sobota, 16 lipca 2016

Rodzina Połanieckich, Henryk Sienkiewicz

Masakra! Jest tajemnicą poliszynela, że Sienkiewiczowi "nie szło" z powieściami obyczajowymi, ale żeby aż do tego stopnia?! Zapewne gdyby to nie on był autorem "Rodziny Połanieckich" ale jakiś bliżej nieznany XIX-wieczny autor, dzisiaj pewnie nikt by już o niej nie pamiętał. A tak mamy "pomnik" anachronicznego myślenia o małżeństwie, który w dodatku doczekał się ekranizacji.

I jeszcze ta pisarska nieporadność Sienkiewicza. Jak wiadomo, "Rodzina Połanieckich" powstała pomiędzy dwiema najlepszymi polskimi powieściami obyczajowymi "Lalką" i "Ziemią obiecaną" (uważni czytelnicy mogą się dopatrzeć pewnych analogii) ale Sienkiewicz nie dorównuje Prusowi i Reymontowi w żadnym aspekcie. Bo cóż mamy u niego; banał do potęgi - on zakochał się w niej, ona zakochała się w nim pobrali się a potem żyli długo i szczęśliwie, a żeby nie było to takie proste, para komplikuje sobie życie i o tym jest blisko 700 stron. Gdyby to była Deotyma albo Hajota albo Mniszkówna to byłoby to zrozumiałe, zarówno co do stylu jak i treści, ale żeby Sienkiewicz?!


A miał zamiar by pokazać życie jako "śmieszną komedię ludzką, w której jedni oszukują drugich, drudzy oszukują samych siebie; nic, tylko oszukani i oszukujący; nic, tylko pomyłki, zaślepienie, błędy, życiowe kłamstwa, ofiary pomyłek, ofiary oszustwa, ofiary złudzeń, plątanina bez wyjścia; pocieszna i zarazem rozpaczliwa ironia pokrywająca ludzkie uczucia, namiętności, nadzieje, tak jak śnieg pokrywa zima pola" mówiąc słowami pana Stacha. Tyle, że wyszedł nie obraz społeczeństwa lecz chwilami żenująca farsa i wykład zasad jakie powinny rządzić stosunkami damsko-męskimi.

Swoją drogą, może to i trochę szkoda, że dzisiaj już panie nie pamiętają, że "nie po to powinno się wychodzić za mąż by być, szczęśliwą, ale po to, by spełniać te obowiązki, które Bóg wówczas wkłada". W każdym razie Sienkiewicz o tym pamiętał, u niego pan Stach "będzie pozwalał kochać uważając ze swojej strony kochanie jako cnotę, dobroć i łaskę", a Marynia "będzie kochała uważając swoją miłość za szczęście i obowiązek".

Rola mężczyzny jest jasno określona, to "car i Bóg", którego zadaniem jest założenie rodziny (ciekawe, że u Sienkiewicza to panowie, a nie panie wykazują pęd do małżeństwa, tak dla odmiany), bo przecież w przypadku głównego bohatera "filozofia popierająca rozumowo męskie instynkta Połanieckiego, wskazywała mu małżeństwo jako jeden z głównych celów życia" a on sam rozumiał, "że Bóg stworzył go do życia rodzinnego, nie tylko na męża, ale i na ojca, jako też, że właściwy cel i znaczenie życia tkwi w tym właśnie". Więc się żeni.

