niedziela, 26 maja 2013

Jądro ciemności, Joseph Conrad

Spóźniłem się na najciekawsze książki w Klubie Czytelniczym Czytanek Anki, a że na dodatek niedawno w czasie odwiedzin u Lirael zgadało się o tłumaczeniu Magdaleny Heydel więc postanowiłem przypomnieć sobie jej wersję opowiadania Conrada i odpowiedzieć, na pytania Anki, które wcześniej mnie ominęły, chociaż skrótowo bo każde z nich zasługuje na osobny post.


"1. Co dzisiaj tj. po ponad 100 latach od chwili ukazania się "Jądra ciemności" książka ta ma do zaoferowania czytelnikom? Lektura ponadczasowa czy relikt przeszłości? (...)

Wiadomo, że "Jądro ciemności" można odczytywać na dwa zasadnicze sposoby; pierwszy, dosłowny, jako "przygodową" ponurą historię bez happy end'u, drugi, jako rozważania na temat ciemnej strony ludzkiej natury. W tym pierwszym ujęciu wypada ono dosyć słabo i trudno się temu dziwić.  Nie ma w nim ani wartkiej akcji, ani scen mrożących krew w żyłach a wątku romansowego właściwie można się tylko domyślać, nie ma więc tego co zawsze wzmacnia atrakcyjność fabuły, tak że w konsekwencji nie ma co ukrywać - bywają ciekawsze opowiadania przygodowe i nawet Sienkiewicz ze swoim "W pustyni i w puszczy" w tej dziedzinie przebija opowiadanie Conrada.

To co stanowi o wartości "Jądra ciemności" i zapewniło mu trwałe miejsce wśród najwybitniejszych dzieł literatury światowej to możliwość jego "głębszego" odczytania jako rozważania o istocie ludzkiej natury. Opis stosunków panujących w Wolnym Państwie Kongo Leopolda II oprócz waloru historycznego ma wymiar ponadczasowy jako prawda o człowieku, w którym poczucie władzy, wyższości i bezkarności łamie wszelkie hamulce. Ta ponadczasowość nie jest tylko pustosłowiem bo wszakże i w naszej literaturze istnieją przykłady kiedy kultura i polor "cywilizacji" w pewnych okolicznościach ustępują poczuciu władzy (vide sędzia Antoni Kossecki jako kapo w "Popiele i diamencie"), nie mówiąc już o tym, że motyw idei jako usprawiedliwienia czynów można odnaleźć też w rozważaniach Arendt w "Eichmannie w Jerozolimie".

2. Czy Conrada można (były takie głosy) oskarżać o rasizm i seksizm?

Zarzut rasizmu zdumiewa - może nie w przypadku Achebe, który podniósł go jako pierwszy i określił Conrada mianem "cholernego rasisty", bo można ostatecznie zrozumieć Murzyna, który ma świadomość, że garstka białych, podbija olbrzymie terytorium zamieszkałe przez miliony czarnych w przeciągu zaledwie kilku lat a najpoważniejszą przeszkodą jaką spotykają na swojej drodze jest przyroda.

Trzeba wiele złej woli by w ogóle taki zarzut postawić Conradowi na tle "Jądra ciemności". Wszakże z obrazu odmalowanego w opowiadaniu nie da się dobrego słowa powiedzieć o białych, których Marlow spotyka w Afryce na swojej drodze. Wszakże nazywa on "kretynami" swoich białych kolegów gdy odpływając ze stacji Kurtza otwierają ogień do czarnych. Czy to możliwe by biały, główny bohater opowiadania napisanego przez rasistę "bicie w bębny" pomylił "z biciem własnego serca" a "głębokie, osobiste spojrzenie" umierającego Murzyna miał "w pamięci niczym dowód dalekiego pokrewieństwa, potwierdzonego w rozstrzygającym momencie." Jakoś nie mogę w tym dostrzec przejawów rasizmu.

Dostrzegam natomiast u Conrada potępienie poniżenia drugiego człowieka niezależnie do koloru skóry. Jeśli weźmie się pod uwagę jeszcze "Placówkę postępu", drugie z "kongijskich" opowiadań Conrada to jest to wyjątkowo jasne.

Jeszcze większym nieporozumieniem jest oskarżenie Conrada o seksizm.  Słaby to zarzut i pełen złej woli by nie powiedzieć wprost - głupi. Polemika z nim to trochę jak udowadnianie, że Conrad nie jest on wielbłądem, zwłaszcza że przejawem seksizmu miałoby by być w "Jądrze ciemności"  oszczędzenie kobiecie gorzkiej prawdy, która i tak już do niczego nie prowadzi oraz zwrócenie się o pomoc w ostateczności, gdy wszystkie inne sposoby zawiodły o pomoc do kobiety. Jeśli to jest seksizmem, to mam wrażenie, że z tego powodu na świecie gwałtownie wzrośnie ilość seksistów.
3. Czy potrzebny był zabieg "opowieści w opowieści": osią "Jądra ciemności" jest historia opowiedziana przez Marlowa, tymczasem tenże Marlow jest w rzeczywistości jedną z postaci, o których mówi narrator wszechwiedzący?

Zestawienie historii zdarzeń z przeszłości i relacji narratora nadaje głębszy wymiar opowiadaniu. Bez trudu można dostrzec, że motyw jądra ciemności nie jest zarezerwowany tylko dla odległej i tajemniczej dziczy Konga bo widzimy przecież oczami pasażerów "Nelli", że powietrze "jakby gęstniało w żałobny mrok, wiszący bez ruchu ponad największym, najpotężniejszym z miast ziemi."

Okazuje się więc dzięki temu zestawieniu opowieść Marlow'a - opowieść narratora, że jądro ciemności jest czymś ponadczasowym, czymś co nie jest związane z jakimś ściśle określonym czasem i miejscem na ziemi, i może się okazać, że jest ono całkiem blisko nas.   

4. Czy fakt, że Arlekin jest Rosjaninem, ma jakiekolwiek znaczenie?

To chyba najtrudniejsze pytanie i pewnie kompetentna odpowiedź na nie powinna być osadzona w kontekście stosunku Conrada do Rosji ale że jest to dla mnie terra incognita więc nie pozostaje mi nic innego jak oprzeć się tylko na samym "Jądrze ciemności".

Nie wydaje mi się by w opowiadaniu było coś przypadkowego, stąd i  nie bez kozery zapewne "arlekin", błazen z commedia dell'arte jest Rosjaninem. Być może w jego bałwochwalczym stosunku do Kurtza należy widzieć refleks stosunku Rosjan do władzy, do cara widzących w nim bożego pomazańca a nie człowieka z krwi i kości, z wszystkimi jego błędami i słabościami.  

5. Jak uzasadnić szacunek/lojalność (bo raczej nie fascynację) Marlowa wobec Kurtza?

Marlow kilkakrotnie wspomina o swojej lojalności wobec Kurtza ale moim zdaniem  jego stosunek do niego wychodzi daleko poza zwykłą lojalność, i określenie ich relacji tym pojęciem jest co najmniej nie pełne.

Już sama podróż w górę rzeki, w pewnym momencie wychodzi poza zwykłe służbowe zadanie i widać, że postać Kurtza zaczyna Marlow'a intrygować i pragnie go poznać a wreszcie zrozumieć. Nie zmienia tego świadomość metod działania Kurtza a chyba nawet paradoksalnie, to zainteresowanie pogłębia. Mimo konsternacji jaką budzą metody działania Kurtza widać mimowolny podziw Marlow'a, jakby nawet nutę zazdrości dla aktu samopoznania, którego apogeum dokonało się w chwili jego śmierci. Kurtz "był niezwykłym człowiekiem" a jego "zgroza!" "to był akt afirmacji, moralne zwycięstwo, za które zapłacił niezliczonymi porażkami, koszmarnym strachem, koszmarną satysfakcją. Ale to było zwycięstwo!"

Marlow, tak jak Kurtz wierzy w oczyszczającą moc idei, która może odkupić zło w jej imię dokonane i tak jak Kurtz uległ przeistoczeniu. Wszak dowiadujemy się, że snując swoją opowieść na jachcie "wyglądał niczym bożek" i był dla swoich słuchaczy "jedynie głosem" będąc tym samym odbiciem "boskości Kurtza" i tego, że Kurtz jemu samemu wcześniej przedstawiał się "jako głos". To trochę więcej, moim zdaniem, niż lojalność.

