wtorek, 10 września 2019

Moje życie z książką, Zuzanna Rabska

Dzisiaj "Moje życie z książką" Zuzanny Rabskiej to już tylko miła, z wyjątkiem okresu opowiadającego o okupacji, ramotka będąca lekturą obowiązkową dla bibliofilów (i mimowolne świadectwo drukarskich dziwolągów z czasów PRL-u, jako że drugi tom wspomnień ukazał się pięć lat po wydaniu pierwszego). To opowieść o książkach, ludziach związanych z książką i miejscach z książką związanych, utrzymana w tonacji gawędy i anegdoty. Zwłaszcza tom pierwszy, który w gruncie rzeczy jest pomnikiem wystawionym Aleksandrowi Krausharowi, ojcu autorki, stosunkowo niedawno "odkopanemu" przez Olgę Tokarczuk przy okazji "Ksiąg Jakubowych" i starej Warszawie.  Drugi tom książki, kończący się na likwidacji Polskiego Towarzystwa Bibliofilów w 1948 r. jest znacznie poważniejszy w tonacji jako zdominowany przez wspomnienia wojenne i tuż powojenne, z istoty swojej ponure.


Nie da się ukryć, że gimbaza przy lekturze książki Rabskiej narażona jest na zwichnięcie żuchwy i napad senności ale jeśli kogoś interesuje literatura będzie to dla niego nie najgorsza rozrywka, przy której nie raz zdarzy mu się uśmiechnąć ale też i zadumać. Styl Rabskiej trąci myszką, dzisiaj już się tak nie pisze, ale to ma nawet swój urok, choć po pewnym czasie może stąpającego twardo po ziemi czytelnika śmieszyć albo irytować. Jakby na to nie patrzeć, nie da się odmówić autorce miłości do książki (jakby to patetycznie nie brzmiało ale to jedyne adekwatne określenie). Powiedziałbym, że to uczucie kompletne w tym sensie, że interesowała ją nie tylko literatura jako taka ale też zagadnienia "około książkowe" czyli typografia, introligatorstwo i kolekcjonowanie ekslibrisów i w tej ostatniej dziedzinie była zresztą uznawana za bardzo poważną kolekcjonerkę.

Jej bibliofilskie zainteresowania dzisiaj mogą na prawdę imponować rozmachem a zbiory niejednego współczesnego bibliofila przeprawić o zawrót głowy, atak zazdrości i żal, za bezpowrotnie utraconymi dobrami kultury, bo "Moje życie z książką" pobrzmiewa wielokrotnie jako memento dla bibliofilów i kolekcjonerów. Nie chodzi już nawet o hekatombę lat wojny ale o zwykłe koleje losu. Trudno się nie zamyślić na myśl o losach spuścizny po Józefie Jankowskim, znanym swego czasu literacie, który poświęcił całe swoje życie propagowaniu myśli Hoene-Wrońskiego i kolekcjonowaniu piśmiennictwa z nim związanego. Zbiory poświęcone filozofowi wylądowały w antykwariacie, wcale nie uszczęśliwiając jego właściciela. Okazało się, że rezultaty lat poświęceń nie budzą większego zainteresowania (dzisiaj to już w ogóle lepiej nie ryzykować testu na znajomość tej postaci). Smutne ale prawdziwe. A przecież w gruncie rzeczy to naturalna kolej rzeczy, w najlepszym przypadku dorobek całego życia ląduje w jakimś magazynie bibliotecznym z niewielką szansą na szersze zainteresowanie.

Bardzo rozległe znajomości w świecie kultury, setki postaci, dawno przebrzmiałych, których twórczość mówi coś chyba tylko specjalistom zajmujących się literaturą przełomu wieków mimo wszystko robią wrażenie, choć jednocześnie literackie wybory Zuzanny Rabskiej nie powalają. Mimo że wielokrotnie odwołuje się do bon motu mówiącego o konieczności czytania arcydzieł ze względu na krótkość ludzkiego żywota widać, że sama nie stosowała się do tej mądrości. Większość tego co wymienia raz po raz jednym tchem nie przetrwała próby czasu, a częstokroć już w czasach autorki była na marginesie. Widać, że w swoich gustach literackich (i nie tylko) jest kobietą swoich czasów, trzymającą się konwenansów. Feministki pewnie wspomniałyby coś o kształtowaniu jej życia w dużej mierze przez mężczyzn, najpierw ojca potem męża (przynajmniej do jego śmierci) z czego chyba jednak nie zawsze była zadowolona, jako że da się wyczuć lekki żal za niespełnioną miłością młodości ale tylko bardzo, bardzo delikatnie zasygnalizowany, bo przecież to nie uchodzi, nie uchodzi...

