poniedziałek, 28 września 2015

Lolita, Vladimir Nabokov

Pewnie jak u każdego normalnego ojca, nie występuje u mnie, nawet w minimalnym stopniu, tolerancja na aberracyjne zachowania wobec dzieci jakiejkolwiek płci ale nie zmienia to jednak faktu, że "Lolita" z jej apokryficznymi wyznaniami zboczeńca jest jedną z najlepszych powieści, jakie ostatnimi czasy zdarzyło mi się czytać. Nabokov dokonał w literaturze czegoś, co wydawało się niemożliwe - napisał świetną książkę, której główny bohater budzi odrazę, powieść tak sugestywnie napisaną, że czytelnikowi zdarza się zapomnieć, z czym w istocie rzeczy ma w "Lolicie" do czynienia, która przybiera pozór książki o miłości.


Co ciekawe, główny bohater i narrator, Humbert Humbert, jakby trochę kokieteryjnie przypomina czytelnikowi co jakiś czas kim jest w rzeczywistości, mówiąc wprost o swojej pedofilii ale też i rozciąga nad nią zasłonę dymną, którą miałaby być chociażby względność norm społecznych, historyczne przykłady podobnych zachowań czy wreszcie potęga jego uczucia. I tak dochodzimy do pytania, czy zboczeniec może kochać, czy miłość mężczyzny do dziecka może mieć ten sam wymiar co miłość mężczyzny do kobiety?

Tyle, że w przypadku "Lolity" nie ma się co oszukiwać, to nie jest miłość, to tylko niepohamowana żądza dorosłego człowieka do dziecka, które gdy tylko skończy piętnaście lat stanie się dla niego nieatrakcyjne. Przecież ani przez moment Humbert Humbert nie zachwyca się głębią intelektu Dolores Haze czy cechami jej charakteru - wręcz przeciwnie, widzi w niej pustą smarkulę ze wszystkimi przywarami jej wieku i która stanowi dla niego jedynie obiekt pożądania, któremu nie potrafi i nie chce się oprzeć. Ma też świadomość występności własnego czynu ale męki strachu przemieszane z zazdrością jego pożądanie jeszcze bardziej rozpalają. Tu nie ma troski o małą Haze, jako o dziecko, dorastającą dziewczynkę, osobę - jedyny problem jaki spędza sen z oczu jej ojczyma, to jak korzystać z jej wdzięków nie pakując się jednocześnie do więzienia. Wszystko w jego postępowaniu podporządkowane jest zaspokojeniu żądzy, łącznie z ożenkiem z matką dziewczynki, który stanowi tylko przepustkę dla realizacji jego pragnienia.

Cokolwiek byśmy nie powiedzieli o "młodszej nastolatce", jej charakterze i zachowaniu, to przecież w żaden sposób zachowanie Dolores nie usprawiedliwia Humberta Humberta, bo przecież nie w tym kierunku są przekazywane wzorce. W niczym nie tłumaczy go ani to, że nie był "pierwszy", ani to że dziecko wykorzystywało jego "słabość" oferując seks za pieniądze (które zresztą jej później ukradł), w swoim wygrywaniu jego pożądania w niczym nie ustępując dorosłej kobiecie.

Zwłaszcza ten ostatni motyw, to element ochronnej otoczki, którą wokół swego bohatera roztacza Nabokov. Tyle tylko, że nie na wiele się do zdaje, może także dlatego, że obmyślane przez Humberta Humberta modus operandi przypomina trochę "casus Polański" a tu gdzie wychodzi się poza sferę artystycznych wizji, trawestując Wyspiańskiego, rzeczywistość skrzeczy. Nie pomagają literackie odniesienia, łącznie z wędrówką po Stanach (co to może przypominać?), poszukiwania Lolity zwieńczone rozliczeniem finansowym mającym świadczyć o uczciwości Humberta Humberta (przecież nikt nie oskarżał go o to, że jest złodziejem) czy wreszcie krwawa zemsta, nawiasem mówiąc, warto zadać sobie pytanie, czym powoduje się zabijając swojego "następcę" i czy tak naprawdę jest jakaś znacząca różnica pomiędzy nim a Quilty'm? Wydaje mi się, że Nabokov był świadom słabości tej "zasłony dymnej" i dlatego też wolał uśmiercić swego bohatera, litując się w ten sposób nad nim, przed rozprawą sądową, która zignorowałaby jego "tajnie duszy" pokazując tylko to co pozostawało widoczne na zewnątrz. 