Dlaczego nie? przecież Marynia to takie "sympatyczne i pociągające stworzenie", "rozsądne dziecko", "poczciwa kobiecina" albo jeszcze lepiej "poczciwa kobiecinka z kościami". Trzeba docenić Połanieckiego, przecież w jego anegdocie o kocie panien Wauters, kot to też "poczciwe stworzenie", mógłby się więc ożenić z kotem, a on nie - ożenił się (nie mylić z zakochał się) z panną Pławicką. W małżeństwie nie ma miejsca na takie fanaberie. Pan Stach, mimo swej nieufności do Maszki, wie że ten ma rację gdy mówi, "gdy będziesz brał żonę, przede wszystkim myśl o przyszłym spokoju. W kochance szukaj sobie czego chcesz: dowcipu, temperamentu, poetycznego nastroju, wrażliwości, ale z żoną trzeba żyć lata". Czyż nie ma racji?! Nie żeby mu się nie podobała własna żona, przynajmniej do czasu. Wszak "Marynia nie przestała być typem kobiecym, czyniącym wyjątkowo silne wrażenie na jego męskie nerwy, i teraz, gdy skroń jej dotykała niemal jego skroni, gdy jednym rzutem oczu objął jej matową twarz, zarumienione nieco policzki i pochyloną nad malowidłem postać, odczuł ów pociąg z dawną siłą, i żartka krew poczęła mu napędzać równie żartkie myśli do głowy." 

Swoją drogą, z Połanieckiego musiał być naprawdę "żartki" facet, skoro przy własnej żonie w ciąży, kilka miesięcy po ślubie pozwala sobie na wyskoki w jej obecności, bo przecież ona widzi jak "jego ręka silnie obejmuje stan pani Maszkowej, jak jego oddech oblewa jej szyję, jak rozdymają mu się nozdrza a spojrzenia ślizgają się po obnażonym gorsie." Nie, to nie mogło skończyć się dobrze. Na szczęście Stach zachowuje jednak resztkę obyczajności myśląc o kochance (?) per "pani Maszkowa". Nie ma to jak dobre obyczaje.

W ogóle z małżeństwem Maryni i Stacha to jakaś dziwna sprawa, wisi bowiem nad nim pamięć nieboszczki Litki, obcego przecież dla obojga dziecka. Sienkiewicz uczynił ze śmierci tego dziecka farsę, odzierając ją z sacrum i każąc umierającej dziewczynce swatać pannę Marynię i pana Stacha. Pewnie miało być dramatycznie i romantycznie, wyszło, co najmniej, niesmacznie. Zresztą, tak jak cała relacja pomiędzy Litką i Połanieckim, która wygląda na zdumiewająco "niezdrową". Dwunastoletnia dziewczynka i trzydziestokilkuletni mężczyzna. Owszem, może to i było ładne dziecko "ze swoją słodką i poetyczną twarzyczką o rysach prawie nadto delikatnych", które wyglądało "jak istota z innej planety" ale przecież to niczego nie tłumaczy. Zaskakujące, że matka tę chorą sytuację jak najbardziej akceptuje. Dzisiaj tego rodzaju relacja dorosłego z dzieckiem zapewne skończyłby się skandalem i sprawą sądową. Zresztą to i dla współczesnych musiało być już trochę podejrzane bo nie bez kozery także "komitywę" Litki i pana Stacha wziął na ząb Boy-Żeleński w "Dziwnej przygodzie rodziny Połanieckich".

W ogóle w powieści panuje jakiś niezdrowy klimat, trup się ściele co i rusz, cały czas mowa o nieboszczykach (nawet w podróży poślubnej Maryni i Stacha i przy okazji zaręczyn Zawiłowskiego nie obyło się bez tego), troje bohaterów umiera a troje jest "trzy ćwierci od śmierci". Cóż za ponura historia! A jednak, mimo wszystko, dobrze się kończy. Polecam miłośnikom "Trędowatej"!

