niedziela, 27 grudnia 2015

Najlepsze i najsłabsze książki 2015 roku

Wiadomo, Nowy Rok to czas podsumowań i podtrzymując tradycję przedstawiam najlepsze i najgorsze przeczytane przeze mnie w 2015 roku książki. O ile z drugą kategorią nie miałem większego kłopotu, to w przypadku pierwszej żałowałem, że, niestety, dziesiątka nie jest z gumy (żeby było sprawiedliwie, książki przedstawiam w kolejności alfabetycznej tytułów).


1. Bracia Karamazow - mit założycielski duszy rosyjskiej.

2. Lalka - do czego może doprowadzić mężczyznę romantyczny ideał kobiety.

3. Mistrz i Małgorzata - ucieczka ze zglajszachtowanego świata.

4. Na wschód od Edenu - bo to zła kobieta była.

5. Rękopis znaleziony w Saragossie - historie jak z 1001 nocy w europejskim wydaniu.

6. Trawa śpiewa - do czego może doprowadzić osamotnienie i uprzedzenie.

7. Widnokrąg - nostalgiczne wspomnienie świata dzieciństwa.

8. Wyznania Nata Turnera - zło i dobro nie jest związane z kolorem skóry.

9. Zabić drozda - szkoda, że wyrastamy z wrażliwość dziecka.

10. Zasypie wszystko, zawieje... - Kresy odmitologizowane.

A teraz książki, które obrażają inteligencję czytelnika, są policzkiem dla dobrego smaku albo na które zwyczajnie szkoda czasu:

1. Drach - dowód na to, że marketing jest w stanie wypromować każde badziewie.

2. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku - przykład jak można podpiąć się pod znany motyw nic nie prezentując.

3. Gdzie mól i rdza - kryminał z ambicjami, którego lepiej nie starać się zrozumieć.

4. Janion. Transe - traumy - transgresje. Niedobre dziecię - przykład, potwierdzający, że nie należy wywiadów przeprowadzać "na kolanach".

5. Kolumbowie, rocznik 20 - zdumiewające, jak to możliwe, że książkę zideologizowaną udało się wcisnąć jako prawdę.

6. Lato w Jagódce - gdzie tam Mniszkównej do Katarzyny Michalak.

7. Love story - Amerykanie też mają swoją wersję "Trędowatej", na szczęście o wiele krótszą.

8. Panienka z okienka - kobieca wersja popłuczyn po Sienkiewiczu sprzed 100 lat.

9. Studnia bez dnia - Katarzyna Michalak czuje gorący oddech na placach Katarzyny Enerlich.

10. Sztuka Afryki w kolekcjach i badaniach polskich - z wielkiej chmury mały deszcz czyli dowód na to, że w badaniach nad afrykańską sztuką plemienną jesteśmy 20 lat (jeśli nie więcej) za Murzynami.

środa, 23 grudnia 2015

Emma, Jane Austen

Jak napisała mi Natalia, pomysłodawczyni i organizatorka Festiwalu "Emmy" i której przy tej okazji dziękuję za zaproszenie, jestem jedynym facetem, który w nim uczestniczy. Wolę nie myśleć, że umieszczenie mnie na szarym końcu to odwet za seksistowskie treści u Austen (bo przecież to nie ja wybierałem "Emmę") ani że kolejność wpisów oznacza ich gradację lecz raczej pocieszać się angielskim powiedzeniem last but not least.  Jakby nie było, jako rodzynek w damskim towarzystwie poczułem się zobowiązany do zachowania przytomności umysłu, a jest to ciężkie zadanie jeśli ma się z do czynienia z fenomenem. I to nie jednym, i jeszcze na dodatek tyloma ochami i achami. No bo jakim cudem ciągle czytany jest romans sprzed dwóch wieków, w którym przez pół rozdziału starszy pan trzyma wszystkich w "gorączkowym napięciu", zastanawiając się czy wsiąść do powozu? Śmiem twierdzić, że zamieszczenie "Emmy" w wykazie lektur szkolnych momentalnie przywróciłoby książce należne jej miejsce w  panteonie nudy (choć może nie bez winy jest też tłumaczka Jadwiga Dmochowska).