6. Czy reżyser ["Czasu Apokalipsy. Powrót"] sprzeniewierzył się pierwowzorowi literackiemu?"

Podobieństwo wielu motywów (przy wszystkich istniejących różnicach) opowiadania i filmu nie ulega żadnej wątpliwości. Zasadnicza różnica polega na celu wyprawy kapitana Willarda bo o ile Marlow miał uratować Kurtza, to Willard miał go zabić. Ale przeciwieństwo to jest tylko pozornie tak głębokie jak to się wydaje na pierwszy rzut oka.

Wszakże dyrektor stacji robi wszystko by opóźnić podróż licząc, że czas, choroba i w rezultacie śmierć usuną z jego drogi Kurtza, w którym widział zagrożenie dla swojej kariery nie jest to więc podróż "ratunkowa" jak można by przypuszczać. Co więcej szept "Leżę tu w ciemności i czekam na śmierć" Kurtza współgra z pragnieniem śmierci pułkownika, któremu wytchnienie przynosi czyn Willarda, tak że ja sprzeniewierzenia się Coppoli Conradowi nie zauważyłem.

piątek, 24 maja 2013

Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, Anna Bikont, Joanna Szczęsna

Tym razem wyjątkowo będzie nie o całej książce a o jednym z jej rozdziałów. Nie żeby książka była słaba - nie, nie - nic z tych rzeczy - wręcz przeciwnie, żeby nie było niejasności jak najbardziej polecam "Lawinę i kamienie. Pisarze wobec komunizmu." Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. To dobrze napisana książka, chociaż nie bez wad. Koncentruje się bowiem na tych, którzy w latach stalinizmu będąc "inżynierami dusz" doznali "iluminacji" i późniejszą postawą starali się odkupić swoje winy.

Rzecz w tym, że byli też tacy, którzy okazali się odporni na "ukąszenie heglowskie" wybierając emigrację (Kazimierz Wierzyński) czy pozostając w kraju (Hanna Malewska, Jerzy Szaniawski), szkoda że zostali całkowicie pominięci a to wszakże jest również postawa pisarzy wobec komunizmu.


Co więcej, w pewnym sensie książka jest polemiką z "Hańbą domową" Trznadla, wyraźną zwłaszcza w ostatnich rozdziałach i widać, że Autorkom ciężko leży na wątrobie zawarty w niej wywiad ze Zbigniewem Herbertem, który obcesowo potraktował swoich kolegów po piórze.

Dostało się także Bohdanowi Urbankowskiemu za "Czerwoną mszę", któremu Anna Bikont i Joanna Szczęsna zarzucają oprócz poziomu zbliżonemu do poziomu Łysiaka (jeśli rzeczywiście tak jest, to faktycznie poważny zarzut) także i antysemityzm, który polegał na wyciąganiu żydowskich nazwisk twórców kultury. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że z kolei dr Elżbieta Janicka (która zasłynęła niedawno "dekodowaniem" "Kamieni na szaniec") za przejaw antysemityzmu uważa przemilczanie żydowskich korzeni, ten ostatni zarzut, w świetle tych ostatnich "osiągnięć" krytyki literackiej należy chyba traktować jako nieporozumienie Obie panie nie omieszkały przypomnieć Urbankowskiemu, także jego przeszłości z okresu PRL-u, w której na próżno szukać martyrologicznych epizodów, w czym także przypomina on trochę Łysiaka (inna sprawa, że i one posługując się takimi metodami plasują się na tym samym poziomie).

Mnie zainteresował rozdział 12 "Umysł niezniewolony czyli Czesław Miłosz mówi "nie"" dotyczący okoliczności, w jakich poeta zdecydował się na emigrację. Mimo, że Autorki nie przypierają go do muru (chyba nawet im nie wypadało bo tytuł książki jest przecież zaczerpnięty z jego "Traktatu moralnego" - "Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach"), nie da się ukryć, że są to okoliczności raczej dwuznaczne i nie dziwię się ówczesnej emigracji, że wśród niej zawrzało na wiadomość o decyzji późniejszego laureata literackiej nagrody Nobla.

Patrząc na tę decyzję wycinkowo, moim zdaniem potwierdza się teoria, że wybitny twórca może okazać się małym człowiekiem, choć wówczas, w 1951 r. traktowanie Miłosza jako wybitnego poety byłoby dużą przesadą (nie dawno Książkowiec, poruszała u siebie na blogu problem relacji tekstu i kontekstu, dzieła i twórcy i prezentowała odmienny, jeśli dobrze zrozumiałem, punkt widzenia). W każdym razie, postawa Miłosza do czasu emigracji nie odbiegała wiele od wspólnego rysu biografii Alfy, Bety, Gammy i Delty i podobnie jak one mogłaby być kolejną grecką literą w "Zniewolonym umyśle".

Z "Lawiny i kamieni" wynika, że Miłosz należał on do tych, którzy "nie wiedzieli" czym jest komunizm w Polsce - dziwnym zbiegiem okoliczności, nie wiedzieli o tym tym tylko ci, którzy korzystali w jakiś sposób z benefitów władzy. Nie widział tak długo dopóki nie zawisła nad nim realna groźba pozostania w kraju.  Władza komunistów nie przeszkadzała mu na placówce w Nowym Jorku ani w Paryżu, i tylko uśmiech politowania może budzić "groza" jaką wywoła u niego praca w ambasadzie w Paryżu (gdzie zresztą awansował) wśród agentów bezpieki, tak jakby ambasada w USA, w której wcześniej pracował, była od nich wolna.

Przykro to mówić ale wstrząs, który przeżył Miłosz nie był związany z pozostawieniem żony (w ciąży) i w Ameryce i konieczności wyjazdu do Francji lecz z coraz większym prawdopodobieństwem życia w kraju. "Komuna" była dla niego do zaakceptowania tak długo dopóki pozwalała korzystać z dobrodziejstw wolnego świata w chwili jednak, gdy miał być skazany na codzienny widok rodzimej siermiężności okazało się to zbyt niską ceną za jej dalsze popieranie. To mało pociągający wizerunek, który rysuje się z tego co przedstawiają Autorki i muszę przyznać, że po lekturze "Lawiny i kamieni" patrzę na "Zniewolony umysł" dosyć podejrzliwie jako na przykład bicia się w cudze, zamiast własne, piersi.

Nie znaczy to, że nie ma się prawa do błędów ale jak wiadomo by otrzymać odpuszczenie grzechów konieczne jest wyznanie winy i skrucha, tego u Miłosza nie ma - i nawet mu się specjalnie nie dziwię bo co miał powiedzieć, prawda rysuje się przecież tak banalnie.

Muszę przyznać, że to właśnie ta dwuznaczność podstaw decyzji Miłosza o wybraniu życia na emigracji jest dla mnie jednym z większych "odkryć" książki bo nigdy sobie jej aż tak bardzo nie uświadomiłem, mimo że oczywiście sam fakt był mi znany i to ono a nie postawy Adama Ważyka, Wiktora Woroszylskiego czy  Tadeusza Konwickiego, głównych bohaterów książki wydał mi się najciekawszy.  

czwartek, 16 maja 2013

Profesor Tutka, Jerzy Szaniawski

Taki wstyd, taki wstyd ... od lat, od kiedy tylko usłyszałem w radio jego "Zegarek" jestem "cichym wielbicielem" twórczości Jerzego Szaniawskiego a dopiero teraz przeczytałem jego "Profesora Tutkę" i to mimo, że stał na półce na wyciągnięcie ręki.


Mogę tylko pocieszać się myślą, że Profesor z pewnością podałby jakiś przykład z własnego życia, który rzuciłby nowe światło na to moje nie znajdujące usprawiedliwienia zaniedbanie bo wiadomo przecież, że "ktokolwiek poruszy jakiś temat, wówczas Profesor Tutka znajdzie jakąś historię ze swojego życia."

Dzisiaj mimo, że Szaniawski należy do najwybitniejszych polskich dramaturgów XX w., jego twórczość, podobnie jak i pamięć o nim, popada jednak w zapomnienie. To gorzka paralela ale trudno jej się ustrzec, zwłaszcza jeśli znajdzie się trochę czasu by odwiedzić jego grób leżący nieopodal Alei Zasłużonych na Powązkach Wojskowych.   

Czemu tak się dzieje? - chyba dlatego, że to twórczość niekrzykliwa i nienachalna, w tym sensie, że niczym nie epatuje czytelnika a po przeczytaniu ostatniego zdania pozostawia go trochę zadumanego i niepewnego, czy nie należałoby jeszcze raz zacząć lektury od początku, bo ma się wrażenie, że obcowało się z czymś, czego do końca tak naprawdę za pierwszym razem się nie ogarnęło i poczucie straty, że umknęło nam coś ważnego.

