piątek, 31 stycznia 2014

Wspomnienia policjanta z warszawskiego getta, Stanisław Gombiński (Jan Mawult), opracowała Marta Janczewska

Dużo sobie po wspomnieniach Stanisława Gombińskiego obiecywałem, bo nie dość, że spisywane prawie na gorąco (zapiski powstały w 1944 roku) to jeszcze, jak wskazuje już tytuł, przedstawiają punkt widzenia kogoś kto pełnił funkcję w instytucji, która zapisała się w historii "czarnymi zgłoskami". 


Nie wiem nawet czy określenie "wspomnienia" w odniesieniu do książki Gombińskiego jest najwłaściwsze bo przedstawia ona jakby uogólniony, odindywidualizowany obraz życia w getcie. To jakby suma doświadczeń, opis zjawisk a nie poszczególnych zdarzeń (te trafiają się wyjątkowo). Jeśli już takie jednostkowe przypadki opisuje, to widać w nich pewną emfazę, jak w przypadku opisu słynnej drogi dzieci z sierocińca Janusza Korczaka na Umschlagplatz a w dodatku ma się wrażenie, że pełnią one rolę literackiej paraboli, tak jak wówczas gdy opisuje śmierć dr. Brandstättera - "Wypędzony z mieszkania dr Michał Brandstätter, (...) staje na chodniku, w letnim palcie narzuconym na koszulę i boso. Do żołnierza, który go sprowadził, mówi najczystszą niemczyzną - nie darmo było się wychowankiem uniwersytetu lwowskiego i wiedeńskiego i znanym germanistą - że jest chory na tyfus, że nie chce znosić jeszcze dodatkowych męczarń. Jeżeli nie może zostać w domu - chce zginąć od razu. Osiemnastoletni może chłopak w mundurze, uśmiechnięty, znany w ghetcie z ostatnich miesięcy jako dobry i wesoły kompan niejednego Żyda, kiwa głową, z uśmiechem doń mówi, by stanął na jezdni w szeregu, z uśmiechem zachodzi od tyłu, wyjmuje rewolwer i oddaje strzał w potylicę, w nasadę czaszki. Ten strzał w zupełności wystarcza, to, co do niedawna było doktorem Brandstätterem, wali się na oczach jego żony na bruk. A młody żołnierz z uśmiechem repetuje broń, chowa ją do kabury i mówi do swych towarzyszy: Das war eigentlich ein Gndadenschuss, nicht wahr?" (To był właściwie strzał łaski, czyż nie?)

To sprawia, że chwilami podchodzi się do "Wspomnień policjanta ..." jako do relacji prowadzonej przez kogoś kto był co najwyżej tylko obserwatorem wydarzeń a nie ich uczestnikiem, który pisze o  rzeczach o których wiedzę czerpał "z drugiej ręki", jak choćby wówczas gdy pisze o Treblince. Na dodatek jego opisy getta, mimo że miejscami bardzo drastyczne, jak ten "miasteczka uchodźców przy ul. Dzikiej" - "Obojętność na wszystko, zanik uczuć. Kał zalewa korytarze i pokoje, przecieka z pięter na dół, tworzy lepką, grząską masę. Zimą zwisają na zewnątrz okien stalaktyty ekstrementów. Ludzie niczego nie chcą, do niczego nie dążą, o nic nie walczą. To - dno. " - dla kogoś kto choć trochę interesuje się losem społeczności żydowskiej w czasie okupacji, to w sumie nic nowego. Nie ma w tym żadnej "nowej jakości" w stosunku do innych wspomnień, ta pojawia się ona dopiero w drugiej części - "Czyściec. Władze ghetta", choć i w pierwszej ("Ale glajch. Ulice ghetta") można momentami odnaleźć jej zapowiedzi.

Jej clou, to stosunek do działalności "policji" żydowskiej, interesujący biorąc pod uwagę, że przedstawiony przez jednego z jej funkcjonariuszy. Chociaż osobista uczciwość Gombińskiego była niekwestionowana (po wojnie stawał przed dwiema różnymi instytucjami, które ją potwierdziły) to ma się wrażenie, że próbuje dokonać niemożliwego. Z jednej strony nie przemilcza opinii jaką się "cieszyła" Służba Porządkowa (i inne tego rodzaju instytucje) ale przedstawia ją jako opinię ogółu, która z definicji jest uproszczona i wyolbrzymiona a przez to niesprawiedliwa jednocześnie usiłując racjonalizować dobrowolne przyczynienie się Żydów do eksterminacji własnego narodu. Posuwa się nawet do tego, że w przypadku Jakuba Lejkina, człowieka, którego okrucieństwo i nadgorliwość we współpracy z Niemcami było niewątpliwe i powszechnie znane, jego postawę tłumaczy ... wewnętrzną potrzebą karności i posłuszeństwa, a wykonany na nim przez bojowników ŻOB wyrok śmierci kwituje stwierdzeniem, że "Tragizm kary tkwi w tym, że człowiek dzielny, wybitnie zdolny zginął jako powszechnie znienawidzony kat swoich współbraci".

O, sancta simplicitas! Zdumiewające do jakich "usprawiedliwień" uciekają się niekiedy ludzie! Ale w przypadku autora można je rozumieć (co nie znaczy akceptować). "Policja" żydowska a właściwe Służba Porządkowa miała być ratunkiem dla inteligencji, kwiatu społeczności żydowskiej - "sito, przez które każdy kandydat musiał przejść było ścisłe i dokładne, wysokie wymagania, jakie stawiano, miały na celu jak najstaranniejszy dobór materiału ludzkiego", stąd i służba w "policji" miała być honorowa (bezpłatna) a tu okazuje się, że ten "kwiat", m.in. adwokaci, nauczyciele, inżynierowie ramię w ramię z Niemcami zagania swoich współobywateli pałkami na plac, z którego mają być wywiezieni na śmierć.

Próba racjonalizacji zachowań funkcjonariuszy "policji" zapewne w dużej części wynika z faktu uczestnictwa w niej, ale nie zmienia to faktu, że jest to próba nieprzekonująca, czasami zakrawająca na nieporozumienie jak choćby wówczas gdy Gombiński wspomina o korupcji wśród kolegów "po fachu" jako o indywidualnych przypadkach a obok pisze o rozwiązaniu z tego powodu całego wydziału, bo łapówkarstwo w nim przerosło nawet to co uchodziło za "standard" w tej dziedzinie.

