I jak tu wierzyć autorytetom i interesować się polską literaturą współczesną, to podstawowa myśl, która nasuwa się po lekturze "Tequili" Krzysztofa Vargi. Nie to, żeby książka nie miała zalet - bo ma, podstawową i w zasadzie jedyną, jest krótka. Ale i tak wystarczająco długa. Jak dla mnie zdecydowanie za długa.
Na podstawie lektury dwóch książek Vargi, mogę zaryzykować stwierdzenie, że widać, że Autor ma swoje ulubione grupy społeczne. Tym razem jest to świat - jakby to powiedział narrator jego powieści - szołbizu, oraz ulubioną stylistykę - groteskę. Ale ile można? Zwłaszcza, że Krzysztof Varga ma także ulubione pytanie - "Co, do cholery, mamy ze sobą zrobić?" Tyle, że tym razem, zadaje je, nie jak w "Nagrobku z lastryko" sfrustrowany inteligent koło czterdziestki ale sfrustrowany rockman w zbliżonym wieku, w dodatku niosący trumnę ze zwłokami przyjaciela z zespołu (ups, przepraszam - bendu).
To jakaś namiastka podstarzałego, łysiejącego Holdena Caulfielda, który pozuje na niezależność a w gruncie rzeczy jest elementem światka wobec, którego deklaruje swoją odrębność. Ale ta odrębność kończy się na deklaracjach. Główny bohater "Tequili" w niczym nie różni się od ludzi, którymi pogardza, a pogardza wszystkimi: fanami z których żyje i światem showbiznesu, którego jest częścią, dostosowując się do jego wymogów. Jego niezależność kończy się tam gdzie zaczynają pieniądze - "Mnie interesuje tylko granie, bez kitu. Gram i biorę kasę, procent od biletów, od płyty, tantiemy, o to chodzi, a nie o jakieś lawenpis. To jest mój dżob i tyle, chociaż robię co lubię, i przy okazji daję ważny przekaz" - i jest tylko na pokaz, tak jak tytuły piosenek wziętych z "mądrych" książek obcych, jak można się domyślać, zarówno fanom jak i chyba ich autorowi.
Nawiasem mówiąc, to jedyny ożywczy element powieści, z którego czytelnik można sobie samemu urządzić zabawę na znajomość takich tytułów jak "Bunt mas" Ortegi y Gasseta czy "Piany złudzeń" Viana by wziąć pierwsze z brzegu przykłady, chwilami niepozbawiony humoru - "wydali teraz płytę "Auto da fe", chyba muzyka do samochodu". Z umysłu głównego bohatera zieje pustką a jego główną ambicją jest myśl gdzie by tu napić się browca. Bo nie pije piwa - pije, a tak właściwie to wali browca. To "totalne" użycie w "Tequili" slangu, którym posługują się nie tylko rockmeni ale każdy, wyluzowany młody człowiek w wieku od 16 lat do czasu kiedy nie nabierze rozumu i nie zrozumie, że życie to nie jest nieustający fan, nie jest jakoś szczególnie zabawne czy interesujące, powiedziałbym raczej, że sprawia wrażenie jakby Varga posługiwał się nim na siłę a przez to sztuczności. Wyszło tak sobie, ani jakoś specjalnie mądrze ani zabawnie, jak dla mnie szkoda czasu i atłasu, nieporozumienie, a gdyby nie skromna objętość książki, napisałbym - wielkie nieporozumienie.