A tak, póki co, "Emma" podobnie jak pozostałe powieści Jane Austen, z wyjątkiem "Dumy i uprzedzenia", jest dowodem potęgi prania mózgów ukrytego pod nazwą marketingu, bo trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że książka będąca apoteozą konwenansu i samozniewolenia kobiet, jakby to powiedziały feministki, przeżywa renesans w dobie ofensywy gender. Nie da się ukryć, że zyskała one także i u nas drugie życie a właściwie pierwsze, jeśli się weźmie pod uwagę, że jej wydanie z 1962 roku (którego okładkę zamieszczam) przeszło zupełnie bez echa. Dzisiaj za to, wraz z innymi książkami Austen, jest czytana, jak rzadko która powieść "z myszką".

Pewnie w dużym stopniu zawdzięcza to etykietce romansu i ekranizacjom ale nie bez znaczenia jest też pretensjonalność i przewidywalność do bólu. To wszakże kwintesencja literatury kobiecej - perypetie miłosne, rozgrywające się w środowisku angielskiego ziemiaństwa, na angielskiej prowincji w początkach XIX wieku, które obowiązkowo kończą się dobrze czyli zamążpójściem głównej bohaterki (i nie tylko jej) opowiedziane w zwolnionym tempie. Coś, co doskonale przystaje do naszego stereotypowego wyobrażenia o klasycznej angielskości.


Nie ma co ukrywać, "Emma" nie jest szczytowym osiągnięciem Jane Austen, a kto pamięta "Dumę i uprzedzenie" (choć pewnie bardziej poprawne byłoby odwołanie się do "Rozważnej i romantycznej") ten w sumie zna już jej pozostałe powieści (może z wyjątkiem "Opactwa Northanger"). "Emma" nie jest tu wyjątkiem: pani Weston to wariant Charlotty Lucas, pan Elton jest odmianą Williama Collinsa, mityczna pani Churchill jest echem lady Katarzyny de Bourgh, pan Woodhouse ze swoją głupotą jest męskim wydaniem a rebours pani Bennet, uległość "kury domowej", Izabelli kojarzy się z Jane Bennet, Jerzy Knightley za swoją rezerwą i rozsądkiem to Darcy, zaś Emma jest wariacją na temat Lizzy, tyle że znacznie bardziej irytującą, by nie powiedzieć głupszą. Swoją drogą to trochę dziwne, że młoda dziewczyna zajmuje się tym co jest domeną samotnych, starszych pań usiłujących związać koniec z końcem, w rodzaju Jente czy pani Meliton, ale kto w końcu zrozumie kobietę?

Czy da się więc wycisnąć coś z "Emmy", coś co nadałoby powieści trochę większe znaczenie niż nudnego romansu, z jednowymiarowymi postaciami, w którym bohaterowie jeśli już wychodzą z domu, to po to "aby spędzić pięć nudnych godzin w cudzym domu, nie mając nic do powiedzenia ani nie spodziewając się usłyszeć nic, co nie byłoby już powiedziane i usłyszane wczoraj i nie może być powiedziane i wysłuchane jutro" a szczytem rozrywki jest małomiasteczkowa potańcówka? Jeśli pan Knightley skarżył się dwa wieki temu, że chodzenie "z wizytami jest bardzo nieprzyjemne; po pierwsze strata czasu, po wtóre nudne baby, a ponadto groza zetknięcia się z drugo- i trzeciorzędnym towarzystwem" to co dopiero ma powiedzieć współczesny czytelnik czytając o tych wszystkich herbatkach.

Tak..., znalezienie w tym przypadku "treści intelektualnie nośnych" to trudna sprawa. Przecież bohaterowie "Emmy" niczym się w gruncie rzeczy, poza obgadywaniem bliźnich, nie zajmują. Nawet postacie wydawałoby się o najszerszych horyzontach a więc bracia Knightley'owie są zdumiewająco ograniczeni. Nie mają żadnych zainteresowań, nie rozmawiają o polityce, gospodarce, sprawach dotyczących lokalnej społeczności czy wydarzeniach kulturalnych. Jedyny ukłon w powieści Austen w tę stronę to wymienienie tytułów kilku książek. Gdybym był bardzo złośliwy, to powiedziałbym, że bohaterowie "Emmy" intelektualnie niespecjalnie wyrastają ponad poziom "ekipy z Newcastle". Fakt, nie klną, nie piją na umór, nie kopulują z kim popadnie, nie są wydziergani i to im można zapisać na plus. Ale czy to wystarczy żeby, jak to często się powiada, "Emma" nas bawiła?