piątek, 18 września 2015

Bostończycy, Henry James

Chwała wydawnictwu Prószyński i S-ka, że podjął się "orki na ugorze" wydając twórczość najwybitniejszego, obok Conrada, angielskiego powieściopisarza przełomu XIX i XX wieku Henry'ego Jamesa (złośliwi nie omieszkają zauważyć, że pierwszy z nich był Polakiem, a drugi Amerykaninem). O ile Conrad jest rozpoznawalny, choć jednocześnie został "zesłany" za sprawą szkolnych lektur na półkę z klasyką (czytaj: nudą), to drugi znany raczej tylko tym, którzy interesują się literaturą par excellance. To zaskakujące, bo przecież jego utwory biją rekordy popularności jako podstawy scenariuszy filmowych by przypomnieć chociażby "Portret damy", "Miłość i śmierć w Wenecji", "Plac Waszyngtona", "W kleszczach lęku" czy "Bostończyków", co przecież o czymś świadczy.


I rzeczywiście, twórczość Jamesa to klasa. Jeśli jeszcze porównuje się ją z powieściami obyczajowymi Sienkiewicza, zmarłego podobnie jak on w 1916 roku, to widać przepaść dzielącą literaturę polską od światowej, ciekawie też mogłoby wypaść porównanie Prusa i Jamesa, zwłaszcza że "Emancypantki" i "Bostończycy" dotykają zbliżonej problematyki, choć w przypadku Prusa jest ona zarysowana znacznie grubszą, karykaturalną kreską. Ale moim zdaniem to nie stosunek Jamesa do ruchu emancypacyjnego, do którego podchodził, mówiąc oględnie, sceptycznie, jest w "Bostończykach" najważniejszy.

Owszem trudno tej kwestii nie zauważyć, stanowi ona bowiem tło dla zasadniczego problemu. James przedstawia emancypantki jako zbiorowisko dziwaczek - dla jednych wyzwolenie kobiet jest ideą, która pozwala zapełnić pustkę w życiu, dla innych jest czymś co pozwala zrealizować osobiste ambicje i równie dobrze mogłoby być zastąpione czym innym, byleby tylko dawało to widoki na popularność. Zasadniczym, by nie powiedzieć jedynym, efektem działalności pań walczących o równouprawnienie swojej płci są zebrania, z których nic nie wynika ale które za to dają wrażanie aktywności, a tam gdzie działalność kobiet niesie za sobą wymierne efekty niewiele ma to wspólnego z emancypacją bardziej natomiast jest przejawem indywidualnej wrażliwości. 

Moim zdaniem, "Bostończycy" są jednak przede wszystkim powieścią o walce o rząd dusz, której przedmiotem jest młoda dziewczyna Verena Tarrant, o której względy z jednej strony ubiega się mizoandryczna, zamożna entuzjastka Olive Chancellor nie tyle chyba nawet emancypacji co matriarchatu, z drugiej zaś strony, prawnik z Południa, Basil Ransom, konserwatysta jak na zubożałego posiadacza ziemskiego z Mississippi przystało. W tle są rodzice dziewczyny, dla których dar elokwencji córki i fascynacja jej osobą przez Olive jest towarem na sprzedaż i przepustką do realizacji ich własnych marzeń oraz siostra mentorki usiłująca wyjść za mąż za Basila, która podobnie jak i inne panie, wbrew temu co same twierdzą, udowadnia, że kobiety wcale nie są tylko bierną, uciemiężoną przez mężczyzn płcią i to do nich należy inicjatywa w kształtowaniu własnego życia. 

Powieść Henry'ego Jamesa jest amerykańską wersją "Ślubów panieńskich", jednak wcale nie o komediowym zabarwieniu, choć powieść nie jest pozbawiona dowcipu doprawionego szczyptą sarkazmu. Jakoś nieśmiesznie wygląda próba urobienia naiwnej i ciekawej świata dziewczyny, przypominającej trochę Pansy Osmond z "Portretu damy", przez mizoandryczkę wykorzystującą swoją pozycję społeczną by poddać dziewczynę praniu mózgu i zrobić z niej tubę poglądów, które jej zaszczepia. To już nie jest dziwactwo kogoś, kto pustkę w życiu zapełniła sobie realizacją idee fixe, to już jednostka chorobowa. Co gorsza, choć na pierwszy rzut oka Olive wydaje się w tym swoim ideologicznym zacietrzewieniu bezinteresowna, co mogłoby w jakimś stopniu "odkupić" jej histeryczny fanatyzm, to z czasem zaczyna nabierać się co do tego wątpliwości, czy czasami za fasadą oddania się sprawie kobiecej nie kryje się coś bardziej osobistego, miłość połączona z pragnieniem rozgłosu? 