Jego zdaniem, taka postawa bądź co bądź ludzi, którzy zaliczali się do elity społecznej, ich wina "polegała nie tylko na tolerowaniu grozy budzącej nędzy obok względnego przepychu i niezawodnego dostatku, nie tylko na spokojnym przyglądaniu się, jak obok "wytwornych kawiarń" konały na ulicy dzieci, wina tkwiła nie tylko w samym, nagim stanie rzeczy, w istnieniu tych dysproporcji, ale przede wszystkim w tym, że w wielu umysłach żydowskich zrodziła się lub wzmocniła od dawna tam zadomowiona myśl, że różnice społeczne istnieją i istnieć będą nawet ghetcie, że nadal jest drabina i są stopnie, że nadal jedni muszą umrzeć z głodu, a drudzy korzystać z życia. (...) skoro tak musi być, to trzeba się tylko starać o znalezienie się we właściwej grupie."

Przygnębiająca lektura, nie tylko ze względu na sam temat, ale także dlatego, że ma się wrażenie, że Gombiński chyba tak naprawdę niewiele zrozumiał z tragedii, której był świadkiem. 

sobota, 18 stycznia 2014

Niebezpieczne związki, Choderlos de Laclos

"What a fight! What a fight!" darł się nad czyimś uchem dziennikarz jakiejś amerykańskiej stacji telewizyjnej w czasie drugiej walki Andrzeja Gołoty z Riddickiem Bowe, 14 grudnia 1996 roku w Convention Hall w Atlantic City. Ale ani ten ktoś, ani nikt obok nie zwracał na to uwagi, ani też nie miał mu tego za złe bo wszyscy byli tak pochłonięci walką, którą prawie wszyscy, w tym również "sztywniaki" z pierwszych rzędów, oglądali już na stojąco. 
 

- Co za zmagania! co za siła uczuć! co za emocje! - można powiedzieć, ba, zakrzyknąć po lekturze "Niebezpiecznych związków".  Tyczy się ich dokładnie to co pisał wicehrabia de Valmont do markizy de Merteuil; "zbyt powolny bieg tej miłostki drażni (...) te scenki nizane powoli; jedna za drugą, nudzą cię a ja przeciwnie, nigdy nie zaznałem tylu rozkoszy, ile ich czerpię w tej pozornej opieszałości". Może "nigdy" to przesada ale z pewnością nieczęsto, bo nie co dzień napotyka się książkę, w której przedstawione są wszystkie odcienie miłości, w której jest ona przedstawiona  jako gra, walka , w której nie ma zwycięzców a jedynie pokonani, walka, która kończy się dla sprawców i ofiar, na równi, cierpieniem i śmiercią.

I pomyśleć, że książka ma ponad dwieście lat ... przecież uczucia jej bohaterów są tak żywe i wyraziste, że wyglądają jakby znajdywały inspirację w dzisiejszych czasach a nie były przyprószone patyną wieków.

Z jednej strony bezwzględność w dążeniu do celu, cynizm i wyrachowanie, z drugiej naiwność, szczerość i zaufanie. To nie miało prawa dobrze się skończyć. Ale mimo takiej wyraźnej opozycji nie ma u de Laclosa postaci jednowymiarowych. Nawet markiza de Merteuil taka nie jest, choć mogłaby by być ideałem bohaterki dla ... feministek i tych, którzy "czytają genderowo", bo oto wreszcie kobieta jest "mocną postacią", głównym motorem działań, w której rękach marionetkami są mężczyźni (i kobiety). A przecież widzi się jej cierpienie (choć to może tylko duma) ukryte pod maską szyderstwa w jej listach do wicehrabiego de Valmont.

A on? Oh, cóż to za dureń! Dureń i drań! Skąd pomysł, że znał się na kobietach skoro dowodził w swych listach do markizy, że jest dokładnie na odwrót. "W jeszcze wyższym stopniu fałszywy i niebezpieczny niż gładki i pełen powabu, nigdy od najwcześniejszej młodości nie uczynił kroku, nie powiedział słowa bez jakiegoś zamiaru, nigdy zaś nie powziął zamiaru, który by nie był nieuczciwy lub zbrodniczy." a nie widział, że jest tylko narzędziem w rękach kobiety, narzędziem służącym wyłącznie zemście i zaspokojeniu jej urażonej miłości własnej. Co z tego, że "przy pięknym nazwisku, dużym majątku i wielu ujmujących zaletach, zrozumiał rychło, że aby stać się panem otoczenia, wystarczy posługiwać się zręcznie pochlebstwem i szyderstwem. Nikt nie posiada w tym co on stopniu tego podwójnego talentu: jednym zdobywa sobie ludzi, dzięki drugiemu umie wzbudzić postrach."

W starciu z markizą nie miał żadnych szans, był wodzony za nos nie gorzej od kawalera Danceny, to ona rozdaje tu karty a de Valmont miał złudzenie, że jest w tej grze równoprawnym partnerem. Co za głupota! Pomagał w próbie upokorzenia hrabiego de Gercourt, który ją porzucił - czyżby zapomniał, co sam zrobił jakiś czas wcześniej? cóż za nieostrożność - prawdziwy znawca kobiet nie popełnia takiego błędu.

I pomyśleć, że ofiarą kogoś takiego padły niewinne istoty, którym złamał życie. Na to nie ma żadnego usprawiedliwienia zwłaszcza, że nie ma tu ani żalu ani skruchy za wyrządzone zło. Cóż z tego, że być może kochał prezydentową de Tourvel, bo jak sam pisał "nie ma dla mnie szczęścia, nie ma spokoju, tylko w posiadaniu tej kobiety, której nienawidzę i którą kocham z jednaką furią." ale poświecił to uczucie na ołtarzu miłości własnej, mamiony tylko obietnicą spotkania z inną. Czy to może być okoliczność łagodząca? Dla mnie żadna, a nawet i tej nie ma w przypadku Cecylii de Volanges.