Co powiedzielibyśmy dzisiaj o dwudziestojednoletniej ograniczonej, zadufanej w sobie, bogatej pannie, która usiłowałaby "meblować życie" o cztery lata młodszej koleżance - gdybyśmy nie mówili o książce, ale o realnym życiu, gdybyśmy byli świadkami tego, jak ktoś taki o włos mógł złamać życie dwojga ludzi? Zabawne?

Równie jest zabawna jest scena, w której Emma idzie "do rodziny chorych biedaków, których otaczała opieką" by "pocieszyć nieszczęsną rodzinę i dać jej dobrą radę". Oto czego trzeba ubogim i chorym od bogatej panny - dobrej rady, wszak te, jak wiadomo zawsze są w cenie. Byłbym zapomniał, dostaną jeszcze garnek rosołu, jak tylko go sobie przyniosą z jej kuchni. To doprawdy miłe z jej strony, mogła przecież powiedzieć by również po dobre rady i pociechę wpadali do Hartfield. Jakie to zabawne! Nie wątpię, że bawi nas także udręczona, samotna Jane Fairfax miotająca się pomiędzy paniami Bates a Augustą Elton, przecież ma czego chciała. A może jednak nie do końca?

Kiedy czytam, że w książce "widać wyraźnie przemianę, dojrzewanie, rozwój głównej bohaterki" to aż ciśnie się na usta pytanie, a na czym właściwie ma polegać ta przemiana, dojrzewanie i rozwój Emmy? Czy na tym, że postanowienie zostania starą panną zostało ciśnięte w kąt gdy tylko oświadczył się jej kandydat, który odpowiadał jej aspiracjom? Czy też może na tym, że na wieść o śmierci pani Churchill, pierwszą myślą Emmy jest perspektywa małżeństwa Harriet z Frankiem, a gdy rodzi się córka państwa Weston już zamierza ją wyswatać z którymś z synów Izabelli choć kandydatka na żonę na razie tylko je, śpi i robi w pieluchy? Gdy Emma idzie z wyrzutami sumienia w odwiedziny do panny Bates  po tym jak ją publicznie upokorzyła, czy przeprasza ją? - nie, ależ skąd, pyta za to o zdrowie Jane - jakież to delikatne. Itd., itd., itd.

Jeśli trzeźwo spojrzy się na postać Emmy to widać, że jedyna rzecz, która się w Emmie zmieniła, to jej stan cywilny. Owszem, pewnie sporo by się dało wytłumaczyć kompleksem Elektry, na który, zdaje się cierpi, bo jej związek z ojcem przybiera chorobliwe objawy - "krótki dialog z własnym sercem zrodził uroczyste postanowienie, że nigdy nie opuści ojca. Odsunęła wszelką myśl o tym, uważając ją za grzech popełniony myślą. Póki ojciec żyje, może być tylko narzeczoną pana Knigtleya (...)" ale to temat raczej dla jakiegoś psychologa czy psychoanalityka. Zdumiewające, że podobno inteligentna kobieta nie umie wyobrazić sobie relacji z ojcem i mężem inaczej jak tylko alternatywy rozłącznej albo... albo.... Aż strach pomyśleć, co by się stało gdyby, na szczęście, ktoś nie ukradł kur pani Weston. Ciekawe zresztą kto to mógł być, przecież Cyganie już wcześniej uciekli.

Samą siebie przechodzi Emma w reakcji na wiadomość od przyjaciółki, że ta kocha Knightley'a - "Takie wywyższenie dla niej. Takie zejście z piedestału dla niego! Emma myślała z przerażeniem, jak go to pogrąży w opinii ogółu, przewidywała uśmiechy, szyderstwa, wesołe żarty, jakie ludzie będą stroić jego kosztem; zgryzotę i upokorzenie, jakim to będzie dla jego brata, tysiące przykrości, jakie to pociągnie za sobą dla niego". Oto jest przyjaźń Emmy! Co za empatia! To jest dopiero przemiana! I jeśli ktoś ma wątpliwości czy Emma dojrzała w finale powieści, to ostatecznie powinna rozwiać ją refleksja - "Ach, gdybyż Emma nie była nigdy wyróżniała Harriet! Gdybyż była pozostawiła ją tam, gdzie było jej miejsce i gdzie, jak powiedział wyraźnie pan Knightley, powinna była pozostać!" O to właśnie chodzi - Emma dojrzała bo przecież wreszcie zrozumiała, że trzeba było się od początku słuchać Knightley'a, bo nic dobrego z tego nie wyniknie gdy kobieta nie słucha mężczyzny.