Bo z opowiadaniami Szaniawskiego jest jak z głębią, o której mówi Profesor w jednej ze swoich historyjek - "Staliśmy przed płótnem malarza z dziewiętnastego wieku, przedstawiającym pejzaż wiejski i kobiety w barwnych strojach, które, powracając z targu, rozzuły się i zakasawszy kiecki, przechodziły w bród rzeczkę.
- Niech co chcą, mówią młodzi malarze - powiedziałem- ten umiał malować.
- Tak - odpowiedział mi sędziwy pan - ale nie ma w tym głębi.
- Gdyby była głębia - zauważyłem - kobiety utonęłyby w rzece." - są proste, dowcipne, lekko ironiczne, niekiedy nieco purenonsensowne i zmuszające do chwili zastanowienia. Mówi o rzeczach z pozoru banalnych w sposób niebanalny. Ma się wrażenie, że owszem, wszystko jest jasne i zrozumiałe a z drugiej ma się poczucie, że jednak nie do końca "nadąża się" za autorem. To trochę tak, jak ze smakowaniem dobrego trunku, od razu wiadomo, że jest doskonały ale żeby w pełni nim się rozkoszować trzeba go ponownie spróbować.

A do tego ten entourage ... refleksyjny, by nie powiedzieć melancholijny jak wówczas gdy Tutka opowiada o tym, czego był świadkiem na małej stacyjce kolejowej - "zbliżyłem się do ubogiego bufetu, za którym siedziała panienka i czytała książkę. Przeprosiłem, że jej przerywam, i zamówiłem szklankę herbaty. Znudzona, senna panienka przyniosła mi ciepłego płynu, który na małych stacyjkach nazywają herbatą. Ten kolor żółtawy, ta gruba zielonkowa szklanka i łyżeczka cynowa jeszcze więcej dodawały wszystkiemu melancholii. Ale taki już jest zwyczaj, że się na stacji kolejowej pije ... Deszcz spływał po szybach, na świecie zimno i ciemno, panienka małomówna, senna, nie interesująca się przybyłym gościem, no i ta herbata w grubej zielonkawej szklance." Któż z nieco bardziej życiowo doświadczonych (czytaj: zaawansowanych wiekowo) blogerów choć raz w życiu nie był na takiej stacyjce, a jakich dzisiaj na próżno szukać, z ich bufetami III, IV a czasami i V kategorii?

Ale ten nastrój jest bardziej zrozumiały, jeśli się weźmie pod uwagę, że słuchaczami Profesora było towarzystwo już z definicji trochę "nieruchawe": sędzia, rejent, doktór (sic!), mecenas i magister farmacji. Pasowali do siebie i myślę, że żałowali gdy Profesor wyjechał i nie mogli usłyszeć już nigdy żadnej z jego opowieści. Wcale się im nie dziwię - ""Styl to człowiek". Panowie! Na świecie jest tylko jeden Profesor Tutka."

środa, 15 maja 2013

Wędrówka Joanny. Rzeka kłamstwa, Ewa Szelburg-Zarembina

Ewa Szelburg-Zarembina to dla mnie dwa skojarzenia z dzieciństwa: "Baśń o szklanej górze" z ilustracjami J. M. Szancera, choć dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że to ona jest jej autorką oraz pięciotomowy cykl "Rzeka kłamstwa" w wydaniu PIW-u z 1968 r., stojący w biblioteczce, w starym domu przy ulicy Ogrodowej w niewielkim miasteczku, gdzie jeździłem prawie w każde wakacje. Któregoś razu podjąłem nawet próbę przeczytania pierwszej części, choć biorąc pod uwagę mój ówczesny wiek, dzisiaj mogę określić ją tylko jako porywanie się z motyką na słońce. Dzisiaj już odwiedzać tam nie mam kogo ale obwoluty książek tak wbiły mi się w pamięć, że postanowiłem, nie bez obaw, sprawdzić co też takiego niezrozumiałego było wówczas dla mnie w tych książkach. 


Zacząłem jak Pan Bóg przykazał od początku czyli pierwszego tomu cyklu - "Wędrówka Joanny" i jaka niespodzianka ... Dopiero teraz odkrywam, że literatura okresu międzywojennego, zepchnięta w niebyt w mojej szkolnej edukacji, to nie jakieś "bogoojczyźniane" i sentymentalne ramotki ale literatura z krwi i kości. Jeśli dzisiaj popada w zapomnienie, to wyłącznie z powodu prozaicznego braku marketingu i mało wybrednych gustów, ale c'est la vie.

W każdym razie, po Strugu i Gojawiczyńskiej okazało się, że mimo, że Szelburg-Zarembinę zaliczyć można, jakby nie patrzeć, do literatów drugiego szeregu, to jest ona pisarką jak najbardziej poważną i błędem byłoby lekceważyć jej dorobek tylko dlatego, że dominowała w jej twórczości literatura adresowana do dzieci.

Nie będę ukrywał, jestem pod wrażeniem, tym większym, że książka jest osnuta wokół życia matki pisarki, a tak jak życie Joanny nie było ono wesołe - "cudze domy, przez które przechodziła ze smutkiem, ze wstydem, z nienawiścią, ze strachem, i - ludzie obcy w tych domach, którzy ją mijali potrącając, napastując lub wcale jej nie widząc."

Dzisiaj pewnie zaliczono by książkę do literatury kobiecej (cokolwiek to znaczy) już choćby ze względu na postać tytułowej bohaterki i fakt, że to kobiety zajmują w powieści centralne miejsce ale moim zdaniem byłaby to łatka  nieoddająca charakteru "Wędrówek Joanny", a nawet gdyby była uzasadniona, to w takim razie należałoby uznać, że to jakiś fenomen, bo przynajmniej ja zupełnie się tego nie czułem (choć nie mam też złudzeń, że "Wędrówki" mogłyby być świetnym poligonem dla interpretacji spod znaku gender).

To wariant historii wiejskiego Kopciuszka z przełomu wieków, w czym można dopatrzyć się chyba inklinacji Szelburg-Zarembiny do twórczości dla dzieci (widać ją też w epizodzie ze szczurołapem, dalekim powinowatym "Flecisty z Hameln", bohatera jednej z baśni braci Grimm), jego osamotnienia i niezrozumienia przez innych, życia w brutalnym i prymitywnym świecie, rządzonym przez emocje i odruchy, a rozum tylko o tyle, o ile prowadzi to do upokorzenia innych i zaznaczenia własnej pozycji w świecie. Gdzie, owszem, są macochy ale nie ma pięknych królewiczów ani ptaszków, które wykonywałyby pracę za sierotę i przynosiły jej suknię oraz pantofelki na bal. Gdzie na domiar złego "Wszystkie sprzęty w kuchni, wszystkie narzędzia gospodarskie czując jej bezsilność, wypowiedziały swoje przyrodzone posłuszeństwo. Miotła ginęła spod rąk. Siekiera zeskakiwała z obucha. Noże wykręcały się ostrzem do bezbronnych palców. Gliniane garczki spadając z półek uderzały o twardą podłogę i tłukły się na skorupy, ale żelazne saganki trafiały zawsze na stopy Joanny i przytłukiwały jej palce. Wiadra zaczęły przeciekać spod obręczy. Przetak pokrył się dziurami. Ścierki w gwałtowny sposób zarastały brudem. Mleko kipiało na najwolniejszym ogniu i z najgłębszego garnka. Kasza przypalała się w każdej rynce" .

Powiedziałbym nawet, że chwilami można w powieści doszukać się naturalistycznych akcentów, jakich nie powstydziłby się i Zola, a już na pewno Dygasiński, by trzymać się rodzimego podwórka. Widać to chociażby w epizodzie, w którym Joanna idzie do chałupy kobiety chorującej po porodzie. Narastają w nim obrazy nędzy budzącej już nawet nie litość ale wręcz wstręt, by osiągnąć swoje apogeum w opisie położnicy - "Na słomie pod płachtą zapiszczało coś cienko. Matuskowa z trudem obróciła się na bok, wyciągnęła z rozcięcia brudnej koszuli podłużną pierś, całą w brunatnych plamach i przysunęła pomarszczoną, opuchniętą sutkę do czerwonego kawałka mięsa, jakie odsłoniło się spod płachty. Joanna pierwszy raz widziała takie niemowlę z czerwoną jak ogień skórą, odparzoną na całym ciele."

W otoczce tego prymitywnego, wiejskiego życia rozgrywają się dramaty godne antycznej tragedii; rywalizacja macochy i pasierbicy o mężczyznę, w której ta druga przegrywając walkę popełnia samobójstwo zabijając jednocześnie swoje dziecko, i gdzie zwyciężczyni musi ciężko odpokutować swój triumf czy dramat kobiety, która nie potrafi pogodzić się ze śmiercią własnego dziecka (kojarzyć się to może z baronową Krzeszowską z "Lalki" ale nie ma tu nic z tonów Prusa) w rezultacie tracąc także męża i zmysły.

