. Pytanie o to nie jest stawiane po raz pierwszy, wystarczy przypomnieć wstrząsające wspomnienia Perechodnika, ale o ile tam jest ono jakby incydentalne, to w "Biednych ludziach z miasta Łodzi" jest stawiane z taką uporczywością, że nie można od niego uciec. Stawiane jest nie tylko w wymiarze indywidualnym jako pytanie o postawę Chaima Rumkowskiego ale także jako pytanie zasadnicze o postawę społeczeństwa jako całości. 

Sem-Sandberg nie stosuje zasłon dymnych, Niemcy wydając polecenia, tym którzy rządzili społecznością żydowską w getcie, nie przystawiają broni do głowy, nie ma też złych Polaków (są wspominani zupełnie marginalnie) - wszystko się dzieje wśród Żydów. Zaskakuje ich brak solidarności społecznej, w tej społeczności sprytniejsi, silniejsi, obdarzeni władzą, bezwzględniejsi, żerują na własnych pobratymcach nie zdając sobie sprawy, że wszyscy jadą na tym samym wózku.

Ten brak więzi wśród Żydów, którzy sami łapali i prowadzili swoich współobywateli na śmierć jest zdumiewający, tak jak nie do pojęcia jest możliwość wygłoszenia apelu do własnych rodaków o to by wydali na śmierć własne dzieci i rodziców. Nie do pojęcia jest, że Żydzi w ogóle podjęli się sami wypełnienia tego rozkazu (Niemcy wkroczyli wówczas gdy wiadomo było, że policja żydowska nie będzie w stanie go wykonać).

Rumkowskiego określa się jako postać kontrowersyjną ale w powieści Sem-Sandberga nie budzi on sprzecznych opinii - to postać jednoznacznie i bezwarunkowo zasługująca na potępienie. Człowiek, któremu zdaje się, że rządzi społecznością żydowską, ale będący marionetką w rękach Niemców, sprawującą władzy tylko o tyle i tylko na jak długo jest to im wygodnie. Tu nie ma żadnej gry ani żadnych targów o życie, to tylko złudzenia Rumkowskiego. Kiedy mówi, że Niemcy chcieli większy a on wynegocjował mniejszy kontyngent przeznaczonych do wywiezienie, tkwi w ułudzie - Niemcy zgodzili się na tyle, nie pod wpływem jego perswazji i siły przekonywania ale dlatego, że tak im było wygodnie.
 
Nie ulega wątpliwości, że jest marionetką w rękach Niemców, kwestia współdziałania w wymordowaniu własnego narodu jest bezdyskusyjna. I nic tego nie usprawiedliwia. Na tym tle nawet wykorzystywanie i nadużywanie władzy dla osobistych celów pozostaje bez większego znaczenia i rozpatrywane może być co najwyżej w kategoriach kropli goryczy, która przelała czarę. Jego gorliwość w realizacji swojej idee fixe, że praca może uratować Żydów, to wariant realizacji osławionego hasła "Arbeit mach Frei" i sprawia, że nie jest w niczym lepszy od tych, którzy postanowili zawiesić to hasło nad bramą wejściową oświęcimskiego obozu.

Rumkowski nie ma dla siebie żadnego usprawiedliwienia - przynajmniej w ujęciu jakie proponuje Sem-Sandberg. Inna rzecz, to kwestia na ile jest to jego odautorska wizja, bo jakim człowiekiem był w rzeczywistości Chaim Rumkowski, tego pewnie nigdy się nie dowiemy.

poniedziałek, 7 października 2013

Karen Blixen - afrykańska odyseja, Jean-Noël Liaut

Idąc tropem, na który naprowadziła mnie Lirael w czasie dyskusji w Płaszczu zabójcy pozbyłem się resztki złudzeń. Cóż ..., wyszło na to, że z "Pożegnaniem z Afryką" jest tak, jak z rozdawaniem samochodów na Placu Czerwonym w Moskwie; okazało się, że nie samochody a rowery i nie rozdawali a kradli. No może nie do końca tak samo ale prawie.