Rewelacja! Po raz kolejny okazuje się, że prawdziwa literatura się nie starzeje i upływ czasu nie ma dla niej żadnego znaczenia. Nie bez kozery książka ukazała się w serii "Biblioteka arcydzieł".

czwartek, 16 stycznia 2014

Kubuś Fatalista i jego pan, Denis Diderot

Post Moniki z Liter jak kwiaty też przypomniał mi mojego profesora i licealną jeszcze lekturę "Kubusia fatalisty i jego pana" (czy ktoś wie, dlaczego w tytułach "Fatalista" pisany jest z dużej litery, mimo że to tylko określenie postawy życiowej tytułowego bohatera a nie nazwisko) , choć prawdę mówiąc za literaturą oświecenia nie przepadałem, choć przesądził o tym nie Diderot, co bardziej "Nowa Heloiza" Rousseau. 

 

Doszedłem jednak do wniosku, że jest może coś w tym, co jeszcze w 1915 roku pisał o "Kubusiu" Boy-Żeleński, a mianowicie, że "Goethe powiada o tej powiastce, iż jest to "potrawa ze wszech miar wyborna i podana z cudownym zrozumieniem sztuki kuchmistrza i maître d'hôtel". Zapewne smak naszych podniebień jest dzisiaj, nie powiem - wykwintniejszy, ale inny; jednakże dobrze jest czasem dla odmiany skosztować coś z owych przysmaków, które stanowiły delicje naszych prapradziadów." i postanowiłem zaryzykować.

Cóż, lekturę kończyłem z lekko mieszanymi uczuciami, zapewne z własnej winy bo to jednak książka do smakowania, a jazda pociągiem delektowaniu się nie sprzyja. To po pierwsze. Po drugie, to przecieranie szlaków powieści sprzed prawie 250 lat nie jest dla czytelnika całkiem bezbolesne, i na pewno nie zapiera dechu w piersiach, ale z pewnością "Kubuś Fatalista i jego pan" nie jest "jeno niedołężnym nizaniem zdarzeń, prawdziwych, zmyślonych, spisanych bez wdzięku i sklejonych bez ładu" jak o nim pisze sam Diderot.

To filozoficzna powiastka o względności poznania otaczającego nas świata, o czym bezustannie przekonują się bohaterowie - "Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze.", choć uważny czytelnik znajdzie odpowiedzi na niektóre z tych pytań.

Filozofowanie Diderota jest niegroźne dla czytelnika, w porównaniu z gigantami myśli filozoficznej z następnego stulecia, bardzo prościutkie i klarowne. Według niego "człowiek nie wie, ani czego chce, ani co czyni; idzie za swym urojeniem, które mieni rozumem, albo za swym rozumem, który jest często jeno niebezpiecznym urojeniem wychodzącym czasem na dobre, czasem na złe." a względność i niestałość jest jego główną cechą - "Nie lubię mówić o żyjących; zawsze się człowiek musi rumienić za to, co o nich powie dobrego czy złego: dobrego, które popsują, złego, które naprawią."

Pretekstem dla przedstawienia swoich poglądów jest dla Diderota historia miłości głównego bohatera ciągnąca się przez całą książkę, przypominająca trochę swą kompozycją, coraz to nowych wątków i wątków w wątkach, powieść szkatułkową. Diderot daje w niej nie tylko świadectwo fatalizmu "wszystkie (...) przepowiednie, natchnienia, ostrzeżenia z góry przez sny, zjawiska nie zdały się nigdy na nic: rzeczy idą swoim trybem." ale też bawi anegdotami i historyjkami, z których niektóre brzmią jakby zostały zaczerpnięte z "Dekameronu" Boccaccia, inne zaś tłumaczą dlaczego lądował w więzieniach za swoje poglądy na temat może nawet nie tyle religii co duchowieństwa.
 
Dzisiaj "Kubuś Fatalista" oczywiście nie ma szans na zdobycie statusu bestsellera. To co było obrazoburcze dwa i pół wieku temu, dzisiaj już nie bulwersuje a na pewno nie tak. Także i rodzaj literackiej zabawy jaką prowadzi Diderot z czytelnikiem stracił na atrakcyjności; aluzje do współczesnych mu stały się nieczytelne (może poza wąskim gronem specjalistów od oświecenia),  a i forma w zestawieniu z eksperymentami, jakich od tamtej pory doświadczyła literatura, nie stanowi rewolucji.

niedziela, 12 stycznia 2014

Obłomow, Iwan Gonczarow

Karol Bovary miał swojego rówieśnika biorąc pod uwagę daty ukazania się książek Flauberta i Gonczarowa. Ale jaka różnica w stylu i potraktowaniu tematu, o ile do dzisiaj "Pani Bovary" budzi spory, czego dowodem jest poprzedni post, to "Obłomow" został w najlepszym razie ustawiony na półce, wśród książek które wypada znać ale które niekoniecznie się już czyta, i to mimo że "obłomowszczyzna" weszła na stałe do słownika literackiego.  A przecież to na prawdę świetna książka, nieco w gogolowskim stylu, zwłaszcza w pierwszej części, która równie dobrze mogłaby być rozdziałem w "Martwych duszach".


Fakt, bohaterowie Gonczarowa nie są postaciami z krwi i kości, to jak się to mówi - "typy" ale przecież przez to wcale nie są mniej interesujący, czy budzą mniej emocji, chociaż oczywiście nie wszyscy. Trudno być obojętnym wobec człowieka jednocześnie budzącego irytację i współczucie, który sam o sobie mówił, że jest "jak zmięty, stary, znoszony kaftan" a jednocześnie  zapytywał siebie miał "coś droższego niż wszelki rozum: uczciwe, wierne serce. To jego szczere złoto, przeniósł je bez uszczerbku przez całe życie. Padał pod ciosami, chłódł, zasnął wreszcie, przybity, rozczarowany, straciwszy siły do życia, nie stracił jednak uczciwości i wierności. Serce jego nie wydało ani jednej fałszywej nuty, błoto nie przywarło do niego. Nie olśni go żadne wytworne kłamstwo i nic nie sprowadzi na drogę fałszywą; niech kipi wokoło niego cały ocean nikczemności, zła, niech świat cały zatruje się jadem i stanie do góry nogami - Obłomow nigdy nie pokłoni się bóstwu kłamstwa, dusza jego będzie zawsze czysta, jasna, uczciwa ... "

To sprawia, że "obłomowszczyzna" oznaczająca "brak woli działania, bierność, czcze marzycielstwo" wcale nie jest jednoznaczna mimo na pierwszy rzut oka, pejoratywnego znaczenia. Mam wrażenie, że Gonczarow też nie odmalowywał jej w jednoznacznie czarnych barwach, owszem to postawa pełna słabości, uosabiająca zmarnowane szanse i zdolności ale nie coś co przekreśla człowieka.