Co tu dużo mówić - wyjątkowo, polecam także Paniom - a sam szykuję się już na drugą część "Rzeki kłamstwa". 

poniedziałek, 13 maja 2013

Łaskawe, Jonathan Littell

O książce usłyszałem dzięki ... Dodzie. Tak, tak! Co prawda nie potrafiła podać tytułu ani autora, co mnie tak znowu nie bardzo dziwiło, ale z opisu nie ulegało wątpliwości, że chodziło jej o "Łaskawe". Nie żebym pasjonował się intelektualnymi przeżyciami Doroty Rabczewskiej, zastrzegam na wszelki wypadek, że innymi też nie, ale trochę mnie to zaintrygowało. Reszty dopełniła informacja o nagrodzie Goncourtów oraz Akademii Francuskiej na tylnej okładce i sugestia, że to "monumentalne dzieło w duchu powieści Tołstoja, Dostojewskiego i Manna" ewentualnie "brutalna i perwersyjna prowokacja". Ale jej autor albo nie czytał powieści żadnego z tych pisarzy albo nie czytał "Łaskawych", a już na pewno nie rozumie znaczenia słowa "monumentalne", bo powieść Littella z pewnością nie jest pomnikowa, a co najwyżej tylko gruba. 


Kończyłem ją czytać z "mieszanymi uczuciami" i co tu dużo mówić, jednak zawiedziony. Ilość stron, jak się okazuje, wcale nie przechodzi w jakość a „dużo” wcale nie znaczy dobrze, bo widać, że chwilami Littell sam się gubi w tym co pisze, jak wówczas, gdy główny bohater przyjeżdża w lutym do zamkniętego jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia domu swojej siostry i po przespanej nocy, rano w kuchni w tym opustoszałym od ponad dwóch miesięcy domu znajduje … chleb i masło, które zjada na śniadanie. Zdarzają się też passusy o wątpliwej „głębi”, że o braku sensu nie wspomnę, jak chociażby ten gdy Max Aue skarży się: "świat ranił mnie jak rozbite szkło - rozmyślnie łykałem haczyki, jeden za drugim, a potem dziwiłem się, że ustami wyłażą mi wydarte wnętrzności."  

Ale od początku ... Tytuł książki, jak wiadomo, nawiązuje do mitu o Orestesie (powieść odwołuje się zresztą do „Elektry” Sofoklesa, chociaż ani w niej, ani w dramacie Eurypidesa, Łaskawe nie występują) i rzeczywiście, nie trzeba wielkiej przenikliwości by domyśleć się, że główna postać, SS-man dr Maksymilian Aue jest jego wcieleniem, natomiast matka, ojciec, ojczym i siostra to odpowiednio Klitajmestra, Agamemnon, Ajgistos oraz Elektra, zaś rolę Eryni pełnią dwaj policjanci. Lektura pokazuje jednak, że wbrew temu co sugeruje tytuł "trawestacja" mitu jest w gruncie rzeczy tylko ubocznym wątkiem. Na dodatek Littellowi coś się chyba pomieszało, gdyż Łaskawe to przecież przebłagane Erynie – Eumenidy, które były bóstwami opiekuńczymi a nie ścigającymi za zbrodnie. To co jest interesujące, to fakt, że Erynie ścigają głównego bohatera nie za jego udział w zagładzie Żydów, bo przekleństwo rzucone w godzinie śmierci przez ojca dziecka "Chciałbym tylko życzyć panu, żeby pan przeżył tę wojnę. Żeby nawet za dwadzieścia lat budził się pan z krzykiem każdej nocy. Mam nadzieję, że nie będzie mógł pan spojrzeć na własne dzieci, nie myśląc o naszych dzieciach, które pan zamordował." okazało się bezsilne, lecz za morderstwo "indywidualne" - matkobójstwo. Śmierć zbiorowa okazuje się mniej ważna od śmierci jednostkowej.

O ile „monumentalność” książki pozostaje w sferze pobożnych życzeń, to na pewno można zgodzić się z opinią, że powieść stanowi prowokację. Jeśli o to chodzi, to kojarzy mi się ona z "Malowanym ptakiem". I powiedziałbym, że gdyby książka Littella ukazała się w latach, gdy powieść Kosińskiego święciła triumfy, to nie ulega wątpliwości, że byłaby rewelacją. Dzisiaj zestawienie komunizmu i narodowego socjalizmu, dokonane ustami Maxa - "od bolszewików różni nas jedynie spojrzenie na kategorie problemów do rozwiązania: oni rozpisywali je w poziomym kontekście społecznym (klasy), my zaś - w pionowym (rasy), przy czym oba te sposoby były jednakowo deterministyczne (...) i prowadziły do podobnych wniosków, jeśli chodzi o stosowane środki zaradcze.", podobnie jak wytknięcie Amerykanom ludobójstwa dokonanego na Indianach, a Belgom na Murzynach nie jest już niczym nowym.

Pornograficzne opisy homoseksualnych i kazirodczych ekscesów to też już nie jest coś co by dogłębnie wstrząsnęło czytelnikami, chociaż zniesmaczyć - przyznaję - może. A po "Wyborze Zofii" W. Styrona także polski antysemityzm, o którym czytelnik dowiaduje się - o ironio! - od Niemca: "(...) Żydzi zachowali pozycję mocarzy i pomagali panom w wysysaniu krwi z wieśniaków na wszelkie możliwe sposoby, służąc im za intendentów, lichwiarzy, trzymając mocno w swych łapach cały handel. Stąd trwałość polskiego antysemityzmu: w oczach polskiego ludu Żyd pozostanie wyzyskiwaczem, więc choć nas nienawidzą do żywego, to w głębi serca aprobują nasz sposób rozwiązywania problemu Żydów. To się również tyczy partyzantów z Armii Krajowej, którzy są, bez wyjątku, katolickimi bigotami, i komunistów, choć może w nieco mniejszym stopniu, bo oni zobowiązani się, czasem wbrew sobie, podążać drogą wytyczoną przez moskiewską partię." nie stanowi żadnego novum.

Wydaje mi się jednak, że zasadniczy element prowokacji polega na spojrzeniu na ludobójstwo oczami sprawcy, pozornie porządnego, normalnego człowieka, który chce powierzone mu obowiązki, jakiekolwiek by one nie były, wypełnić jak najlepiej. To wyraźne nawiązanie do problemu banalności zła, o którym pisała Hannah Arendt w swojej książce o Eichmannie. Nawiązania do "Eichmanna w Jerozolimie" są zresztą bardzo widoczne, jak choćby wówczas, gdy Aue mówi: "Nie żałuję niczego, taką miałem pracę i już" stanowiąc pendant dla słów Eichmanna, że "Skrucha dobra jest dla dzieci", choć z drugiej strony Max jest „dojrzalszy” zdaje sobie bowiem sprawę z tego co robi mówiąc "(...) patrząc, ponoszę taką samą odpowiedzialność jak ci, co strzelają" i nie pozwalając innym zapomnieć o ich współodpowiedzialności "Wszyscy wiedzą, wszyscy, prócz porządnych Niemców, którzy nie chcą nic wiedzieć."

Wielokrotnie pojawiająca się w powieści charakterystyka Eichmanna, w której jest "to stosunkowo prosty człowiek, bez jakichś szczególnych talentów." oparta jest na eseju Arendt ale dług wdzięczności Littella wobec niej rozciąga się także na opis niepowodzenia Endlösung w Danii, postawy Francuzów, wahającej się od nadgorliwości we współuczestnictwie w Holocauście do obstrukcji wobec żądań Niemców, czy wreszcie na "anegdotę" dotyczącą fortepianów dostarczonych Otto Hunsche'mu.

Czarny, czy wręcz makabryczny humor pojawia się w powieści kilkukrotnie jak choćby wówczas, gdy żołnierze niemieccy będący na granicy śmierci "rozpoczęli debatę nad kwestią następującą: zjeść Rosjanina czy Niemca? Problem ideologiczny, który wtedy zaistniał, dotyczył słuszności zjedzenia Słowianina, bolszewickiego Untermenscha. Czy mięso to nie zaszkodzi niemieckim żołądkom?" czy wówczas gdy Hans Frank przedstawia projekt stworzenia Menschengarten - ogrodu antropologicznego, w którym za pieniądze zwiedzający mogliby na żywo oglądać życie „podludzi”, a który, tak zupełnie na marginesie, czyż nie jest jakoś dziwnie podobny do reality show w rodzaju "Big Brother'a"?