Jasne, że jest w "Emmie" trochę ironicznego dowcipu i scen, które wywołują uśmiech ale są i takie, które wywołują ziewanie bo chwilami książka jest, co tu dużo mówić, nudna jak flaki z olejem, dajmy więc sobie spokój z twierdzeniem, że "Emma" wielką powieścią jest - jak jest, kiedy nie jest. 

Więc co tak naprawdę można "wycisnąć" z "Emmy"? Otóż, to co przewija się zresztą także w innych powieściach Jane Austen - przygnębiający obraz sytuacji i postawy kobiet, w spętanym konwenansami środowisku. Motorem ich działań jest strach przed deklasacją, bo deklasacja to tragedia a środkiem, który ma temu się przeciwstawiać jest małżeństwo, które staje celem życiowym. Gdy Emma zachwala związek z pastorem Eltonem, "mariaż ten przedstawia same dobre strony. Zapewni ci wszystko, czego możesz pragnąć: szacunek, niezależność, ładny dom, osiądziesz wśród prawdziwych przyjaciół, w bliskości Hartfield i mojej, co utrwali raz na zawsze naszą przyjaźń. Ten związek nie wywoła nigdy rumieńca wstydu ani na twojej, ani na mojej twarzy." to jest w tym wszystko tylko nie miłość, a opinia innych o związku jest równie ważna jak opinia kandydatki na żonę. Miłość, to co dla nas dzisiaj jest oczywistą i podstawą małżeństwa jest komfortem. Na małżeństwo z miłości może sobie pozwolić tylko bogata panna. Warto zwrócić uwagę, że Austen oszczędziła swoim bohaterkom dylematu i konieczności wyboru: biedny ukochany vs bogaty kandydat na męża. Być może dlatego, że byłby to dylemat pozorny a wynik tego wyboru byłby z góry przesądzony biorąc pod uwagę, że w niektórych sprawach panie w "Emmie" nadzwyczaj twardo stąpają po ziemi i doskonale zdają sobie sprawę "jak zgubny wpływ na harmonię domową może mieć brak pokoju dla kucharki albo niewygodna spiżarnia". I czyż nie mają racji?

niedziela, 13 grudnia 2015

Smuga cienia, Joseph Conrad

"Smuga cienia" chodziła już za mną od dawna, jako że tytuł powieści Conrada "wybił się na niepodległość" kojarząc się z pasmem smutku a byłem ciekaw, czy i ewentualnie na ile, to co "funkcjonuje w obrocie" oderwało się, podobnie jak w przypadku "Nostromo" od źródła. W trakcie lektury zainteresował mnie jeszcze kontekst książki. Znamienna jest dedykacja dla syna, który na ochotnika zgłosił się do wojska i walczył we Francji (oczywiście w czasie I wojny światowej - to dla niezorientowanych) i podtytuł "Wyznanie". Światło rzuca na to przedmowa, w której Conrad chce powiedzieć, zachowując oczywiście proporcję wagi zdarzeń, że istnieje pewna analogia doświadczeń każdego młodego człowieka, który musi stawić czoła nie tylko namacalnemu niebezpieczeństwu ale także czemuś nieuchwytnemu i dopiero sprostanie takiemu wyzwaniu czyni z niego osobę dojrzałą.

 
Prawdę mówiąc, Conrad trochę przesadził trochę z tym "Wspomnieniem", bo ani jego poprzednik nie był tak demoniczny, ani stan załogi tak zły ani nawet żegluga nie była tak szybka to wynikło z książki, ale przecież w końcu to nie autobiografia choć przedmowa, o której wspomniałem zdaje się sugerować coś innego. Własne przeżycia zostały nie tyle opisane w powieści, co zostały przez Conrada twórczo wyzyskane i udramatyzowane, co może budzić "mieszane uczucia" biorąc pod uwagę dedykację dla Borysa.

W każdym razie, jakby nie patrzeć "Smuga cienia" jest opowieścią o młodym, dobrze zapowiadającym się człowieku, który zdecydował się zrezygnować z kariery w marynarce. Czekając na statek, którym mógłby zabrać się z Indochin do Europy, otrzymał niespodziewany awans na kapitana statku, którego poprzedni dowódca zmarł. Uszczęśliwiony propozycją, zmienia swoją decyzję i obejmuje dowództwo a w czasie swojego pierwszego rejsu musi stawić czoło przeciwnościom, których się nie spodziewał.
 