O ile z książki Detlefa Brennecke wynikało, że Karen twierdząc, że pisała "Pożegnanie z Afryką" opierając się na tym co zapamiętała, miała kłopoty z pamięcią, to biografia Liauta pokazuje, że ich rozmiar był zatrważający, bo tam gdzie fakty niezbyt pasowały jej do kompozycji wykazywała się zadziwiającą lakonicznością lub amnezją, "Logika i prawda miały niewielkie znaczenie."

Liaut otrzymał za swoją książkę nagrodę za najlepszą biografię kobiecą (chociaż tytuł jej jest trochę na wyrost ponieważ Blixen nie błąkała się po Afryce jak Odyseusz, a i nie obyło się bez wpadki bo Evelyn Waugh nie był kobietą) ale i tak była to nagroda w pełni zasłużona. Świetnie napisana, z wyrozumiałością dla głównej bohaterki a jednocześnie dostrzegająca jej mniej przyjemne cechy. Wyczuwalna sympatia wobec Blixen nie przeszkadza Liautowi w przedstawieniu konfabulacji, których się dopuściła w swojej najsłynniejszej książce, a która była chyba dla niej narzędziem dowartościowania się bo "codzienna rzeczywistość była nieskończenie bardziej przykra" niż nostalgiczny obraz życia w Kenii, który przedstawiła.

To snobka, która pisała do brata, "że aby zostać baronową, warto było nawet zachorować na syfilis", która zamiast pustego konta wolałaby amputację nogi, a jednocześnie podawała błędną datę ślubu by nie wydało się, że jako niezamężna kobieta spędziła w hotelu noc z mężczyzną, który następnego dnia miał zostać jej mężem. Podobno nie cierpiała drobnomieszczaństwa ale z czasem, jej celem życiowym stało się zamążpójście, o którym Denys Hatton Finch nigdy nie chciał nawet słyszeć. Ta wielka miłość, o której pisała - "Zdaje mi się, że jestem na wieczność związana z Denysem, skazana by kochać ziemię, po której stąpa, być niewymownie szczęśliwa, kiedy jest tutaj, i cierpieć katusze, kiedy odchodzi." okazała się nieporozumieniem. "Denys pojawiał się i znikał, kiedy miał na to ochotę, wiedziała o tym i chcąc nie chcąc, akceptowała. Miała pełną świadomość, że w razie najmniejszej skargi on po prostu ucieknie." I koniec końców uciekł.

Ale okazało się, że jednak nie było warto zachorować na syfilis, bo po rozwodzie, ex-mąż ożenił się po raz drugi i tym samym utraciła prawo do posługiwania się tytułem baronowej, a  na dodatek zaprzyjaźnił się z nim jej kochanek. Panowie razem współorganizowali safari dla przyszłego króla Edwarda VIII, nic jej przy tym nie mówiąc. Tego jednak było już za wiele. Drobnomieszczańskie odruchy wzięły górę w Karen ale w awanturze z Denysem stała na z góry przegranej pozycji, bo to jej bardziej zależało na nim, "była kobietą czterdziestojednoletnią, chorą, rozwiedzioną, bezdzietną i nadal pozostającą na utrzymaniu rodziny: poniosła klęskę" na wszystkich frontach.

Denys nie oszczędził jej upokorzeń wyrządzanych mniej lub bardziej świadomie. Kiedy zwróciła się do niego po pomoc i pożyczkę, korespondencję z nią w tej sprawie prowadzili jego prawnicy. Okazało się, że w tej materii nie miał w sobie nic z romantyka, wręcz przeciwnie, jest zaskakująco przyziemny i pozbawiony poczucia humoru. Widać było, że to koniec. Co z tego, że wiedząc, że "Denys był bardzo wrażliwy na punkcie jej wyglądu, robiła (...) wszystko, by nigdy go nie rozczarować, posuwając się aż do łykania silnych środków przeczyszczających, aby zachować szczupłą sylwetkę" i tak nie miała szans z jego nową kochanką, o kilkanaście lat młodszą od siebie. Żyła iluzjami, którym dawała upust także w "Pożegnaniu z Afryką". Kiedy pisze, że Denys zapraszał ją na swój ostatni lot - mija się z prawdą, nie pierwszy zresztą raz - bo zapraszał już nie ją lecz jej "następczynię" Beryl Markham, która zresztą odmówiła mu w ten sposób ocalając życie.