Spojrzenie ma ludobójstwo oczami mordercy, członka Einsatzgruppe, to chwilami szokujący zabieg. Gdy czytamy relację z rozmowy głównego bohatera z innym SS-manem: "Sobibór? Jest jak wszędzie, człowiek się przyzwyczaja". Wykonał dziwny ruch, który wywarł na mnie silne wrażenie: potarł podłogę czubkiem buta, jak gdyby coś rozdeptywał: "Mali mężczyźni, małe kobiety, jedno i to samo. To tak, jakbym zdeptał karalucha." to wydawać się może, że mamy do czynienia z zupełnym zobojętnieniem na ludzki los. Ale to tylko wrażenie – Aue jest jak najbardziej przejęty odczuciami … morderców, uczestniczących w masowych egzekucjach. Jego troska o ich kondycję psychiczną, morale może wprawić w osłupienie, podobnie jak rozważania nad „technologią” ludobójstwa, której przyświeca troska o jak najsprawniejsze dokonanie mordów.

Przyznam, że opisy zbrodni wydają mi się nieco wyblakłe, z wyjątkiem epizodu rozgrywającego się w Babim Jarze pod Kijowem. Wypływa to przede wszystkim z faktu, że jednak "Łaskawe" nie są książką autentyczną w tym znaczeniu, że nie stanowią oryginalnej relacji lecz wytwór twórczej inwencji Littella aczkolwiek niewątpliwie bazujący na faktach. To coś w rodzaju "Kodu Leonarda" Dana Browna, w którym, choć mamy do czynienia z istniejącymi miejscami, artefaktami i wydarzeniami, to jednak nie mamy wątpliwości, że jest to fikcja. Stąd też opisy takie wypadają zdecydowanie blado wobec autentycznych relacji z Zagłady.

Dla nas jest to książka interesująca nie tylko ze względu na „polski” wątek antysemityzmu ale także ze względu na epizod dotyczący masowych mordów dokonanych przez NKWD na Polakach, tuż przed wkroczeniem Niemców na Kresy i odwetu wziętego na społeczności żydowskiej, który nastąpił po ujawnieniu zbrodni (już całkiem na poważnie zajmował się tą problematyką Bogdan Musiał w swojej pracy "Rozstrzelać elementy kontrrewolucyjne. Brutalizacja wojny niemiecko-sowieckiej 1941") aczkolwiek z "Łaskawych" można wyciągnąć wniosek, że odwet nastąpił z rąk ludności ukraińskiej a nie polskiej. Akcja powieści rozgrywa się także w Oświęcimiu, Lublinie, Poznaniu oraz w Krakowie, a spotkanie Maxa Aue z Hansem Frankiem, które tam się odbywa ewidentnie nawiązuje do drugiej książki, której Littell jest coś winien. Chodzi mianowicie o słynne "Kaputt" Curzio Malaparte.

Inspirację nim widać zarówno w samym ujęciu tematu, usytuowaniu narratora, zmianach miejsca akcji czy wreszcie rezygnacji z "konwencjonalnych" tytułów rozdziałów (nie wiem czy te przyjęte przez Littella nawiązują do jakieś istniejącego utworu muzycznego). Z kolei epizod z fanatycznymi chłopcami stanowi nawiązanie do "Władcy much" W. Goldinga. Mam też wrażenie, że powieść dużo ma do zawdzięczenia również "Lingua Tertii Imperii" V. Klemperera w warstwie językowej. Od tej strony książka jest dopieszczona przez autora (chociaż nie przez tłumaczkę), który wyciąga z niebytu osławionego N.J. Marra, którego teorii jest poświęcone chyba najsłynniejsze dzieło Stalina "W sprawie marksizmu w językoznawstwie", a o którym Zbigniew Herbert "mówił, że gdy chce się zdrowo pośmiać, sięga po pracę Stalina o językoznawstwie i nigdy nie doznaje zawodu." To wszystko jest ciekawe, chwilami poszukiwanie tych tropów jest dla czytelnika naprawdę interesujące i mogłaby to być dobra książka gdyby tylko Littell posiadł dar nieco bardziej zwięzłego wypowiadania myśli.

środa, 8 maja 2013

W syberyjskich lasach, Sylvain Tesson

Coś mnie podkusiło by przekonać się samemu, gdzie leży prawda o książce "W syberyjskich lasach" bo przepaść pomiędzy entuzjastyczną opinią, którą przeczytałem w  Mieście książek a sceptycyzmem, eufemistycznie rzecz ujmując, Liter jak kwiaty (jeszcze raz dziękuję za książkę) dała mi do myślenia.

Cóż, przekonałem się "na własnej skórze", o tym, o czym w sumie wiedziałem już wcześniej - lepiej trzymać się klasyki a za literaturę współczesną brać się po upływie przynajmniej dziesięciu lat, gdy książka już się "uleży" i wiadomo ile jest warta. A tak uraczyłem się solidną porcją pseudointelektualnej grafomanii - "Linie pęknięć kreślą pręgi na rtęciowej równinie, plując kryształowymi odłamkami lodu. Niebieska krew płynie ze zranionego szkła" - prawda, jakie to głębokie i piękne?


Pustka i głupota pozornej głębi "przemyśleń" Tesson'a chwilami jest porażająca, jak choćby wówczas gdy zastanawia się "czy duszy topielca uda się wypłynąć na powierzchnię? Czy lód jest dla niej barierą? Czy odnajdzie przerębel, który prowadzi do nieba? Oto temat dysputy dla chrześcijańskich fundamentalistów". Zadziwiające. Następnym etapem rozważań będzie zapewne dylemat, czy duszy zmarłego w zamkniętym pomieszczeniu uda się z niego wydostać? Czy ściany są dla niej barierą i czy uda się jej znaleźć uchylone drzwi lub okno przez które mogła by ulecieć do nieba? Oto temat do dysputy dla francuskiego podróżnika.

Nie żebym nie dostrzegał zalet książki, ma bowiem niewątpliwe walory praktyczne, zawiera mianowicie instruktaż rąbania drzewa - "Trzeba najpierw wbić mocno siekierę w pień. Potem jednym gestem podnieść siekierę wraz z polanem i z całej siły opuścić ją na pień do rąbania. Jeśli dobrze się przyłoży, polano pęka na dwie części. Potem wystarczy je połupać na szczapy." Zabrakło mi tu tylko informacji, że siekierę należy jednak wbić w polano a nie pieniek, no chyba że to pieniek akurat chce się porąbać.

Zapewne we Francji nikt nie rąbie na wsi drzewa i Francuzi muszą jechać aż nad Bajkał by się tego nauczyć, a przecież Tesson mógł zatrzymać się po drodze w jakiejkolwiek polskiej wsi - każdy chłopak w wieku 10 lat i starszy mógłby mu pokazać jak to się robi - tylko o czym wówczas miałby on pisać?

Jest też porada dla tych, którzy chcą posłuchać szumu morza nie ruszając się z domu - nie, nie polega ona na banalnym przyłożeniu ucha do muszli morskiego ślimaka - Tesson ma znacznie bardziej oryginalną metodę:  "zatkałem sobie uszy przeżutym papierem. Wyrwałem jedną stronę z Lorda Jima, powoli przeżułem (paskudny smak farby drukarskiej) i wepchnąłem głęboko do uszu literaturę Conrada, mając nadzieję usłyszeć morze." niestety nie podaje, czy usłyszał więc na wszelki wypadek proponuję nie próbować.

Trzeba "W syberyjskich lasach" oddać sprawiedliwość, niewątpliwie są sprawnie napisane, czyta się je szybko a ich wartością dodaną niewątpliwie są cytaty z książek, które Tesson zabrał ze sobą nad Bajkał, chociaż widać, że i z tym jest problem. Okazuje się, że w czasie swoich półrocznych wakacji jakimś cudem czytał utwory, których ze sobą nie zabrał. Jak sam pisze - "w Paryżu starannie przygotowałem idealną listę lektur", jednak na próżno szukać na niej Marka Aureliusza czy Eugenii Ginzburg, o których wyraźnie wspomina w swojej relacji.