Tytułowe określenie pada w powieści tylko raz, na początku książki - "Postępujesz naprzód, a twoim śladem nieodstępnie i niepostrzeżenie posuwa się czas. Aż przychodzi chwila, w której spostrzegasz przed sobą smugę cienia ostrzegającą cię, że dzień pierwszej młodości dobiegł już do końca." Wydaje mi się jednak, że to coś więcej niż przejście z okresu młodzieńczego do dorosłości bo Conrad pisze, że "to, co ogarnia cię niewysłowionym urokiem, to właśnie zetknięcie się z powszechnym doświadczeniem, od którego oczekujesz jakichś szczególnych lub zupełnie osobistych wrażeń - odrobiny czegoś własnego". Chodzi tu więc o bardziej o jakieś "mistyczne poczucie związku z "dynastią"" (w tym przypadku kapitanów statków), dołożenie własnej cegiełki do doświadczenia poprzedników, których życie zbudowało etos zawodu. Ale zaryzykowałbym twierdzenie, że nawet takie wyjaśnienie nie oddaje istoty "Smugi cienia".

Owszem, to zestawienie naszego działania z doświadczeniem naszych poprzedników, którzy wywarli swoje piętno na tym z czym przyszło się nam borykać ale w konfrontacji z przeciwnościami i to nie każdymi, lecz także tymi którym nie można nadać materialnego kształtu. Główny bohater książki walczy przecież nie tylko z czymś co ma realny wymiar - epidemią panującą wśród załogi i przeciwnościami pogody ale także z pamięcią o poprzednim dowódcy. Progiem naszej dorosłości/dojrzałości nie jest więc stawienie czoła jako określonemu niebezpieczeństwu. Dopiero konfrontacja z piętnem pozostawionym przez innego, z fatum ciążącym nad załogą i statkiem stanowi ten Rubikon, a to coś znacznie gorszego niż namacalne przeciwności, którym można spojrzeć w twarz - to walka z cieniem, z czymś co istnieje tylko w wyobraźni człowieka, z czymś co jest nieuchwytne a czego istnienia nie da się jednak zaprzeczyć.

Co prawda główny bohater i jednocześnie narrator jest rzeczowy do bólu, całkowicie odrzuca zabobonną wiarę swego pierwszego oficera przekonanego o skuteczności klątwy rzuconej przez poprzedniego kapitana statku ale w gruncie rzeczy jest to odrzucenie werbalne. Głośno nie przyjmując jej do wiadomości, w gruncie rzeczy jest na najlepszej drodze do uwierzenia w nią. Wszak po zwycięstwie nad przeciwnościami losu wyraźnie mówi o pokonaniu złośliwego upiora, przełamaniu złego uroku i zdjęciu klątwy choć Conrad wyraźnie zastrzega, że "cokolwiek podlega władzy naszych zmysłów, musi być naturalne i, jakkolwiek wyjątkowe, nie może się różnić w swojej istocie od wszystkich innych przejawów widzialnego i dotykalnego świata, którego jesteśmy świadomą cząstką".

Mnie jednak bardziej niż główny bohater zaintrygowała tajemnicza postać jego poprzednika. Wiemy o niej tylko tyle co przekazał Burns, a nie wiadomo na ile można mu wierzyć, jedną fotografię i podejrzenie o zamianę chininy. Ale nawet z tych ułamków informacji wyłania się postać dramatyczna, znacznie ciekawsza niż narrator - człowiek rozdarty pomiędzy miłością o poczuciem obowiązku, który dla zdobycia względów ukochanej kobiety, ryzykuje zdrowie załogi a tęsknotę zabija narkotykami. W którym, w chwili impulsu zwycięża co prawda poczucie obowiązku unieszczęśliwiając go jednak i budząc w nim pragnienie zarówno samounicestwienia, jak i zagłady statku, który stanął pomiędzy nim a kobietą, którą kochał. To jednak tylko hipoteza, a o jej prawdopodobności musielibyście już sami się przekonać.

Co tu dużo mówić, prawdziwa Conradowska proza!

sobota, 5 grudnia 2015

Gösta Berling, Selma Lagerlöf

"Gösta Berling" odpokutował u mnie już wystarczająco długo na półce i pewnie dalej by zbierał na niej kurz gdyby nie listy Karen Blixen, w których Karen skarżyła się, pisząc do matki, że jedna z ciotek porównuje ją z Marią, z powieści Selmy Lagerlöf, kobiety która opierała się miłości, a gdy w końcu dała się porwać uczuciu, było już za późno i wystawiła się tylko na drwiny. Książka Lagerlöf zbierałaby ten kurz, bo co tu dużo mówić, lektura "Gösty Berlinga" nie zatyka dechu w piersiach, bardzo oględnie rzecz ujmując.