W "Obłomowie" nie tylko zresztą tytułowy bohater ją symbolizuje, bo przecież i Agafia Matwiejewna w jakiś sposób mieści się w tej definicji, z tym że jest znacznie surowiej - i moim zdaniem niesprawiedliwie - oceniana, jako "zwykła baba, brudne życie, duszna atmosfera, tępota umysłowa, nieokrzesanie (...)." A przecież jest oddana mężowi a i on jest z nią szczęśliwy. Jeśli Obłomow nie chciał widzieć w żonie "niepokoju, słyszeć słów wyrażających gorące marzenia, nagłych łez, tęsknoty, omdlałości, a potem szalonego przejścia do radości. Nie trzeba ani księżyca, ani smutku. Żona nie powinna nagle blednąć, mdleć, doświadczać wstrząsających wybuchów." to znalazł w niej swój ideał.

Podczas gdy on był wyrywany ze swego stanu, wcale nie lepszego, przez przyjaciela i pierwszą miłość, którą był wystraszony (a mógł się wystraszyć trzeźwo patrzącej na świat Olgi, bo już choćby jej twierdzenie - "My nie wychodzimy za mąż, nas wydają za mąż albo biorą za żony" musiało dla niego brzmieć niepokojąco szczerze i rzeczowo) a zwłaszcza koniecznością podjęcia ostatecznych decyzji, to w tym małżeństwie to on, "przywracał życiu" choć mimowolnie i na mniejszą skalę własną żonę.

Gdy weźmie się pod uwagę, że powodem wycofania Obłomowa z życia była "ciągła gonitwa, ciągła gra lichych namiętności, zwłaszcza chciwości, zabieganie sobie drogi nawzajem, plotki, obmowy, uszczypliwości, owo oglądanie od stóp do głowy" to trudno stawiać mu z tego tytułu zarzut a jeśli ponadto zważy się, że jego ideał życia na wsi w gruncie rzeczy nie odbiega od tego co roiło się Tołstojowi chociażby w "Annie Kareninie", to słowa potępienia tym trudniej przychodzą na usta, choć moim zdaniem akurat pojmowanie świata przez Tołstoja było dosyć naiwne a i stan, do którego Obłomow doprowadził siebie swym wycofaniem, to oddzielna sprawa, zwłaszcza że odpowiedzialny był także za innych.

Jasne jest, że ze swoim podejściem, w którym "życie dzieliło się na dwie połowy: na jedną z nich składały się praca i nuda - były to według niego synonimy, na drugą - spokój i ciche zadowolenie" nie miał wielkich szans i zdawał sobie z tego sprawę mówiąc, że "życie jest poezją. Tylko ludzie je paczą!", jednak próbował żyć po swojemu - "wciąż doszukiwał się normy życia, takiego bytowania, które byłoby wypełnione treścią, ale płynęło z wolna, dzień za dniem, kropla po kropli, w niemej kontemplacji natury i cichych, ledwie pełznących objawów życie rodzinnego, w drobnych, nie zakłócających spokoju kłopotach. Nie chciał wyobrażać go sobie jak szerokiej, pędzącej z szumem rzeki o wrzących falach (...)"
Gonczarow jednoznacznie podsumowuje życie swojego bohatera. Dla niego Obłomow "był nie głupszy od innych, dusza czysta i jasna jak kryształ, szlachetny, czuły i - zginął!" ale przecież to nie jest takie proste - giną wszak i ci, którzy wzięli się z życiem za bary na swój sposób i wcale nie jestem pewien czy to oni wygrali.

czwartek, 9 stycznia 2014

Pani Bovary, Gustaw Flaubert

Od dawna planowałem już powrót do powieści Flauberta ale spotkanie z nią odwlekałem z miesiąca na miesiąc, trochę obawiając się konfrontacji z jego bohaterką, dopiero niedawna świetna recenzja Ksionshki ostatecznie mnie zdopingowała. I nie żałuję, bo Emma Bovary obok Anny Kareniny to chyba najbardziej znana kobieta literatury XIX wieku, a oprócz sławy łączy je także to, że obie to "złe kobiety" i "głupie baby", które same nie wiedzą czego chcą, a chcą - nieosiągalnego.


Co sprawiło, że jakby nie patrzeć, to "romansidło" należy do żelaznych pozycji kanonu literatury światowej, bo przecież nie fakt, że książka mogłaby być uznana za jedną ze "scen z życia prowincji" (szczególnie w odniesieniu do postaci aptekarza i lichwiarza) czy "scen z życia prywatnego" Balzaka, choć na szczęście dla czytelników Flaubert pisze ze zdecydowanie większą werwą a jego postacie, w przeciwieństwie, nie są "przygniecione opisami dekoracji".

Moim zdaniem, wynika to z faktu, że po lekturze książki cisną się na usta, pytania, rzekłbym podstawowe, a mianowicie; czy człowiek ma prawo do szczęścia? i czy istnieją granice, poza które w poszukiwaniu tego szczęścia nie należy wychodzić?

Flaubert powiedział o sobie "Pani Bovary to ja" - ale nie wierzę by mówił prawdę, to raczej ówczesny chwyt marketingowy albo kokieteria bo przecież nie był miernotą tak jak jego bohaterka. Tak, tak ... bo miernotą jest nie tylko jej mąż (on jest miernotą ex definitione), z którym rozmowa "była płaska jak uliczny chodnik, a jego myśli, które każdy mógłby wypowiedzieć, przesuwały się w codziennych strojach nie budząc ani wzruszeń, ani uśmiechu, ani marzeń" ale i sama Emma. To, że nie ma brudnych paznokci i trzydniowego zarostu, to że nie przysypia po obfitym posiłku nie czyni jej lepszą, tak jak nie czynią ją taką poszukiwanie i pragnienie przeżycia miłości. Przecież i Karol pragnie miłości, tyle że dla niego ma ona inną postać - nie musi się ona wyrażać w wybuchach namiętności i burzy zmysłów ale składa się na nią ciepło ogniska domowego, sama obecność drugiej osoby, poczucie zaufania i stabilizacji. Naiwny.