Żeby nie przedłużać tego meczu do jednej bramki - do książki Tesson'a doskonale pasują uwagi, jakie formułuje on sam po przeczytaniu jakiegoś kryminału - "zapominam o niej natychmiast po zamknięciu książki. (...). Obfitość szczegółów maskuje pustkę." Tak to prawda i na pewno ma też on rację gdy pisze, że "księżyc ma w głębokim poważaniu moje aforyzmy gryzipiórka z prefektury" choć moim zdaniem nie koniecznie odczucia te ograniczają się tylko do księżyca.

wtorek, 7 maja 2013

Zwyczajny dzień, Antologia pamięci 1939-1945

Andrzejewski, Borowski, Broszkiewicz, Iwaszkiewicz, Parandowski, Rudnicki, Żukrowski ... - tym razem, w drugim tomie "Antologii pamięci", mniej nazwisk a za to wyraźnie wyższa jakość, choć zdarzają się też i ewidentne wpadki, jak w przypadku opowiadania "Schandfleck" Jerzego Broszkiewicza ale i tak tom stanowi przyjemne zaskoczenie, bo niby czego można oczekiwać po jakiejś zapoznanej peerelowskiej antologii, a tu - proszę.


Przede wszystkim rzuca się w oczy klasyka gatunku, czyli "Ikar" Iwaszkiewicza i "Pożegnanie z Marią" Borowskiego, oprócz tego są jeszcze dwa jego opowiadania o tematyce "edukacyjnej" ale znacznie gorsze, z widoczną dawką patriotycznej propagandy, ewidentnie propagandową wymowę, tyle że o podłożu "klasowym" ma też opowiadanie "W kamieniołomie" Żukrowskiego.

Na mnie jednak większe wrażenie zrobiło opowiadanie Rudnickiego "Uśmiech żandarma" (drugi jego utwór w zbiorze, to przeciętna "Kartka znaleziona pod murem straceń") - gorzka ocena polskiej rzeczywistości okupacyjnej daleka od jakiegokolwiek heroizmu i zaskakująco zbieżna z obyczajowością świata opisywanego przez Grzesiuka w "Boso, ale w ostrogach" - "Na dzielnicy chłopaki też piją wódkę. Piją w mieszkaniach, na klatkach schodowych, w bramie, za parkanem, a wieczorem to i na ulicy. Piją także, ale to już rzadziej, bo to drożej kosztuje, w knajpach, "mordowniach" na dzielnicy.", zawierająca się w pogardliwym i pełnym politowania uśmiechu niemieckiego żandarma na widok ulicznej "scenki rodzajowej", której on i narrator byli świadkami.

Momentami świetna jest "Paszportowa żona" Andrzejewskiego, zupełnie niestandardowe, dowcipne spojrzenie na komplikacje związane z życiem w Warszawie czasu wojny. Przy tej okazji muszę przyznać, że przyszło mi zweryfikować swój sąd o Andrzejewskim, którego fragment nieukończonej powieści - "Natchnienie świata" udowadnia, że nagroda za "Ład serca" to nie był przypadek.

Z kolei opowiadanie Parandowskiego "Dzień powszedni" mające charakter wspomnieniowy może nie jest nadzwyczajne ale za to zawiera interesujący "smaczek" - opinię na temat biografii Conrada pióra jego żony Jessie i opisuje spotkanie z Anielą Zagórską, krewną i tłumaczką pisarza, pracującą wówczas nad tłumaczeniem jego "Złotej strzały".

Jednak "numerem 1" jest bez wątpienia dziennik Zygmunta Klukowskiego "W Szczebrzeszynie" (ale tylko niewiele ustępuje mu dziennik Hulki-Laskowskiego "Pierwsza jesień") przedstawiający obraz polskiej prowincji lat wojny, widziany oczami inteligenta (lekarza) żyjącego sprawami swojego miasteczka i regionu, choć gdy czyta się o go chwilami, mimo wyraźnego umiejscowienia, ma się wrażenie, że rozciąga się on swoją wymową daleko poza rodzinne strony autora. To jego słowa mogą stanowić motto całego tomu a nawet i całego cyklu - "Życie nasze przebiega teraz w atmosferze śmierci, gwałtu i bezprawia. Ludność jest sterroryzowana, gnębiona coraz mocniej. Bez końca mnożą się ofiary."

Sądziłem, że zapiski Klukowskiego są odkryciem ostatnich lat ("Zamojszczyzna" ukazała się w 2007 r.), tymczasem okazało się, że jego "Dziennik z lat okupacji" z którego pochodzi wybrany fragment ukazał się już w 1958 r., co zaskakuje o tyle, że społeczeństwo widziane oczami Klukowskiego jest dalekie od ideału i obrazu wytworzonego przez oficjalną propagandę. Nie brak tu bowiem opisu kolaboracji z Niemcami czy skrajnych przejawów antysemityzmu - "Niektórych Żydów chłopi zabiją po wsiach, bojąc się ukrywać ich u siebie. To samo robią z nimi i różni "bandyci". Czasem zdjąwszy ubranie puszczają nago. Tylko Rosjanie wcielają ich do swoich grup."

Co prawda nie wiem, na ile dziennik Klukowskiego został "poszatkowany" przez cenzurę ale już sam fakt, że się ukazał, zważywszy nie tylko na treść ale i przeszłość autora jest dużą niespodzianką.

niedziela, 5 maja 2013

Boso, ale w ostrogach, Stanisław Grzesiuk

"Boso, ale w ostrogach" jest opowieścią o apaszach z przedwojennego Czerniakowa - tak zapewne dzisiejszy wydawca w największym skrócie streściłby książkę. Bliższe prawdy byłoby jednak stwierdzenie, że jej bohaterami są ludzie z marginesu społecznego, a Grzesiuk usiłuje utrwalić mit powiedzenia "nie ma cwaniaka nad warszawiaka", choć nie wiem na ile może się ono do niego stosować bo choć wychował się na Czerniakowie to urodził w Małkowie pod Chełmem Lubelskim (choć z książki tego się nie dowiemy).


Nie wiem ile w jego książce jest prawdy a ile fikcji i nie podejmuję się tego rozstrzygnąć (siostra Grzesiuka przedstawia zupełnie inny opis rodzinnego domu) ale podchodzę do jego wspomnień z dużą dozą nieufności. Książkowiec pisze właśnie o odczytywaniu książek w kontekście biografii autora - w przypadku Grzesiuka to wątek jak znalazł.
Czyta się z pewnym osłupieniem jego deklarację - "Nie znosiłem bezwzględnej dyscypliny, która pozbawia człowieka własnej inicjatywy. Dyscypliny, która każe prężyć się przed innym człowiekiem, mimo że uważa się go za głupszego od siebie. Natomiast chętnie podporządkowuję się poleceniom takiego człowieka, który potrafi zaimponować mi wiedzą i twardym charakterem. Toteż nigdy dobrowolnie nie należałem do żadnej organizacji, która mogłaby w czymkolwiek krępować moją swobodę" - jeśli się weźmie pod uwagę, że Grzesiuk był członkiem PPR a na okres stalinizmu przypada apogeum jego kariery zawodowej był bowiem w latach 1949-1953 wicedyrektorem ... do spraw polityczno-społecznych w Instytucie Hematologii i Krwiodawstwa. Ale nawet bez znajomości biografii autora widać w książce ukłony w stronę jedynie słusznego ustroju. Nie mówię już nawet o żenującym zakończeniu, będącym rodzajem socjalistycznego happy endu, w którym koledzy Grzesiuka "pracują w swoich zawodach, pozakładali rodziny i przykładnie wychowują dzieci", czy równie "prawdopodobnym" fakcie uświadamiania przez Grzesiuka kolegów, którym udostępniał pismo "Wolnomyśliciel" i z którymi, jak pisze, "wieczorem, stojąc grupą na rogu ulicy, dyskutowaliśmy na tematy poruszane w piśmie."

Przecież opis pracy w Państwowych Zakładach Teleradiotechnicznych (nie dowiemy się jakim cudem dostał tam pracę) to przecież nic innego jak przeciwstawienie zdrowej "robociarskiej wiary", godnym tylko wzgardy "inteligencikom". Jeśli ktoś oglądał "Pokolenie" A. Wajdy (nie mówię o czytaniu literackiego pierwowzoru, którym była powieść B. Czeszki pod tym samym tytułem) to z pewnością zwrócił uwagę na występujący i tu i tu motyw starego majstra "uświadamiającego" klasowo młodego robotnika. Równie nieodległe są od siebie lekcje religii w obu utworach. Ich zbieżność wydaje się nieprzypadkowa jeśli weźmie się pod uwagę daty powstania książki Czeszki (1951), filmu Wajdy (1954) i wspomnień Grzesiuka (1958).