A co z obiektem starań - Vereną, czy jej poddanie się Olive nie wynika w gruncie rzeczy z oportunizmu i głupoty, czy dziewczyna nie jest typem "słodkiej idiotki", pragnącej zdobyć przepustkę do lepszego świata i tylko przypadek sprawia, że głosi hasła emancypacji? Trudno oprzeć się wrażeniu, że w gruncie rzeczy mogłaby być głosicielką każdej idei, o ile tylko jej mentorka dysponowała odpowiednimi argumentami i to nie tylko merytorycznymi, które wypełniłyby pustą głowę Vereny. 

Nikt u Jamesa nie jest jednowymiarowy i na tym polega m. in. zaleta jego powieści, bo dzięki temu stosunek do bohaterów "Bostończyków" ewoluuje. Nawet postacie, które budzą sympatię nie są pozbawione wad, może z wyjątkiem panny Birdseye i doktor Prance i nawet Basilowi, głównemu bohaterowi, daleko jest do ideału. Można zrozumieć jego "rezerwę" w stosunku do emancypacji kobiet biorąc pod uwagę komunały, które na ten temat wysłuchiwał. Nie zmienia to jednak faktu, że staje się w irytujący, gdy w stosunku do Vereny i poglądów, które ona głosi potrafi zdobyć się jedynie na szyderstwo. Jak na człowieka zakochanego, który umie tylko "wyśmiać i wyszydzić" opinie dziewczyny, którą kocha, niewiele w tym z postawy dżentelmena z Południa. No i rzecz podstawowa - dlaczego kocha Verenę? Skoro głoszone przez nią poglądy uważa za głupie, pozostaje jej uroda - i nie jest to żadna tajemnica ale tym samym, oznacza to, że kocha tak na prawdę lalkę, której osobowość nie ma znaczenia, a właściwie ma o tyle, o ile da się ona urobić według jego oczekiwań. W gruncie rzeczy więc trafił swój na swego, bo przecież i Verena nie kocha Basila za jego bogate wnętrze. Cóż - nie wiadomo, czy będę mieli mądre dzieci, ale na pewno będą one piękne... 

wtorek, 8 września 2015

Ania z Zielonego Wzgórza, Lucy Maud Montgomery

"Ania z Zielonego Wzgórza" jest jedyną reprezentantką literatury kanadyjskiej na liście najważniejszych dzieł literatury światowej zamieszczonej w "Nowej encyklopedii powszechnej PWN". Można pewnie z tą listą dyskutować, jak z każdą, zwłaszcza z nadreprezentacją literatury rosyjskiej, która ma swoje źródło jeszcze w PRL-owskich edycjach encyklopedii i niedostrzeganiem innych pozycji literatury kanadyjskiej, takich jak choćby "Angielski pacjent" Michaela Ondaatje, "Opowieści podręcznej" Margaret Atwood czy "Rodzina Whiteoaków" Mazo de la Roche.


Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że "Ania z Zielonego Wzgórza" była moją czytelniczą zaległością, a te wszystkie zachwyty nad nią, których nie rozumiałem, jakoś niespecjalnie mnie dopingowały do nadrobienia zaległości. Nie rozumiałem - bo nie znałem, a nie znałem bo przecież to nie honor chłopakowi czytać dziewczyńskie książki. W domu stoi cała seria "Ań", choć nie jest to, niestety, kultowa edycja z ilustracjami Bogdana Zieleńca. Pewne dalej by stała zbierając kurz, gdyby nie to, że miałem już dosyć mąk nad sztandarowymi powieściami literatury skandynawskiej, którymi wcale nie są, wbrew temu co można by sądzić, przeglądając blogi książkowe, kryminały. Postanowiłem więc trochę odpocząć od ambitnej (?) literatury, nawet nie podejrzewając, że wybrałem ku temu książkę idealną.

Nie jest to może arcydzieło literatury, ale nie o to przecież chodzi i nie tego oczekuje się od książki dla dorastających dziewcząt, choć nie wiem, czy współczesne nastolatki nie przedkładają jednak losów Belli Swan i Edwarda Cullena albo Anastasii Steele i Christiana Greya nad perypetie Ani Shirley i Gilberta Blythe'a. 