Całe nieszczęście wynikło z faktu, że pokochał i ożenił się z kobietą, która "w pragnieniach swych nie odróżniała zmysłowego zadowolenia, które było wynikiem zbytku, od czystej radości serca ani wytwornych obyczajów od delikatności uczuć", której jak twierdziła (i słusznie) jego matka brakowało "obowiązkowych zajęć, pracy fizycznej. Gdyby, jak tyle innych kobiet, zmuszona była zarabiać na chleb, nie miałaby tych waporów, co uderzają jej do głowy od myśli, które ją bałamucą, i od tej bezczynności, w której żyje."

Każdy ma prawo do miłości, tak jak ją rozumie i każdy ma prawo do błędu - z obu tych praw pani Bovary korzystała tak jak mogła, chciała i umiała, tyle że przypominało to "taktykę spalonej ziemi" bo bilans jej życia, patrząc w przeszłość był mało optymistyczny - "Ileż to było szczęścia wtedy! Ile swobody! Ile nadziei! Ileż złudzeń! Nic z nich teraz nie pozostało! Roztrwoniła je we wszystkich przygodach swej duszy, w kolejnych okresach życia, gdy była panną, w małżeństwie i w miłości, gubiąc je nieustannie wzdłuż drogi jak wędrowiec, który zostawia coś ze swego mienia po wszystkich przydrożnych karczmach".

Mam wrażenie, że Emma poszukuje nie osoby, którą mogłaby pokochać ale miłości samej w sobie, chociaż właściwiej byłoby chyba powiedzieć, że czegoś co odpowiada jej wyobrażeniom o miłości. Tak naprawdę jest obojętne kto będzie jej przedmiotem, mógłby być w ostateczności i własny mąż byleby tylko spełniał jej wyobrażenia. Ta desperacja sprawia, że nie dość, że padła ofiarą miejscowego uwodziciela, a właściwie nie tyle jego ile własnego zaślepienia i głupoty, to po raz drugi popełnia ten sam błąd, tym razem wiążąc się z bezwolną kukłą tkwiącą w niewoli konwenansu.

Co z tego, że w końcu doznaje "iluminacji" i zrozumiała, że jej życie stało okazało się gigantyczną pomyłką, że "nie warto niczego szukać, wszystko jest kłamstwem! Każdy uśmiech kryje ziewnięcie nudy, każda radość - przekleństwo, każda przyjemność - niesmak, a najgorętsze pocałunki pozostawiają na wargach jedynie nieosiągalne pragnienie jeszcze wyższej rozkoszy"? Co z tego? W imię pogoni za ułudą "całe jej życie stało się jednym pasmem kłamstw, w które spowijała swoją miłość, by ją ukryć" a ona sama stała się źródłem cierpień, dla tych którzy ją naprawdę kochali, a których miłości nie potrafiła dostrzec. Kobiety ...!

wtorek, 7 stycznia 2014

Podróże we wnętrzu Afryki, Mungo Park

Wszyscy znają sarkastyczne powiedzenie o byciu "dwadzieścia (a czasami i więcej) lat za Murzynami", ale są dziedziny w których to nie sarkazm, bo co można powiedzieć, gdy klasyka światowej literatury podróżniczej ukazuje się w Polsce w 200 lat po jej wydaniu (nie licząc dwóch edycji z początku XIX w. będących w gruncie rzeczy streszczeniami oryginału). Mowa o "Podróżach we wnętrzu Afryki".


To kolosalna różnica w stosunku do bzdetów Beaty Pawlikowskiej i impertynencji Wojciecha Cejrowskiego, zresztą co tu porównywać, jeśli jak pisze we wprowadzeniu tłumacz, Michał Kozłowski - czym dla nas "W pustyni i w puszczy", tym dla Anglików dziennik Mungo Parka, choć też nie do końca ma rację bo trudno porównywać historyjkę dla dzieci i młodzieży inspirowaną cudzymi przeżyciami i przykrawającą rzeczywistość do wyobrażeń nieletnich czytelników oraz autentyczny dramat, w wielu miejscach ciągle przemawiający do współczesnego czytelnika.

"Podróże we wnętrzu Afryki" nie są trawelebrycką wycieczką w świetle fleszy i kamer telewizyjnych lecz historią podróży człowieka, który stawiał na szali własne życie, wiedząc jaki los był jego poprzedników. Jednemu z nich, Danielowi Houghton'owi (1740-1791), poświęca sporo miejsca i udało mu się zresztą dowiedzieć jak zakończyły się jego losy, mianowicie "po przybyciu do Dżary poznał pewnych kupców mauryjskich, podróżujących do Tiszitu (miejsca niedaleko kopalni soli na Wielkiej Pustyni, dziesięć dni drogi na północ) dla zakupu soli, a Major za cenę muszkietu i tytoniu wynajął ich, aby go tam zaprowadzili. Na podstawie tych wiadomości trudno dojść do jakiegoś innego wniosku, niż że Maurowie celowo oszukali go co do drogi, którą zamierzał podążać, albo warunków panujących w kraju pomiędzy Dżarą i Timbuktu. Mieli zapewne zamiar obrabować go i porzucić na pustyni. Po dwóch dniach zaczął domyślać się ich zdrady i nalegał na powrót do Dżary. Widząc, że tak nalega, Maurowie obrabowali go ze wszystkiego, co miał, i odeszli z wielbłądami. Biedny, opuszczony Major wrócił piechotą do należącego do Maurów wodopoju zwanego Tara. Przez kilka dni nie miał niczego do jedzenia, a nieczuli Maurowie odmówili dania mu czegokolwiek. Popadł w rozpacz. Czy rzeczywiście zginął z głodu, czy zamordowali go dzicy mahometanie, nie wiadomo. Jego ciało przeciągnięto do lasu." ...