Czytając "Moje życie z książką" widzi się wyraźnie jak jeszcze stosunkowo niedawno - patrząc na to z perspektywy czytelnika, który pełnoletność osiągnął w czasach starożytnych, na długo przed wynalezieniem iphon'a - słowo drukowane, książka odgrywała znacznie poważniejszą rolę niż obecnie. W braku innych mediów była jedynym nośnikiem wiedzy i informacji, choć też z podobnymi co dzisiaj problemami. Nie można się nie uśmiechnąć, gdy czyta się narzekania krytyka literackiego sprzed prawie stu lat na zalew rynku książki przez "śmieciową" literaturę albo rozterki Rabskiej, która przez pewien czas była recenzentką książek dla jednej z warszawskich gazet, które jako żywo przypominają modus operandi blogerek "współpracujących" z wydawnictwami, a które niewiele mają wspólnego z rzetelną oceną tekstu.

To płynięcie z nurtem widać też w konserwatyzmie zainteresowań introligatorstwem nie wychodzącym poza regułę nakazującą tworzenie opraw nawiązujących do treści książki, co zresztą pokutuje do dzisiaj spychając polskie introligatorstwo na margines na tle innych państw i traktowania go tylko jako rzemiosła a nie sztuki. Trudno powiedzieć, na ile był to przejaw autentycznych estetycznych zapatrywań Rabskiej czy też podyktowany był obawą przed czymś śmielszym bo "co ludzie powiedzą". Faktem jest, że odnosi się wrażenie, że bliska jest inżynierowi Mamoniowi i bratu Jorge. Co wcale już nie jest takie zabawne bo brak śmielszej myśli, wyjścia poza utarty kanon i "kręcenie się wokół własnego ogona" na dłuższą metę jest jałowe i bez perspektyw. 

piątek, 6 września 2019

Moc i chwała, Graham Greene

Dzisiaj to nic takiego, a przecież był czas, że "Moc i chwała" miała swoje "pięć minut" dzięki Jerzemu Giedroyciowi, gdy ukazała się w Bibliotece "Kultury" w 1956 roku. W kraju została wydana sześć lat później, gdy poluzowano nieco politykę kulturalną, co prawda w książce nie pada ani razu słowo komunizm czy kapitalizm, a jednak wcześniej ideologicznie była nie do przełknięcia, co po jej lekturze jest dla czytelnika oczywiste.

Powieść Grahama Greene'a jest z gatunku tych, o których chce się tyle rzeczy powiedzieć na raz, że w gruncie rzeczy, gdy przychodzi co do czego, zapada milczenie. Przez kilka pierwszych stron sądziłem, że mam do czynienia z jakimś wariantem "Pod wulkanem" ale okazało się, że jeszcze jeden Anglik osadził akcję swojej powieści w Meksyku a jedyne co ich łączy to mistrzostwo pióra. Do kompletu dodałbym bym im jeszcze Conrada z "Nostromo" gdyby nie to, że Costaguana leżała zdaje się trochę bardziej na południe.


Greene wraz z Mauriaciem i Bernanosem swego czasu został zaliczony przez Wita Tarnawskiego do pisarzy chrześcijańskiej rozpaczy. Dzisiaj nie jest to najlepsza rekomendacja i zaistnieć mógłby w książkowym mainstreamie co najwyżej przez chwilę, na podobnej zasadzie jak Endo z "Milczeniem". Naiwnością byłoby oczekiwać by autorki i czytelniczki blogasków kojarzyły "Legendę o Wielkim inkwizytorze" i zasmakowały w jej wariancie osadzonym w meksykańskim anturażu i to jeszcze rozdmuchanym do objętości książki.