wtorek, 12 lipca 2016

Wojna i pokój, Lew Tołstoj

Po czym poznać, że powieść jest arcydziełem literatury? Nie, nie po tym że znajduje się na kolejnej liście bestsellerów ale na przykład po tym, że prawie półtora wieku od swego pierwszego wydania nadal nie pozostawia czytelnika obojętnym. Nie ma co do tego dwóch zdań - "Lew Tołstoj wielki pisarzem był". Rosjanie co prawda twierdzą, że był genialny ale bez przesady - konia z rzędem temu, kto odgadnie, co tak naprawdę otrzymał książę Andrzej Bołkoński od swojej siostry Marii wyruszając na wojnę chociaż dociekania na ten temat wcale nie dyskredytują powieści, powiedziałbym, że dodają jej tylko szczyptę swoistej pikanterii. Chociaż z naszego punktu widzenia, jeszcze ciekawsze są "polskie ślady" w powieści, sprawiające wrażenie jakby Tołstoj, podobnie jak Dostojewski, cierpiał na jakiś polski kompleks. (Swoją drogą, ciekawie byłoby zestawić dwie polskie najwybitniejsze powieści dotyczące tego samego okresu, co "Wojna i pokój", mianowicie "Popioły" i "Huragan" ale to temat nie na krótki wpis a na porządny, nudny literaturoznawczy przyczynek.


W każdym razie, jeśli ktoś dziwił się bałwochwalczemu wręcz uwielbieniu Tołstoja przez Rosjan to "Wojna i pokój" wiele wyjaśnia ale jednocześnie dzisiejszemu czytelnikowi przychodzi do głowy pytanie, o co cały ten krzyk? Cóż takiego jest w historiozoficznych wywodach Tołstoja, kwestionujących rolę jednostki w historii, albo w wywodach na temat wojny 1812 r. (nie mylić ze scenami batalistycznymi). Ich naiwność jest zrozumiała jeśli się weźmie pod uwagę punkt widzenia autora, czyli punkt widzenia rosyjskiego patrioty i trudno to wziąć Tołstojowi za złe ale z genialnością nie ma to nic wspólnego. Dzisiaj jeśli czytelnik nie zajmuje się historią wojskowości albo nie interesuje się specjalnie okresem wojen napoleońskich te diatryby, najlepszym przypadku, zwyczajnie nudzą. Zdecydowanie nie za to cenimy Tołstoja (a przynajmniej ja cenię) - to postacie i losy bohaterów okazały się największą i najtrwalszą wartością powieści.

I chyba wbrew intencjom Tołstoja, bo widać u niego oznaki mizoginii, choć daleko im jeszcze do apogeum, które osiągnął w "Sonacie kreutzerowskiej", znacznie ciekawsze są postacie kobiet niż mężczyzn, mimo że to oni grają w powieści pierwsze skrzypce. Bo, jeśli chodzi o mężczyzn, to kim się tu zachwycać; Pierre'em Bezuchowem, tą wersją Obłomowa, sybarytą z zadatkami na alkoholika, głupcem niezdolnym do działania, Andrzejem Bołkońskim - cierpiącym na weltschmertz megalomanem, który ze strachu przed własnym ojcem dla swego komfortu pozostawia nie tylko kobietę, którą podobno kocha ale i własne dziecko,  postulującym by w wojnie nie brać jeńców, choć jemu samemu życie na polu bitwy uratowali właśnie wrogowie? A może Michałem Rostowem utracjuszem z dobrymi instynktami?

Na ich tle, znacznie ciekawiej rysuje się postać Heleny, pierwszej żony Pierre'a. Co z tego, że jego zdaniem jest głupia? Parafrazując paradoks kłamcy można by zapytać, czy ten, o którym głupiec twierdzi, że jest głupi, rzeczywiście jest głupi? Przecież jego, tak niesprawiedliwa opinia o własnej żonie, wynika z tego, że Helena niespodziewanie okazała się silną osobowością, kobietą nastawioną na osiągnięcie własnych celów, która posłużyła się głupim i bezwolnym mężem, jako narzędziem do ich osiągnięcia. Cóż z tego, że jej cele są inne niż jego? Dlaczego to jej priorytety mają być mniej ważne niż jego priorytety, przynajmniej z jej punktu widzenia. Zresztą, mówiąc szczerze, trudno się było doszukać w postępowaniu Pierre'a jakiegokolwiek priorytetu oprócz napełnienia sobie brzucha. Fakt, nie najlepiej świadczy o Helenie instrumentalne potraktowanie męża ale przecież z głupotą nie ma to nic wspólnego. Głupi mąż stał się stopniem w jej życiu, a miało być odwrotnie, to ona miała być narzędziem, dzięki któremu mąż będzie szczęśliwy. A tu proszę, okazuje się, że nie, że żona ryzykuje inne zdanie niż "car i Bóg". Z jej strony to duża odwaga, ryzykuje przecież społeczny ostracyzm, życie na towarzyskim marginesie w niesławie, a jednak udało się jej okazuje się, że można. Szkoda tylko, że Tołstoj zdecydował się ją "usunąć", zapewne w trosce o przyszłość Pierre'a.