Park wyprawiał się do Afryki dwukrotnie, celem jego wypraw było ustalenie biegu Nigru - nawiasem mówiąc ciekawe, ile osób wie (a nie zgaduje) czy płynie on z zachodu na wschód czy ze wschodu na zachód - co było swego czasu jedną z większych zagadek dla geografów oraz dotarcie do Timbuktu. Z pierwszej wyprawy wrócił po prawie dwóch latach, gdy wszyscy już położyli na nim krzyżyk i kilka lat później wyruszył ponownie, już nie samotnie ale z mocną ekipą i solidnie wyekwipowany, ale skutek był taki, że żaden biały z ponad czterdziestoosobowego składu nie przeżył. Jak pisał Park w liście z 17 listopada 1805 roku "Nie mieliśmy walk z tubylcami, żadnego z nas nie zabiły dzikie zwierzęta ani jakiekolwiek inne tragiczne wypadki, a jednak muszę z przykrością powiedzieć, że z czterdziestu czterech Europejczyków, którzy opuścili Gambię w doskonałym zdrowiu, obecnie żyje tylko pięciu, to jest: trzech żołnierzy (jeden - chory na umyśle), porucznik Martyn i ja." Dwa dni później w ostatnim zachowanym liście, który pisał do żony, zawiadamiał ją o śmierci jej brata a cztery miesiące później zginęli pozostali Europejczycy, którzy wyruszyli z Parkiem, i on sam.

"Podróże we wnętrzu Afryki" obejmują historię obu tych wypraw pisaną przez samego Parka w formie dzienników oraz sprawozdanie z poszukiwań przeprowadzonych w 1810 r. które wyjaśniło zagadkę jego śmieci a zawdzięczają swoją żywotność, temu że ciągle czyta się je jak dobrą, trzymającą w napięciu przygodową powieść, ze świadomością, że jednak nie jest to kolejna bajka, zwłaszcza, że determinacja i los głównego bohatera oraz autora zarazem, budzi skojarzenia z Raymondem Maufrais.

Ale dzienniki Parka to nie tylko dole i niedole i opisy kraju, który poznawał, to także możliwość całkiem współczesnego "odczytania" a mianowicie poprzez spojrzenie na Innego, które jest lansowane na fali mody na krytykę postkolonialną (cokolwiek to znaczy). Tyle tylko, że tym razem Innym jest Europejczyk, który o ile nie przemawiał z pozycji siły często był dla tubylców w najlepszym dla siebie razie dojną krową, którą można było bezkarnie okraść -  "Nie potrafię opisać zachowania ludzi, ćwiczących się w zadawaniu krzywd oraz cieszących się z nieszczęścia i cierpienia podobnych im istot. Wystarczy zauważyć, że gburowatość, brutalność i fanatyzm odróżniający Maurów od reszty rodzaju ludzkiego znalazły tutaj odpowiedni obiekt do praktykowania tych skłonności. Byłem cudzoziemcem, pozbawionym opieki i chrześcijaninem - już każda z tych okoliczności wystarczała, by wyrwać ostatnią iskierkę człowieczeństwa z serc Maurów (...)".

Zdumiewające jest przy tym, że w zapiskach Parka nie ma śladu wyższości białego nad czarnym, wręcz przeciwnie, jak pisze "jakiekolwiek by były różnice między Murzynami i Europejczykami w kształcie nosa i koloru skóry, nie ma różnic w naszej wspólnej naturze prawdziwego zrozumienia i uczuć", co przywodzi trochę na myśl Conradowskie stwierdzenie, że "Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w nią wejrzy zbyt dokładnie."

Inną ciekawą kwestią jest uznawanie Parka za protagonistę niewolnictwa, choć w "Podróżach we wnętrzu Afryki" trudno znaleźć oparcie dla takiego poglądu. Owszem, przyjmował do wiadomości jego istnienie, bo to dzięki czarnemu (sic!) handlarzowi niewolników (z ludu Mande/Mandingo - może niektórzy kojarzą go ze popularnym niegdyś u nas serialem "Korzenie" wg powieści Alexa Haley'a "Korzenie. Losy amerykańskiej rodziny") mógł wrócić ze swojej pierwszej wyprawy a i do Anglii płynął na statku niewolniczym ale stąd jeszcze daleko do popierania niewolnictwa.

Fakt, Park nie przeciwstawiał się niewolnictwu, patrzył nań często zaskakująco chłodno, jako na coś zastanego, przykrą ale jednak istniejącą normę - "Stan podporządkowania i pewna nierówność rangi i statusu są nie do uniknięcia w każdym stadium rozwoju społecznego, ale gdy to podporządkowanie dojdzie do takiego poziomu, że osoby i usługi jednej części społeczeństwa są całkowicie w dyspozycji drugiej, to taki stan można nazwać niewolnictwem, i w tym położeniu życiowym znajduje się wielka ilość murzyńskich mieszkańców Afryki od najodleglejszych czasów swej historii, tym gorszym, że ich dzieci przy narodzinach otrzymują takież dziedzictwo.", a walkę z nim uważał za walkę z wiatrakami - "Jeśli chodzi o moje wrażenia co do skutków, jakie będzie miało przerwanie tego handlu na obyczaje tubylców, to nie mam wątpliwości, że w obecnym nieoświeconym stanie ich umysłów skutek ten nie będzie ani tak wielki, ani dobroczynny, jak tego mogłoby naiwnie oczekiwać wiele mądrych i wartościowych osób" ale też wielokrotnie można znaleźć w jego zapiskach współczucie wobec niedoli niewolników.

W każdym razie, jakkolwiek by z tym nie było, jego dzienniki okazały się po ponad dwóch wiekach od ich powstania zaskakująco żywotne i wciąż interesujące. Polecam.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ferdynand Wspaniały, Ludwik Jerzy Kern

"(...) przypadek, który jest sprzymierzeńcem wszystkich wielkich przedsięwzięć, który podróżnikom pomaga odkrywać nieznane lądy, a wodzom wygrywać przegrane bitwy, przypadek - ta gwiazda odważnych - przeszedł również z pomocą" mi. A wszystko za sprawą Kazimierza Mikulskiego.

zdjęcia oprawy ze strony https://www.facebook.com/pracownialesna6/

Ilustracja dziecięca a ściślej mówiąc (a właściwie pisząc) książek dla dzieci egzystuje sobie gdzieś na obrzeżach wielkiej sztuki. Kto dzisiaj kojarzy nazwiska Antoniego Boratyńskiego, Olgi Siemaszko, czy Jerzego Srokowskiego? Wszyscy oni, może oprócz Jana Marcina Szancera, odchodzą w zapomnienie. Nawet trudno powiedzieć by wypierani byli przez kolejne pokolenia artystów, bo tym których prace są najbardziej efektowne (Anastassija Archipowa, Olga i Andriej Dugin, Michael Fiodorov, Roberto Innocenti, Gienandij Spirin czy Vladyslav Yerko) "przytrafiają" się u nas jedna, dwie książki i trudno więc mówić o kształtowaniu gustu czytelników. 