W dodatku u Greene'a nie jest tak prosto jak u Dostojewskiego, to nie jest spór bezkompromisowych złego i dobrego bo nikt tu nie jest jednoznaczny. Ani porucznik policji w swej żarliwości uczynienia dla nowego pokolenia świata lepszym bez Boga, w którym "usunie biedę, przesądy i korupcję. Zasługiwali na prawdę: na wiedzę o pustym wszechświecie i stygnącej ziemi. Zasługiwali na szczęście jakie sobie wybiorą. Dla nich był gotów na dokonanie masakry. (...) Chciał zacząć świat na nowo z nimi, w pustkowiu", który jednocześnie morduje tych, dla których chce naprawić świat, a którzy nie podzielają jego przekonania o szczęśliwości, jaką zapewni im świat bez wiary w Boga.

Ani też ksiądz, który usiłuje umknąć prześladowcom. Jeśli nawet Greene'a zalicza się do pisarzy nurtu katolickiego, to katolicyzm jego głównego bohatera daleki jest od prawowierności. Wszystko w niego jest jakieś takie moralnie wątpliwe, począwszy od tego, że "wierzył, że gdy zostanie księdzem, będzie bogaty u ważny. To się nazywało posiadaniem powołania." Także decyzja o pozostaniu w kraju, mając do wyboru; emigrację, odcięcie się od kapłaństwa poprzez ożenek i wreszcie śmierć nie wynika z przekonania o konieczności wytrwania a w zasadzie z przypadku. Jego postawa, choć ma wszelki pozór bohaterstwa sprowadza się do "śmiertelnego grzechu, braku skruchy i dezercji"  a pełnienie obowiązków kapłana okazuje się być tylko incydentalne.

Z drugiej strony liczy się to, że nie rejteruje ani nie poddaje się regułom, jakie narzuca władza. W ostatecznym rozrachunku, w walce z instynktem przetrwania wygrywa poczucie obowiązku będące przejawem wiary, tyle że wypada się zapytać, jakim kosztem. Przecież swoją postawą na szali stawia ludzkie życie, co prawda nie bezpośrednio ale przecież jest świadom tego, że kontakt z nim stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla innych. Widzi więzionych za swoją sprawą ludzi i nic nie robi, zrzucając podjęcie wyboru; życie jego albo ich, na barki tych ludzi.

Kiedy wreszcie wydaje się, że tę postawę daleką od bohaterstwa, pełną upadków moralnych ma już za sobą, okazuje się, że znowu przemawia do niego ciemniejsza strona jego duszy, ta która rządziła nim w spokojnych czasach, kiedy kapłaństwo było dla niego przede wszystkim synekurą. Cóż za pociecha z tego, że ma tego świadomość, że "to straszne jak łatwo zapominało się i wracało do dawnych błędów. (...) Bóg mógł przebaczyć tchórzostwo i namiętność, ale czy możliwe żeby przebaczył zamianę pobożności w rutynę?"

Tak..., zdecydowanie ksiądz nie wygląda na bohatera, ale jak mogłoby być inaczej skoro "nosił piekło z sobą". Można właśnie dlatego jest bardzo ludzki, także w aspekcie skłonności do upadku, z którego podnosi się ze świadomości własnych win i własnej niedoskonałości i co ma znaczenie także dla rozumienia przez niego obowiązków. Jego kapłaństwo wypływa na poły z poczucia własnej wiary, na poły jako odpowiedź na ludzką potrzebę realizacji wiary a jego poświęcenie okazuje się przejawem miłości bo jak mówi "serce to bestia, której nie można ufać. Rozum też, ale on przynajmniej nie mówi o miłości". Cóż z tego, że w sensie dosłownym przegrywa z porucznikiem, skoro w wymiarze duchowym zwycięża, choć nie będzie miał szansy by się o tym przekonać. Do niego będą należały moc i chwała.

Jak wspomniałem, u Greene'a nie ma prostej linii podziału, ani ten zły nie jest zły ze swojej istoty ani dobry nie jest chodzącą dobrocią. Ten podział dodatkowo komplikuje jeszcze kapłan - renegat, który mimo wyrzeczenia się kapłaństwa nadal się nim czuje a zewnętrzne znamiona postępowania, które mają zapewnić mu bezpieczeństwo wcale nie odpowiadają stanowi jego duszy, tak że okazuje się, że lekarstwo jest gorsze od choroby. Bo do ciągłego strachu dołącza się poczucie winy i litość albo wzgarda innych ludzi.