Nawet w warstwie dotyczącej "soli ziemi" Czerniakowa, która stanowić ma o specyficznym ale jednak honorze grandy, w której się nie kapuje i słabszego nie krzywdzi widać "niedociągnięcia" w snuciu legend przez Grzesiuka. Nie kwestionuję tego, że głównym problemem, zajmującym tych którzy stali na rogu ulicy i jaki wyłania się z książki było; co by tu się napić i co ukraść, a dyskusja z ich udziałem ograniczała się do dwóch argumentów; uderzyć "z główki" i pociągnąć kosą ale nawet z "Boso, ale w ostrogach" wynika, że opowieści o honorze można między bajki włożyć. Nie chodzi tu nawet o to, że Grzesiuk, jak sam pisze, jeszcze jako dorosły "mścił" się na kobiecie, za dziecięce poczucie krzywdy, niszcząc jej kwiaty ale fakt, że sam okazał się "niecharakterny" dwukrotnie przyprowadzając na komisariat policji "powstańców" (do których sam się jeszcze niedawno zaliczał), których podejrzewał o okradzenie śpiącego, pijanego kolegi. Zamiast zgodnie z "kodeksem" samemu dojść "sprawiedliwości", jak przykładny obywatel, frajer denuncjuje mniejszych od siebie i słabszych dzieciaków. Gdzież się podziała ta "święta" zasada "kapować nie wolno"?

O walorach literackich wspomnień Stanisława Grzesiuka wspominać nie będę bo ich nie dostrzegłem, a jeśli kogoś interesuje wiedza, ile można wypić na imprezie, to może się okazać, że to książka dla niego. A swoją drogą, czy to nie dziwne, że Grzesiuk takie szczegóły pamięta po latach? 

sobota, 4 maja 2013

Krzyżowcy, Zofia Kossak

"Krzyżowcy" są jedną z najlepszych powieści historycznych poświęconych średniowieczu, obok "Żelaznej korony" i "Kamienie wołać będą" Hanny Malewskiej, "Bolesława Chrobrego" Antoniego Gołubiewa czy "Żywych kamieni" Wacława Berenta. Sama Zofia Kossak uznawana jest za kontynuatorkę tradycji pisarskiej Sienkiewicza i Kraszewskiego. Jeśli tak rzeczywiście jest, to "Krzyżowcami" z pewnością pokonała obu panów i ich (odpowiednio) "Krzyżaków" oraz "Starą baśń"  i w swojej kategorii nadal jest niepobita.


O książce po raz pierwszy usłyszałem od swego szkolnego przyjaciela, który mówił o niej (a przy okazji i o "Egipcjaninie Sinuhe" M. Waltari) w kontekście typowym dla zainteresowań chłopców w wieku dojrzewania. I rzeczywiście od tej strony "Krzyżowcy" bardzo zaskakują, zwłaszcza, że Zofia Kossak uznawana jest za pisarkę katolicką, a to - wiadomo - w naszych czasach bardzo niewygodna łatka i w przypadku książki powstałej w "nienowoczesnych" przedwojennych czasach, mająca podwójny ciężar gatunkowy.
 
Jeśli zatem ktoś zakłada, że będzie miał do czynienia z powieścią "katolicką", to może popaść w niezłą konsternację, bo "katolickość" ta nie jest taka oczywista choć jednak, aczkolwiek nienatarczywie, jest obecna.

Większością bohaterów książki żądzą mało chrześcijańskie cechy a pod piórem pisarki "łotrostwo, porubstwo, zawiść, chciwość, obłęd, groza ... - oto są wojska krzyżowe ... Jednym piekłem jest święta krucjata ...". Co prawda, na drugim biegunie znajduje się odwaga, honor i wiara. Ale ta ostatnia zresztą jest bardzo dwuznaczna miesza się bowiem to z zabobonem, to z pychą, a w odniesieniu do polskich bohaterów powieści, którzy traktują krucjatę bardzo przedmiotowo, jako przepustkę mającą zapewnić im bezpieczny powrót do ojczystej ziemi po tym jak musieli z niej uciekać po przegranej bitwie, trudno powiedzieć by w ogóle ją mieli. I można ich posądzić o wszystko lecz nie o religijny zapał (z jednym może wyjątkiem).

Jest to książka z wizją historii i świata, w której wyrafinowana cywilizacja ściera się z prostym by nie powiedzieć prymitywnym obyczajem, i w której niekoniecznie zawsze dobro zwycięża. To co potęguje wrażenie, jakie wywołuje książka to fakt, iż jest solidnie osadzona w źródłach, choć oczywiście stanowi ich interpretację.

Ci którzy znają podstawową dla krucjat pozycję - "Dzieje wypraw krzyżowych" S. Runcimana - z pewnością mogą być zaskoczeni tym, jak wiele wydarzeń i postaci występujących u Zofii Kossak znajduje potwierdzenie w faktach.  Co prawda, krytycy swego czasu narzekali na archaizującą stylizację języka powieści, ale pewnie podobnie narzekaliby gdyby napisana została językiem współczesnym. To co oni oceniali jako wadę, moim zdaniem, jeśli nie jest zaletą to co najmniej nie przeszkadza i wypada tylko wzruszyć ramionami nad takimi zarzutami, zwłaszcza, że bledną one wobec plastyczności świata, jaki odmalowany jest w "Krzyżowcach".

A jest to świat, w którym pomiędzy nim a Polską widnieje cywilizacyjna przepaść, z wszystkimi tego wadami i zaletami (niewieloma). Świat, w którym z jednej strony kultura ustępuje przed siłą, z drugiej strony siła stopniowo, powoli obłaskawiana jest przez kulturę, gdzie stare wartości muszą wcześniej czy później pójść w niepamięć. Książkę Kossak poza warstwą dosłowną, przygodowo-historyczną, można w wielu momentach odbierać jako przenośnię odnoszącą się do czasów jak najbardziej współczesnych, czemu zresztą pisarka daje wyraz (co prawda od "wielkiego dzwonu" ale jednak).

Gdy czyta się, tę świetnie napisaną, do czytania "jednym tchem" powieść nasuwa się pytanie, gdzie wśród tych opisów chciwości, rzezi, zdrady, gwałtów jest miejsce na katolicyzm pisarki bo przecież nie w słowach Ademara de Monteil, gdy mówi o uczestnikach krucjaty "obrzydłe plemię, bodajby przepadło! Bezwładna kupa mułu, skrzep gnoju, darmo je owiewa wielki dech zaświatów, darmo Bóg dotyka dłonią, ukazuje dalekie drogi i światła ... Widzą, czują, słyszą, lecz podźwignąć się nie chcą ... Ach nędzne plemię, coś miało być obrazem Bożym!".

"Standardowo" przyjmuje, że jej deklaracja światopoglądowa zawarta jest w liście papieża Urbana II do Ademara, który wskazuje na ożywczą rolę pierwszej wyprawy krzyżowej pełniącej mimowolnie rolę katalizatora przemian w Europie oraz finałowej wizji umierającego papieża, w której "krucjata sunie jak splątany kłąb, jak pięść zaciśnięta, taran krwawiący cierpieniem, bluzgający ropą grzechu ... sunie i toruje drogę ... Wymoszczony trupami, zamieciony wichrem namiętności, szlak jej, via Dolorosa ludzkości, jest jednak Drogą, jest stąpnięciem w przód ..." ale jeśli dobrze im się przypatrzeć to stanowią one nie tyle eksplikację światopoglądu pisarki co po prostu jej ocenę krucjat.

Moim zdaniem, jej credo zawarte jest w dialogu Ademara i Urbana, w którym ten pierwszy wyznaje - "Wierzę w sens i cel stworzenia, choć tak głęboko, tak boleśnie dla nas ukryty ... Sczezłbym bez tej wiary ... Sczezłbym w tym świecie tak srogim, niepoczciwym i pustym, bez świadomości, że przy miłosiernym, nie zawistnym ani pamiętliwym Bogu króluje ucieleśniona, ubóstwiona Macierzyńskość, ku której przymknąć można, przypaść jak dziecko do Matki i uczuć się bezpiecznym ... Wierzę, że te Moce Najświętsze są ustawicznie czujne, nie gardzące by najlichszym pyłem człowieczym ... Tylko z taką świadomością można na świecie żyć i nie oszaleć ..."