A czyż Natasza nie jest bardziej interesująca niż Bołkoński? Naiwna nastolatka, w gruncie rzeczy jeszcze dziecko rzucona na pożarcie dorosłym mężczyznom. Zupełnie nieprzygotowana do wejścia w świat,  gotowa oddać serce pierwszemu lepszemu, który by tylko z nią zatańczył albo uśmiechnął się w rozmowie i już wyobrażająca sobie, że to jest miłość. Ona nawet nie irytuje i śmieszy - raczej budzi konsternację i przeraża jej zupełna nieznajomość świata i ludzi. Jej niewinność i głód uczucia (wiadomo, że to kiedyś musi się skończyć się ślubem) mogą budzić tylko sympatię i współczucie w zestawieniu z prawie dwukrotnie od niej starszym epuzerem, który zdążył już zostać ojcem i wdowcem, a który ciągle, jak dziecko, sam żyje w strachu przed własnym ojcem. Bez dwóch zdań, Bołkoński skrzywdził to dziewczątko, wystawiając je na próbę. Ci którzy przeżyli kiedyś dłuższe rozstanie wiedzą, że zawsze gorzej mają ci, którzy zostają i czekają. Że Natasza nie podołała? Trudno mieć o to do niej pretensje, że nie podporządkowała się idee fixe Bołkońskiego - a w imię czego miała? - okazania się godną miana żony Bołkońskiego? A w czym jest ono lepsze niż miano męża Rostowej?

Albo księżniczka Maria, dzisiaj powiedzielibyśmy, że to ofiara przemocy domowej, przemocy psychicznej ze strony własnego ojca i cierpiąca na coś w rodzaju "syndromu sztokholmskiego" i kompleks niższości, która całe życie podporządkowała innym. Toksyczna relacja z ojcem, poczucie winy wobec niego, a właściwie wobec każdego z kim jakoś czuje się związana, tylko nieśmiało dopuszczająca myśl o własnym szczęściu i nie tyle myśl ile raczej marzenie, o którego realizację nie potrafi walczyć.

Tak, zdecydowanie postacie kobiet są ciekawsze od męskich bohaterów, choć to oni mają "bogatsze wnętrza", doznają swoistych "iluminacji" i wewnętrznych przemian, w różnym zresztą stopniu, a kobiety u Tołstoja, jak to kobiety, widzą sens swego życia w zamążpójściu i macierzyństwie. Eh...

poniedziałek, 4 lipca 2016

Zazdrość i medycyna, Michał Choromański

Twórczość Michała Choromańskiego spotkał zaskakująco podobny los do twórczości Henryka Worcella i Zbigniewa Uniłowskiego. W czytelniczej świadomości pozostał autorem swojej przedwojennej, najgłośniejszej powieści a i to w gruncie rzeczy za sprawą ekranizacji. Zresztą dziwna sprawa, ale dotknęło to także innych pisarzy, którzy debiutowali przed wojną. Po wojnie nigdy nawet nie zbliżyli się do swego sukcesu nie mówiąc już o jego powtórzeniu, by wspomnieć Marię Dąbrowską, Polę Gojawiczyńską czy Zofię Nałkowską.