To powieść wyłącznie dla tych, którzy gustują w niespiesznej lekturze, w sam raz na ponure, długie jesienne i zimowe wieczory, w hieratycznej prozie, która swoją stylistyką kojarzyć się może z literaturą średniowieczną (zresztą tytuł oryginału używa określenia saga). Nie ma co ukrywać, to ciężki orzech do zgryzienia i nie zmienia tego nawet fakt, że to książka o miłości. A przecież to taki dobry materiał na bestseller.

Tytułowy bohater przecież jest przystojniakiem, wrażliwcem i heartbreakerem. Wystarczy, że spojrzy na kobietę, porozmawia z nią, zatańczy, a ta już traci dla niego głowę. Z wzajemnością zresztą, jako że facet strasznie jest kochliwy. Aczkolwiek nie jest księciem z bajki, bo to obdartus i alkoholik - cóż, nikt nie jest doskonały - ale to wszystko przez to, że cierpi na weltschmerz. Zakrawa przez to trochę na protoplastę "swobodnego jeźdźca", ceniącego sobie wolność i niezależność, kierującego się głównie porywami serca, rozumem zaś, niestety, w znacznie mniejszym stopniu i stąd wszystkie nieszczęścia. A do tego jeszcze ta anachroniczna męska duma - policzek w twarz feminizmu. Doprawdy, irytujące. A jeszcze bardziej irytujące, że kobiety Lagerlöf  poświęcają swoją autonomię dla mężczyzn. Fe, któż tak dzisiaj robi. Na szczęście, są  i takie, które ratują honor rodzaju żeńskiego stawiając stanowczy opór męskiej dominacji, za co muszą zapłacić wysoką cenę. Wiadomo. Jednak, ku zadowoleniu czytelników, którzy dotrwali do finału, wszystko kończy się dobrze. Nawet śmierć jest błogosławiona.

Widać więc z tego, że owszem, książka Lagerlöf ma potencjał, w końcu skandynawskie kryminały biją rekordy popularności, więc może i skandynawski romans mógłby się sprzedać na tej fali, tyle że nie obyłoby się bez cięć. Coś trzeba byłoby zrobić z tymi wszystkimi opisami przyrody i umiejscowienia akcji na jakimś szwedzkim zadupiu. Literaturoznawcy usiłują to tłumaczyć miłością pisarki do ziemi ojczystej, ale przecież to takie nudne. Te wszystkie śniegi, lasy, jeziora i skały, które panują nad człowiekiem i determinują jego życie - nie tego nam dzisiaj trzeba. Wystarczyłoby gdyby Lagerlöf raz o tym wspomniała, a ona nie dość, że ciągle do tego wraca, to jeszcze się tym zachwyca. Jeśli już naprawdę akcja musi się tam toczyć, to można by wprowadzić jakieś smoki, potwory, facetów biegających w efektownych hełmach z rogami i kobitki z wyeksponowanymi atrybutami macierzyństwa i już byłby, jak się patrzy, konkurencja dla "Pieśni lodu i ognia". Tak, to byłby materiał na przebój, a tak co? - niewyzyskany potencjał.

Wyraźnie widać, że Lagerlöf pisała "Göstę Berlinga" będąc myślami w przeszłości, bo książka jest opowieścią o ludziach, z którymi rozminęła się w czasie, a o których pamięć była jeszcze żywa, tyle że u niej ich realny kształt został przykryty płaszczem legendy. Tak, to co przebija w jej książce, to tęsknota za minionym światem, żal że choć miejsca w których istniał pozostały, to jednak on sam minął bezpowrotnie, choć tak niewiele, wydawałoby się brakowało by go dotknąć. Świat ludzi gwałtownych w uczuciach ale jednocześnie szczerych, w których wszystko było jasne i występowało w czystej postaci, tak miłość jak i nienawiść. Cóż za naiwność. Dzisiaj to zupełnie co innego. No i jeszcze ta kwestia grzechu, winy i skruchy, co za staroświeckie pojęcia, nie mówiąc już o braku dosłowności i detaliczności w opisach okrucieństwa nie mówiąc już o zupełnym braku scen erotycznych. Z czym do ludzi?! Muszę sobie chyba jako odtrutkę zaserwować, któryś z bestsellerów...