Afrykańska rzeczywistość Karen Blixen głośno skrzeczy, choć najbardziej odczuli to członkowie rodziny, którzy przez lata zrzucali się, w nadziei uzyskania zysków, na sfinansowanie pobytu Karen w Kenii. W prowadzonej przez nią plantacji topili, z uporem godnym lepszej sprawy, górę pieniędzy.

Ale w portrecie opisanym przez Liaut'a są też i jasne tonacje. To przede wszystkim stosunek do ludzi, wśród których mieszkała. Troska o Murzynów, dla których była nie tylko pracodawczynią ale także lekarką, sędzią i nauczycielką, kimś kto traktował ich jak ludzi, komu mogli wyżalić się, u kogo mogli poszukać porady i pomocy, i zwyczajnie porozmawiać mimo wszystkich dzielących ich różnic jak równy z równym. I którzy autentycznie opłakiwali jej powrót do Danii.

piątek, 4 października 2013

Nadzieja w beznadziei, Nadieżda Mandelsztam

Książkowiec niedawno pisała o książce, która nigdy nie czytana czekała na nią 67 lat. Ja ze wstydem przyznaję się, że wspomnienia Nadieżdy Mandelsztam czekały na mnie lat 16 i to w dodatku na półce w mojej bibliotece. Po tym gdy okazało się, że to jedna z piękniejszych książek, które czytałem nie znajduję nic na swoje usprawiedliwienie i już teraz wiem, że za jakiś czas znowu do niej powrócę.


Poezja, w moim przypadku, to nie jest to "co tygrysy lubią najbardziej". O Osipie Mandelsztamie oczywiście "coś tam" słyszałem a wybór jego utworów w dwujęzycznej edycji Wydawnictwa Literackiego z 1983 r., do tej pory zbiera tylko kurz na półce, ale wiedza moja kończyła się na przekonaniu, że był jednym z akmeistów (które okazało się błędnym) i zesłany przez Stalina zmarł w obozie. 

"Nadzieja w beznadziei" jest książką specyficzną pod wieloma względami, poczynając od wieloznaczności tytułu a kończąc na ujęciu tematu. Generalnie jest nim życie Mandelsztamów w okresie mniej więcej od 1934 do 1938 roku, piszę - mniej więcej, bo Nadieżda wielokrotnie te ramy przekracza zarówno cofając się jak i wybiegając w przyszłość. Nie są to też wspomnienia w "czystej postaci" rozumianej jako zapis wydarzeń życia a raczej osnute wokół nich rozważania na temat kondycji człowieka w systemie stalinowskiego terroru i świetna analiza "człowieka radzieckiego" pisana z pewnym smutkiem i widocznym dystansem, pozbawionym złudzeń do ludzi i wydarzeń.

Bilans tych rozważań jest przygnębiający, zwłaszcza że dotyczy on w dużej mierze elit intelektualnych - "Kiedyś dobrych ludzi było dużo; co więcej, nawet źli udawali dobrych, bo tak wypadało. Stąd właśnie brały się fałsz i obłuda demaskowane przez pisarzy realizmu krytycznego jako wielkie grzechy przeszłości. Rezultat tych demaskacji okazał się dość niespodziewany; dobrzy ludzi zniknęli." Mimo, że sama Nadieżda Mandelsztam nie zaznała pobytu w gułagu (za to Osip znalazł się tam dwukrotnie) i jej zapiski były prowadzone z innej perspektywy, to jednak da się odnaleźć w jej wspomnieniach epizod wspólny z tym, co opisywały osoby nim doświadczone, jak choćby Eugenia Ginzburg, tyle że widziany z zewnątrz "(...) mogliśmy przeczytać w gazetach, że w czasach Jagody więźniowie żyli w obozach jak na wczasach. Wszystkie gazety chórem zarzucały Jagodzie niedopuszczalny liberalizm. "Tak więc byliśmy w rękach humanistów? - powiedzieliśmy sobie nawzajem. - I któż by przypuszczał?""