Dzisiaj takie wyznanie byłoby co najmniej niemodne ale tym Zofia Kossak nie musi się przejmować a my za to ciągle mamy okazję obcować ze świetnym kawałkiem literatury, który zawiera coś więcej niż tylko opis perypetii miłosnych bohaterów i ich zmagań na polu walki, o których zapomina się po tygodniu.

piątek, 3 maja 2013

Niebo w płomieniach, Jan Parandowski

Najpopularniejszą książką Jana Parandowskiego jest bez wątpienia "Mitologia", najwybitniejszą chyba "Dysk olimpijski" zaś "Niebo w płomieniach" jest w jego dorobku pozycją wyjątkową. Należy do tej samej kategorii co Nowakowskiego "Przylądek Dobrej Nadziei" a zwłaszcza "Rubikon", Żeromskiego "Syzyfowe prace", Prusa "Grzechy dzieciństwa" czy w mniejszym już stopniu Gomulickiego "Wspomnienia niebieskiego mundurka". Pisarz co prawda wyraźnie odżegnywał się od posądzeń o autobiograficzność powieści ale trudno się jednak pozbyć takiego wrażenia zważywszy, że akcja rozgrywa się we Lwowie, skąd pochodził i rzucają się w oczy liczne odniesienia do kultury antycznej, a zwłaszcza "Odysei" Homera.


Ale ja na książkę kiedyś zwróciłem uwagę nie z tego powodu ale z przyczyn bardzo osobistych bo kiedy czytałem historię młodzieńczego "Sturm und Drang periode" Teofila Grodzickiego, który "już wyrastał ze stanu niewinności, w którym beztrosko wysiadywał swe grube, szare spodnie, póki ich tył nie stał się przezroczysty jak pajęczyna, wygniatał łokcie, gubił guziki w zamęcie burd, szukał czapki za piecem" a na domiar wszystkiego jego świadectwo "było pełne not dostatecznych" staje mi przed oczyma "zawiadomienie szkolne" mojego dziadka za rok szkolny 1896/7 klasy szóstej "szkoły ludowej sześcioklasowej męskiej w mieście Bolechowie" w którym takie noty dominowały, choć na szczęście trafiały się także oceny dobre, bardzo dobre oraz "obyczaje: chwalebne", z tą tylko różnicą, że bohater "Nieba w płomieniach" swoje świadectwo otrzymał 16 lat później (akcja książki rozgrywa się w latach 1912-14). A takich "rodzinnych" reminiscencji jest więcej, jak choćby obrazek, który "przedstawiał las ciemny i groźny, pełen wykrotów, powalonych pni, zarośli, wysokich drzew, pod którymi czerwieniły się główki muchomorów. Przez tę knieję szła mała dziewczynka, w długiej nocnej koszuli i boso, a prowadził ja Anioł Stróż, głową sięgający po korony drzew. Na ścieżce wiła się żmija, jej żądło było odległe o dwa palce od nogi dziecka" a który przypomina mi podobny obrazek jaki wisiał w domu moich rodziców. Wreszcie, dowiedziałem się, że "ekspresyjne" wyrażenie mojego taty, które pamiętam z dzieciństwa - "nasypali piasku" ma lwowską proweniencję.

Są to jednak związki bardzo indywidualne a patrząc na powieść Parandowskiego w kategoriach "ogólnych" trzeba wyraźnie powiedzieć, że niestety mimo "szkolnej" tematyki w "klasycznym" ujęciu (główny bohater inspiruje się nawet "Żywotem Jezusa" E. Renana, który pojawia się we wspomnianym wcześniej "Rubikonie", pojawia się również znany z niego i "Grzechów dzieciństwa" B. Prusa motyw śmierci szkolnego kolegi), mimo głębokiego osadzenia jej we Lwowie sprzed pierwszej wojny światowej, z rzadka tylko pojawia się nuta ciepłego sentymentu, z jakim na ogół kojarzy się Galicja pod panowaniem Franciszka Józefa.

Zgodnie z tytułem, w książce dominuje w walka o rząd dusz, problemem nie jest ani to, że nie jest to temat zbyt oryginalny, ani też to że jest to walka bezproduktywna bo "dziewięciu chłopców na dziesięciu przechodzi podobny kryzys, lecz ilu jest takich, którzy to biorą serio? Trochę się tam w nich zagotuje, trochę zakłębi, potem wszystko ostygnie i ani się spostrzeżesz, a oni znów siedzą w starym rodzinnym domu i opowiadają stare brednie małym smykom, którzy znów kiedyś powtórzą ich gnuśny bunt i tak samo jak oni skończą na różańcu". Mankamentem jest to, że jest po prostu przegadana i okraszona na dodatek wariantem dysputy a la Settembrini vs Naptha, w której ksiądz stoi na z góry przegranej pozycji (co staje się oczywiste, gdy okazuje się, że jest on "nieciekawą" postacią, karierowiczem i intrygantem) i tytułowy motyw przyćmiewa - niestety - znacznie ciekawsze wątki, jak chociażby relację ojciec-syn, pierwszą młodzieńczą miłość czy wizję przyszłej Polski, co do których można tylko żałować, że nie zostały one przedstawione szerzej, jako równoprawne motywy.

Nie będę ukrywał, że chociaż nie żałuję czasu, jaki spędziłem z "Niebem w płomieniach" bo na pewno nie był to czas stracony, to jednak książkę kończyłem z lekkim poczuciem niedosytu i co by tu nie mówić, jednak, mieszanymi uczuciami, choć tak miło się zapowiadało. 

środa, 1 maja 2013

Zbrodnia Sylwestra Bonnard, Anatol France

Powiada się, że "wino im starsze tym lepsze" a ja wczoraj odkryłem, że zasada ta, czasami, odnosi się nie tylko do wina ile do ... czytelników. "Zbrodnię Sylwestra Bonnard" po raz pierwszy miałem w ręku w liceum, i jest to właściwe określenie bo gdybym powiedział, że ją czytałem to byłoby to zbyt mocno powiedziane - raczej przemęczyłem ją wówczas ale też trudno się temu dziwić, bo czy historia starszego pana może zaciekawić nastolatka?

 
Mam do dzisiaj to wydanie "Książki i Wiedzy" z 1949 roku z tą różnicą, że dzisiaj już nie zachodzę w głowę, dlaczego France otrzymał literackiego Nobla a książka uchodzi za jedną z najlepszych w jego dorobku. Potrzebowałem na to ćwierć wieku by się o tym przekonać i zrozumieć wreszcie na czym polegała tytułowa zbrodnia. A odkrycie tego nie jest to wcale, wbrew pozorom, takie jednoznaczne.  
 
"Zbrodnia Sylwestra Bonnard" jest dylogią, choć to może nie do końca poprawne określenie, ale mniejsza o to, składa się na nią tytułowe opowiadanie i powieść a właściwie powiastka "Joasia Alexandre". To refleksyjna, pełna ciepła i mądrości historia namiętności do książki (książek) i do człowieka, w której można odnaleźć z jednej strony cień "Kubusia Fatalisty" Diderota, z drugiej zalążek "Auto da fe" Canettiego, choć na szczęście Bonnard ustrzegł się przed błędem profesora Kiena.
 
To wszystko poddane przez France'a z tym rodzajem dowcipu, który co prawda nie sprawia, że wybuchamy śmiechem a jedynie wywołuje lekki uśmiech w kąciku ust, ale za to sprawia, że kiwamy ze zrozumieniem głową zastanawiając się jednocześnie nad prawdziwością jego przesłania. Nie raz zdarzyło się mi, że mogłem z czystym sumieniem tak jak tytułowy bohater, "stwierdzić, że upał zupełnie inaczej działa na skrzydła muchy niż na mózg (...), trudno mi bowiem było myśleć i czułem przyjemną martwotę, z której wyrwałem się za pomocą gwałtownego wysiłku." Taaak ... nie ma co ukrywać, tego nie docenia się albo i w ogóle nie wie w wieku licealnym, który ma za to wiele innych zalet. W końcu "jesteśmy wiekuistymi dziećmi i wiecznie gonimy za nowymi igraszkami" tyle tylko, że z wiekiem się one zmieniają i tylko ktoś naiwny "sądzi, że rozsądek wzrasta z latami".
 
Z całą pewnością nie jest to książka dla każdego, bo ile osób rozumie na czym może polegać pragnienie posiadania ""Złotej legendy Jakuba de Voragine; tłumaczenie francuskie z XIV w. przez kleryka Jana Toutmouille", zwłaszcza że gdyby zrobić sondę czym jest "Złota legenda" wyniki mogłyby być mało optymistyczne albo namiętność kolekcjonera filumenisty. Ale też nie ma co demonizować, "Zbrodnia Sylwestra Bonnard" nie jest jakimś ezoterycznym traktatem pełnym "treści intelektualnie nośnych" a jedyne czego w gruncie rzeczy wymaga od czytelnika, to niespieszna lektura i nieco refleksji, a gdy te warunki zostaną spełnione to "satysfakcja gwarantowana". Już idę wyciągnąć z półki "Gospodę pod Królową Gęsią Nóżką".