Tym większe było moje zdziwienie kiedy swego czasu zorientowałem się, że chyba najwybitniejszy polski surrealista, artysta par excellance Kazimierz Mikulski jest autorem ilustracji do jednej z najpopularniejszych książek dla dzieci - "Ferdynanda Wspaniałego" (wydanie pierwsze 1963 r.) i jego kontynuacji "Ferdynand, zbudź się" (wydanie pierwsze 1965 r.). Zwłaszcza do tej pierwszej mam wielki sentyment nie tylko za sprawą lektury, którą niedawno przypomniałem sobie, czytając ją w do snu mojej najmłodszej latorośli ale też i fotografii (poniżej), wykonanej o ile mi wiadomo w krakowskiej ASP z pracami artysty w tle - przy okazji zagadka; kto jest na zdjęciu i przy jakiej okazji zostało ono zrobione?


Może sam pomysł, przeżywania przygód we śnie, wykorzystany przez Kerna, nie jest najoryginalniejszy bo opiera się przecież na nim "Alicja w krainie czarów", ale dla równowagi i "Ferdynand ... " też okazał się inspiracją. Motyw rozmów sztućców i naczyń, jaki się w nim pojawia, wykorzystany jest w "Zarozumiałej łyżeczce" Elżbiety Szeptyńskiej (z ilustracjami Edwarda Lutczyna), która przypomniana została w księdze drugiej "Poczytaj mi mamo" wydanej niedawno przez Naszą księgarnię.


Przygody Ferdynanda nic a nic się nie zestarzały, no może z wyjątkiem kilku detali, jak choćby tego, że nie ma już na dworcach kontrolerów sprawdzających bilety peronowe, ale co to jest w porównaniu z Kernowskim tygodniowym opadem atmosferycznym czy traumatycznym wspomnieniem Ferdynanda - "Zupa ogórkowa to było jedno z jego najgorszych wspomnień. Kiedyś niechcący wylał cały talerz ogórkowej zupy na dywan. Tak, to prawda, że wspiął się łapami na stół. Ale wcale nie po ogórkową zupę, lecz po parówkę, która obok niej leżała. Pech chciał, że przysuwając parówkę, potrącił ten przeklęty talerz. Parówka została na stole, a talerz z zupą znalazł się na dywanie. Talerz zabił się na miejscu. Przed śmiercią zdążył tylko powiedzieć: "Brzdęk!" i już nie żył. Zupa z rozpaczy po nim rozlała się po całym dywanie. Pan nie chciał słuchać żadnych usprawiedliwień Ferdynanda i okazał się człowiekiem bezlitosnym. Nawet nie bardzo bolało, ale odtąd Ferdynand na wspomnienie ogórkowej zupy dostawał gęsiej skórki." równie surrealistycznym jak obrazy Mikulskiego.
Albo dialogiem u krawca - ideale lakoniczności i sprecyzowania gustu: "- Jaki to ma być garnitur? - zapytał uprzejmie.
- Ładny - odparł bez wahania Ferdynand.
- Rozumiem - powiedział pan Dogg. - A z jakiego materiału?
- Z ładnego - po chwili zastanowienia odrzekł Ferdynand.
- A jak go uszyjemy?
- Ładnie.
- A kamizelka jaka będzie?
- Ładna.
- A spodnie?
- Ładne.
- A klapy?
- Ładne.
- A z jakim mankietem zrobimy spodnie?
- Z ładnym.
- A jaką damy podszewkę?
- Ładną.
Pan Dogg był uszczęśliwiony. Pierwszy raz zdarzyło mu się spotkać klienta, który tak dobrze wiedział czego chce. " Czego i Wam życzę!

niedziela, 5 stycznia 2014

Stalingrad, Antony Beevor

Jedna z najlepszych książek popularnonaukowych poświęconych drugiej wojnie światowej, i najlepsza książka Beevor'a, bo chociaż jego "Berlin - Upadek 1945" też jest bestsellerem, może nawet większym bo ukazał się w 25 językach ("Stalingrad" w 19), to jednak "Stalingradu" nie przebija, nawet mimo "skandalizującej" tematyki, która dla Rosjan okazała się ciężkostrawna, bo nie chcieli przyjąć do wiadomości informacji o "wyczynach" swoich żołnierzy w pokonanych Niemczech. 


Zresztą i "Stalingrad" pod tym względem jest dla niech bardzo niewygodny: zdumiewająca skala dezercji na stronę niemiecką, które zdarzały się nawet na początku utworzenia stalingradzkiego kotła, masowe rozstrzeliwania własnych żołnierzy, tchórzostwo i niekompetencja dowódców, kompletne nieliczenie się z życiem ludności cywilnej (o żołnierzach nawet nie ma co mówić) i wreszcie przyczynienie się przez samego Stalina do olbrzymiej liczby ofiar i rozmiarów klęski w początkowym stadium wojny. To wszystko jest nowe w konfrontacji z wyobrażeniem bitwy stalingradzkiej ukształtowanym przez lata.

Ale Beevor nie pomija też bohaterskiej postawy żołnierzy Armii Czerwonej i ich determinacji, ani sytuacji ludności cywilnej w oblężonym mieście, choć temu aspektowi bitwy poświęca jednak najmniej uwagi (z drugiej strony nie dziwi to tak bardzo, jeśli się weźmie pod uwagę, że walki o miasto były tylko jednym z aspektów bitwy stalingradzkiej).

Jednak najwięcej miejsca poświęca opisowi działań Niemców. Jest w tym bardzo zdystansowany, bo nie tuszuje ich roli agresorów i zbrodniarzy, którzy "uznali (...) Hitlera za zdrajcę dopiero wtedy, gdy nie dotrzymał obietnicy i zostawił bez pomocy i ich, i całą 6 Armię. Kiedy zwyciężali i wkraczali do Rosji, żaden z nich nie nazywał Hitlera bandytą, a musieli doskonale wiedzieć o tym, że zaraz za linią frontu popełniano straszliwe zbrodnie za które ponosili współodpowiedzialność.", jak choćby ta w jednym z obozów jenieckich, w którym "z 3,5 tys. jeńców wyzwolenia dożyło jedynie dwudziestu."