Geneza funkcjonowania takiego "humanizmu" niezależnie od tego, czy funkcjonował on w obozie, czy też poza nim Mandelsztam tłumaczyła następująco: "Dyktator jest potężny tylko wówczas, kiedy dysponuje kadrami ślepo mu wierzących wykonawców. Nie można ich kupić - to byłoby zbyt proste - ale kiedy już są, można im dopłacić i podkupić, zwłaszcza kiedy nie mają alternatywy. Jednakże każda idea ma początek, kulminację i spadek. Kiedy następuje ten ostatni, zapanowuje inercja; pojawiają się młodzi ludzie ogarnięci lękiem przed przemianami, obywatele spustoszeni wewnętrznie i spragnieni spokoju, gromadka przerażonych dziełem swoich rąk staruszków i drobni wykonawcy, którzy mechanicznie próbują to, czego nauczono ich w młodości." A to czego ich nauczono w młodości było porażające; cynizm z jakim uprzedmiotowiono człowieka i ideologiczne zaślepienie człowieka widać jak soczewce w sentencjonalnym stwierdzeniu młodego inżyniera - "Przecież rozstrzeliwują wszędzie (...). A że u nas więcej? No cóż, na tym polega postęp ...".

W tej atmosferze bezduszności i terroru Osip nie miał wielkich szans, z książki wyłania się bowiem sylwetka człowieka wrażliwego, może nawet nadwrażliwca, nonkonformisty który ani nie chce ani nie potrafi dostosować się do warunków dyktowanych przez otaczający go świat. Ciągłe prześladowania sprawiają, że perspektywa zamilknięcia Mandelsztama jako poety i człowieka staje się coraz bardziej realna a jedynym sposobem przechowania i zachowania jego twórczości, co staje się misją życia Nadieżdy, jest nauczenie się jej na pamięć.

"Nadzieja w beznadziei" nie jest pełną wersją zapisków Mandelsztam lecz ich zredagowanym wariantem, który ma ułatwić obcowanie z tekstem. Ma on swój rytm, w który wpada się nie od razu ale gdy już się go poczuje książkę czyta się nieomal jednym tchem. Szkoda jednak, że redakcja ograniczyła się jedynie do uczytelnienia tekstu. Nie ma co ukrywać, w lekturze pożądana jest przynajmniej podstawowa znajomość życia literackiego Rosji/Związku Radzieckiego pierwszej połowy XX wieku, bo przez karty książki przewija się wiele postaci mniej lub bardziej znanych jak chociażby Achmatowa, Bucharin, Erenburg, Fadiejew, Katajew, Pasternak czy Wiktor Szkłowski i z pewnością, krótkie notki na ich temat uczytelniłyby lekturę. Aż prosiło się również o odredakcyjne wyjaśnienie okoliczności towarzyszących spoliczkowaniu Aleksego Tołstoja przez poetę, to jednak nie ono, jak niekiedy się twierdzi lecz wiersz o Stalinie, stał się przyczyną jego zguby:

"Żyjemy tu, nie czując pod stopami ziemi,
Nie słychać i na dziesięć kroków, co szepczemy,
 

A w półsłówkach, półrozmówkach naszych
Cień górala kremlowskiego straszy.
 

Palce tłuste jak czerwie, w grubą pięść układa,
Słowo mu z ust pudowym ciężarem upada.

Śmieją się karalusze wąsiska
I cholewa jak słońce rozbłyska.

Wokół niego hałastra cienkoszyich wodzów:
Bawi go tych usłużnych półludzików mozół.

Jeden łka, drugi czka, trzeci skrzeczy,
A on sam szturcha ich i złorzeczy.
 

I ukaz za ukazem kuje jak podkowę –
Temu w pysk, temu w kark, temu w brzuch, temu w głowę.

Miodem kapie każda nowa śmierć
Na szeroką osetyńską pierś."