Nie wiem na ile, w przypadku pisarstwa Michała Choromańskiego jest to los zasłużony, bo film stanowiący ekranizację jego powieści oglądałem w wieku jeszcze dalekim od wieku Widmara a pozostałych książek Choromańskiego - przyznaję - nie czytałem. Zresztą co tu dużo mówić nie miałem zbyt wysokiego mniemania o "Zazdrości i medycynie", czytając ją pierwszy raz jeszcze w latach licealnych, ale nie ma się co dziwić, bo co w końcu gołowąs może wiedzieć o mękach zazdrości żonatego mężczyzny po pięćdziesiątce?

Dzisiaj, to zupełnie co innego. Do pełni szczęścia brakowało tylko by przeczytać książkę w jakimś zakopiańskim (ewentualnie w krynickim) porządnym pensjonacie, wczesną jesienią, gdy za oknami szaleje halny. Ale ja czytałem książkę w letni upalny wieczór w Kielcach i też było dobrze. Nawet bardzo dobrze. Może na początku młodopolski sznyt był trochę irytujący, ale wystarczyło pierwszych kilkanaście stron by się z nim oswoić i poczuć atmosferę. Bo w całej powieści właśnie atmosfera wydaje się najbardziej interesująca. Niespokojna, stanowiąca jakby odzwierciedlenie nastrojów głównego bohatera by zakończyć się zaskakującym rozdźwiękiem. Bo same męki zazdrości zdradzanego męża, to przecież nic nowego ani w literaturze ani w życiu. Wydawałoby się, że wszystko już na ten temat napisano ale okazuje się, że Choromańskiemu stary temat udało się skierować na nowe tory.

Jego bohater wydaje się śmieszny ze swoją obsesją. Śmieszny, budzący politowanie i irytację. Jeszcze jeden, którego serce drąży robak nieufności. Rzucona w odruchu zemsty (tyle, że jej ofiarą padli nie ci co trzeba) sugestia znalazła żyzną glebę. Widman miota się pomiędzy pragnieniem poznania prawdy jaka by ona nie była i miłością do żony. Z jednej strony nie wierzy jej i szuka dowodów zdrady a jednocześnie kocha i byłby szczęśliwy gdyby ich nie znalazł. Ale szuka. Chciałoby się mu powiedzieć - daj spokój, o co ci chodzi chłopie?! Sam miałeś kochankę/konkubinę/partnerkę i dlatego wydaje ci się, że Rebeka ma taki stosunek do mężczyzn, jak ty do kobiet. W psychologii to się chyba nazywa projekcją. To nic więcej, to tylko jakieś twoje idee fixe. Nawet to co pisze w dzienniku twoja dawna kochanka da się wytłumaczyć, bo cóż mogła napisać umierająca porzucona kobieta, na temat mężczyzny, który ją porzucił i swojej następczyni, która w dodatku osiągnęła to, co dla niej okazało się nieosiągalne - status żony? Wiadomo, nic dobrego.

Ale ten dystans wobec katuszy Widmana zajmowany przez czytelnika z upływem czasu zmienia swoje zabarwienie. Bo czytelnik wie (i nie wie) trochę więcej niż zazdrosny mąż. Strzępy informacji, które stopniowo poznaje owszem stanowią tylko zlepek ale na tyle duży, że da się z niego ułożyć przynajmniej zarys całości. To co początkowo wydawało się tylko urojeniami chorego z zazdrości, zaczyna przybierać cechę prawdopodobieństwa graniczącego z pewnością. Jeśli Widman budzi irytację, to już nie swoją zazdrością ale nieporadnością w dojściu do prawdy.

Jak ktoś, kto osiągnął znaczący sukces finansowy może być tak nieporadny w relacja z ludźmi. Czy możliwe, by zazdrość, poczucie wstydu i obawa przed śmiesznością z jednej strony a z drugiej miłość i lęk przed utratą ukochanej osoby, z drugiej sprawiała, że dorosły mężczyzna zachowuje się jak nastolatek? Wychodzi na to, że tak i wydaje się, że Choromański wcale nie przedstawiał wariantu nierealistycznego. Niestety.