Zdaniem Beevor'a, "całkowity serwilizm ogromnej większości wyższych oficerów po 1933 r. spowodował, że korpus oficerski w swojej podstawowej masie utracił honor i stał się politycznie bezsilny. W rzeczywistości klęska i upokorzenie pod Stalingradem były ceną, jaką Wehrmacht płacił za lata przywilejów i korzyści otrzymywanych od przywódców NSDAP". Zauważa fanatyzm żołnierzy, którzy nie potrafili zdobyć się na rzeczową ocenę sytuacji nawet wówczas gdy perspektywa śmierci a w najlepszym razie niewoli stawała się coraz wyraźniejsza - "Nie pozwolimy, by nasz duch upadał. Wierzymy w słowa fürera. Wierzymy w fürera i w ostateczne zwycięstwo" (...) "Fürer zna nasze troski i potrzeby. Jestem pewien, że jak zawsze pomoże nam tak szybko, jak tylko to możliwe."


Z drugiej strony nie bagatelizuje cierpień żołnierzy jako ludzi, żyjących w warunkach trudnych do wyobrażenia (podobnie zresztą jak ich ofiary) zwłaszcza tych którzy byli chorzy i ranni ("Pewien żołnierz zameldował, że w czasie snu myszy odgryzły mu dwa odmrożone palce u nogi.") i co może brzmieć jak bluźnierstwo poszukujących nadziei w wierze i Matce Boskiej, opisująć okoliczności powstania słynnej "Madonny Stalingradzkiej" Kurta Reuber'a (zdjęcie powyżej).

Ale pewnie nawet ten obiektywizm, rzeczowość a jednocześnie umiejętność eksponowania szczegółów i wplecenia ich w ogólny obraz bitwy na niewiele by się przydał gdyby nie talent pisarski autora. Dzięki niemu książkę czyta się nie jak publikację popularnonaukową, którą jest w istocie lecz jak powieść wojenną, w której tylko nieliczne postacie przetrwają od początku do końca, większość natomiast błyska tylko jak iskra by za chwilę zgasnąć. To sprawia, że bitwę widzi się nie poprzez pryzmat nazw jednostek symbolizowanych przez chorągiewki na planszy wojennej lecz poprzez losy poszczególnych ludzi, którzy za tymi chorągiewkami się kryli, niezależnie od tego czy walczyli po dobrej czy po złej stronie.

Świetna książką - jedna z najlepszych w swoim gatunku, choć jednocześnie muszą ostrzec przed edycją, która wpadła mi w ręce. Czytałem pierwsze wydanie Książki i Wiedzy z 2000 roku (nie mogłem znaleźć dobrego skanu więc zamieściłem wydanie Znaku z 2008 r.), część książki - ok. 50 stron sprawia wrażenie, jakby korektor o niej zapomniał, tyle tam literówek, które bardzo irytują. Słabą stroną książki są też zdjęcia a raczej ich symboliczna ilość, choć podejrzewam, że to już przypadłość nie tylko tego wydania - w tej dziedzinie książkę Beevor'a bije na głowę "Stalingrad. Anatomia bitwy" Janusza Piekałkiewicza, do której warto zajrzeć ze względu na fotografie właśnie.
 

czwartek, 2 stycznia 2014

Ucieczka z getta, Halina Zawadzka

Byłem kilka razy w Końskich, to niewielkie, niepozorne miasto, w którym niewiele jest do obejrzenia. Pamiętam swoje zaskoczenie, gdy odkryłem, że zapisało się ono (niestety) w historii życia Leni Riefenstahl, która była świadkiem egzekucji Żydów we wrześniu 1939 roku.  


Po raz drugi zostałem zaskoczony, gdy trafiłem na Końskie, czytając "Ucieczkę z getta" wydaną przez Ośrodek Karta w serii "Żydzi polscy" - historię dziewczyny, która uciekła z tamtejszego getta. Mocna rzecz pod każdym względem, mogąca drażnić bardzo mocno eksponowanym naszym antysemityzmem a jednak zdecydowanie warta poznania, już choćby z tego powodu, że wśród świadectw ocalałych z Zagłady rzadkością są wspomnienia kobiet.

Wspomnienia Zawadzkiej powstały wiele lat po wojnie, już po partyjnych, antysemickich czystkach w 1968 roku więc nie wykluczone, że autorka która opuściła wówczas Polskę, swoje rozgoryczenie i żal z tego powodu przeniosła także na opisywane w książce lata okupacji. To oczywiście nic pewnego, ale zastanawia mnie całkowite pominięcie milczeniem wspomnianej już, publicznej egzekucji, która w małym miasteczku musiała przecież odbić się szerokim echem.

Drugi powód, dla którego ta kwestia budzi wątpliwości to pewna niekonsekwencja, otóż w oczach swoich i znajomych Żydów, autorka uchodziła za osobę o "dobrym wyglądzie" a jednak mimo tego, jak sama wskazuje wielokrotnie, także w miejscach publicznych, była identyfikowana jako Żydówka, jej wygląd więc niekoniecznie był więc taki "dobry" jak się jej to wydawało. Jednocześnie ten antysemityzm nie był chyba aż tak silny bo przecież żyła jawnie (podobnie jak macocha i przyrodnia siostra) wśród Polaków i nikt jej nie zadenuncjonował, mimo, co kilkakrotnie zresztą sama zaznacza, jej pochodzenie nie było dla niektórych aż taką tajemnicą.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że z subiektywnego punktu widzenia autorki, wyglądało to znacznie drastyczniej, bo też i drastyczne są jej przeżycia, jak choćby planowanie morderstwa i ograbienia jej przez człowieka, który miał udzielić pomocy, czy zdemaskowanie na dworcu w Warszawie, czy wreszcie stałe poczucie zagrożenia towarzyszące jej życiu w Starachowicach, gdzie została przygarnięta przez zupełnie obcych, nieznających ją ludzi.

To wszystko sprawia, że historię jej życia czyta się z "wypiekami na twarzy", nie jak wspomnienia lecz wojenno-przygodową powieść. Polecam.