I jeszcze rzecz na zakończenie, która wydała mi się istotna. Otóż posłowie do "Nadziei w beznadziei" wydanej w serii "Edukacja europejska", napisał jej redaktor Wacław Sadkowski, autor wprowadzenia do "Zapisane w pamięci", hagiografii Melanii Kierczyńskiej, czarnego charakteru życia literackiego w okresie socrealizmu. Nie było by może w tym jeszcze nic takiego strasznego, gdyby nie fakty, które na światło dzienne wyciągnął Marek Nowakowski, a potem Joanna Siedlecka. Z ich tekstów wynika, że był on delatorem z gatunku tych, za sprawą, których życie Nadieżdy i Osipa zamieniło się w piekło. I można by potraktować to tylko jako złośliwy chichot historii, gdyby przy okazji nie nasunęło się pytanie o t,o gdzie w tym jest zwykłe, ludzkie poczucie przyzwoitości ...  
    

środa, 2 października 2013

Wodnikowe Wzgórze, Richard Adams

Na "Wodnikowe Wzgórze" trafiłem zupełnie przypadkowo, jeszcze w czasach gdy na książki autentycznie się "polowało" a czarna, lakierowana obwoluta z kółeczkiem "Współczesnej literatury światowej" była gwarancją rozrywki na poziomie, czasami mniej, czasami bardziej udanej. Powieść Adamsa należy zdecydowanie do tej drugiej grupy.


Zabierałem ją do pociągu "z pewną taką nieśmiałością" bo podróż długa (PKP jak powszechnie wiadomo gwarantuje coraz dłuższe podróże) a powroty do lektur sprzed lat, jak wielokrotnie już się przekonałem, niosą ze sobą spore ryzyko więc prawdopodobieństwo sam na sam z nietrafioną lekturą było spore. Na szczęście moje obawy zupełnie się nie potwierdziły. Czar "Wodnikowego Wzgórza" ciągle trwa i widać, że króliki mają dobrą passę w literaturze bo to i u Potter, Milne'a i Carrolla, wszystkie one są na swój sposób urokliwe.

Historia wędrówki królików w poszukiwaniu swego miejsca na ziemi, podobnie jak powieść Carrolla choć pisana z myślą o dzieciach, bawi dorosłych. Motyw wędrówki i doświadczonych w jej czasie przygód przywodzi zresztą na myśl jeszcze jedną bajkę dla czytelników w wieku od lat 9 do 99, a mianowicie "Hobbita czyli tam i z powrotem". O ile jednak u Tolkiena jest to świat wymyślony od A do Z, to w "Wodnikowym wzgórzu" mamy do czynienia z realiami, które są każdemu znane, i nie ma tu znaczenia, że akcja rozgrywa się w okolicy angielskiego miasteczka Newbury (Berkshire) a nie w Polsce.

W świecie stworzonym przez Adamsa króliki mają ludzkie cechy i mimo wielokrotnych zastrzeżeń poczynionych w powieści zachowują się jak ludzie. Zdarza się, że niektóre z nich budują swój świat według najgorszych ludzkich wzorców opierając się na przemocy i strachu, albo w zamian za komfort, gotowe są poświęcić życie innych i swoje. Na szczęście jednak główni bohaterowie są uosobieniem pragnienia życia w wolności i przyjaźni. Świat zwierząt wcale nie jest mniej skomplikowany niż nasz (mają nawet własną mitologię kojarzącą mi się może za sprawą miana jej głównej postaci - El-ahrera z "Baśniami z tysiąca i jednej nocy", jednocześnie jednak opowieści o nim rozbijają tok narracji i jakoś nie przypadły mi do gustu) w dodatku narażony na niebezpieczeństwa wobec, których są bezradne i bezbronne. Z całą ostrością widać to w scenie niszczenia królikarni podczas przygotowania terenu pod budowę osiedla, czy rozwikłaniu zagadki "szczęśliwego życia" królikarni Pierwiosnka przywodzącą na myśl cytat z T. Casey Brennan'a "Biedne zwierzęta!! Jak zazdrośnie bronią swoich nieszczęsnych ciał, które dla nas są jedynie kolacją, a dla nich całym życiem". Na szczęście wszystko kończy się dobrze.

Świetna książka, chwilami zmuszająca czytelnika do refleksji ale jednak pogodna, z gatunku tych, od których nie można się oderwać i które czyta się jednym tchem.