"Ania z Zielonego Wzgórza" jest historią sieroty poniewieranej przez ludzi, która nareszcie znajduje swoje miejsce na ziemi. To impulsywna, rządzona emocjami dziewczynka ("Coś fascynującego pojawia się w mojej głowie i po prostu muszę to zrealizować. Myślenie i refleksja zepsułyby cały urok."), miotająca się w nich od czarnej rozpaczy po siódme niebo, której wrażliwość i życzliwość stanowi osłonę (przynajmniej do pewnego stopnia) przed tym co ją spotyka w życiu. Choć wiele jej problemów, z tych które doświadcza mieszkając już w Zielonym Wzgórzu budzi, z punktu widzenia dorosłego czytelnika, pełen zrozumienia (jeśli pamięta się o własnym dzieciństwie) uśmiech na twarzy, bo trudno zachować kamienną twarz czytając choćby składane przez Anię samokrytyki w rodzaju - "masz ze mną sporo kłopotów. Robię tyle błędów. Ale z drugiej strony, pomyśl o tych błędach, których nie robię, a mogłabym." czy "Nigdy nie popełniam dwa razy tego samego błędu!" i odpowiedź Maryli - "Nie widzę w tym nic pocieszającego, skoro zawsze pojawiają się jakieś nowe", to tak na prawdę, problemy sygnalizowane przez Lucy Mont Montgomery wychodzą daleko poza spostrzeżenie jej bohaterki, że "życie nie było wiele warte bez bufiastych rękawów".

Trudno nie być zmrożonym stosunkiem do sierot, który przedstawiony jest w powieści, gdzie dzieci są traktowane bezdusznie jako tania siła robocza. Opiekunowie Ani nie są tu wyjątkiem, ich komunikat jest jasny i prosty - "Potrzebujemy chłopca, żeby pomagał Mateuszowi. Dziewczynka nie jest nam potrzebna.", a kiedy Ania uświadamia sobie, że "nie chcą jej tutaj, bo nie jest chłopcem" to mamy świadomość, że to odrzucenie nie wynika z przekonania o jakichś przewagach duchowych czy intelektualnych płci męskiej, jej szczególnej predystynacji lecz z chłodnej kalkulacji rodzeństwa Cuthbertów, że chłopiec byłby najbardziej opłacalną z ich punktu widzenia siłą roboczą na farmie, pracującą tylko za wikt i opierunek.

Montgomery porusza także kwestię pozycji kobiety w społeczeństwie. Nie ma wątpliwości co do tego, co jest najistotniejsze w ich postrzeganiu - "(...) jesteś najinteligentniejszą dziewczynką w szkole. To lepsze niż być ładną.
- Nieprawda, wolałabym być ładna niż bystra." - odpowiada Ania.
Inteligencja jako pocieszenie z powodu braku urody... Jakże to wymowne i jakie aktualne. Z drugiej strony, to jednak inteligencja, "siostra" wykształcenia a nie uroda może zapewnić kobiecie niezależność, bo jak twierdzi jedna z koleżanek tytułowej bohaterki - "chce poświęcić całe życie uczeniu dzieci. Mówi, że nauczycielka zawsze dostaje pensję, a żona nigdy." 

Wreszcie książka porusza kwestię wiary w życiu człowieka, która bardzo często przewija się na łamach książki, z naszego punktu widzenia, osadzonego w katolicyzmie, chwilami w sposób obrazoburczy, łącząc ją z kwestią feminizmu. Trudno nie zauważyć, że Lucy Montgomery wyprzedziła o wiek współczesne czasy, gdy Ania pyta "Dlaczego kobiety nie mogą być pastorami, Marylo?".

To wszystko jednak nie zmienia faktu, że "Ania z Zielonego Wzgórza" jest przede wszystkim pełną humoru książką o dojrzewaniu zakompleksionej dziewczynki - "Kocham piękne rzeczy i nienawidzę spoglądać w lustro, bo nic pięknego się w nim nie odbija", w których to kompleksach utrzymuje ją jej opiekunka. W sumie dziwne, że powieść jest tak ciepła, jeśli się zważy, że na dobrą sprawę, książkę odebrać można jako próbę zglajszachtowania dziecka, nagięcia go do "jedynie słusznego" modelu życia, niespecjalnie licząc się z pragnieniami dziewczynki, której żywiołowość na szczęście pozwala zachować jej indywidualny rys.

wtorek, 1 września 2015

Lalka, Bolesław Prus

To była miłość... Zawsze miałem żal do Prusa, że nie ożenił Wokulskiego z Kazią Wąsowską albo chociaż z panią Stawską, zwłaszcza, że żadna z nich nie miałaby nic przeciwko temu. Owszem, niewykluczone że miałyby opory przeciwko przyjęciu roli, bądź co bądź, surogatu, drugiej w kolejności ale nie wątpię, że po jakimś czasie przeszłoby by im, horyzont by się przejaśnił, a państwo Wokulscy żyliby długo i szczęśliwie, ku zadowoleniu czytelników płci obojga.


A tak, co?! Mamy romans, w którym nikt nie jest szczęśliwy - nad Węgiełkami zawisły ciemne chmury, nad małżeństwem Stawskiej i Mraczewskiego unosi się duch Wokulskiego, związek barona z Eweliną Janocką rozpadł się z hukiem wystrzału a o Krzeszowskich nie ma nawet co wspominać, biorąc pod uwagę, że mąż podsuwał tam własnej żonie kandydata na kochanka. Może "Lalka" i jest obrazem Warszawy końca lat 70-tych XIX wieku ale przede wszystkim to romans ze świetnymi portretami ludzkich typów, począwszy od arystokracji a skończywszy na nizinach społecznych, naszkicowanych z sympatią (widać, że Prus lubił ludzi) ale też i złośliwością, na szczęście mocno doprawioną dowcipem i kojarzącymi się trochę z rysunkami Ksawerego i Henryka Pillatiego oraz Franciszka Kostrzewskiego, zwłaszcza tymi, z cyklu "Szkice z życia warszawskiego".

Nawet panna Izabela, femme fatale Wokulskiego, choć nie budzi sympatii, to jednak przecież nie jest przez Prusa zmiażdżona. Bo też w gruncie rzeczy, o co mieć do niej pretensje? Że podobają się jej mężczyźni (nie wszyscy)? Że nie kocha tego, który jej się nie podoba, o dwadzieścia lat starszego od niej, w ramiona którego popychała ją rodzina i nawet zacna prezesowa Zasławska? Zresztą aż dziwne, że ta doświadczona kobieta nie dostrzegła podobieństwa relacji Ewelina - baron, Izabela - Wokulski. Przecież i w jednym i drugim, ze strony pań o miłości nikt nie mówi (z ich strony elementem spajającym są pieniądze), ta jest domeną obu panów. Dlaczego więc krzywi się na pierwszy związek usiłując pomóc w sklejeniu drugiego?

Prus ustawił obie panie w roli branek, które są przedmiotem sprzedaży na targu niewolników, ten je kupi, kto zapłaci najwięcej - nikogo nie obchodziły ich uczucia. Miłość?! - ależ ciotka wyłożyła Izabeli dokładnie, że "nie można przecie dla jakiejś idiosynkrazji poświęcić bytu ojca, a choćby Flory i waszej służby". Uczucia Izabeli nikogo specjalnie nie obchodzą, ma wybierać, ze swojego punktu widzenia między dżumą a cholerą i już.

Gdy w końcu zgodziła się wyjść za mąż za Wokulskiego, to przecież nie z miłości do niego, nikt co do tego nie ma wątpliwości, także i główny zainteresowany, a miłość i małżeństwo to przecież nie zawsze jedno i to samo. Zdaje sobie z tego sprawę i Wokulski, który sam dla pieniędzy ożenił się ze starszą od siebie wdową, naiwnie oczekując od Izabeli, że skoro on sam przystał na rolę pantoflarza w tamtym związku, to i ona jako żona zrezygnuje ze swego sposobu życia. Tylko role się odwracają. O ile wcześniej Małgorzata primo voto Mincel była zazdrosną i zaborczą żoną, tak teraz on staje się zazdrosnym mężem in spe. A przecież, z powieści nie wynika by "feblik", jak to określiła Kazia Wąsowska, Izabeli do Kazia Starskiego przekroczył granicę czułych słówek i uścisków dłoni. Jasne, że to mało komfortowa sytuacja dla narzeczonego ale żeby zaraz wysadzać się z tego powodu w powietrze?

Nie da się ukryć, Wokulski, w którym stopiło się "dwu ludzi: romantyk sprzed roku sześćdziesiątego i pozytywista z siedemdziesiątego", jak mówił Szuman, w sferze miłości nie zachowuje się ani jak romantyk ani jak pozytywista lecz jak zadurzony nastolatek. To chyba nawet nie jest miłość - to raczej zaślepienie, niewiele w tym dojrzałego uczucia, a na pewno nie uczucia dojrzałego mężczyzny, bo Wokulski w stosunku do Izabeli zachowuje się jak pijany zataczający się od płotu do płotu. To zdumiewające, że inteligentny człowiek zachowuje się jak idiota, podporządkowując wszystkie swoje działania ożenkowi z kobietą, która go nie kocha, i żeby chociaż skutecznie. Nie mam wątpliwości, że w dzisiejszych czasach pragmatyzmu jego starania mogłyby się skończyć podobnie.