sobota, 30 sierpnia 2014

Tequila, Krzysztof Varga

I jak tu wierzyć autorytetom i interesować się polską literaturą współczesną, to podstawowa myśl, która nasuwa się po lekturze "Tequili" Krzysztofa Vargi. Nie to, żeby książka nie miała zalet - bo ma, podstawową i w zasadzie jedyną, jest krótka. Ale i tak wystarczająco długa. Jak dla mnie zdecydowanie za długa. 


Na podstawie lektury dwóch książek Vargi, mogę zaryzykować stwierdzenie, że widać, że Autor ma swoje ulubione grupy społeczne. Tym razem jest to świat - jakby to powiedział narrator jego powieści - szołbizu, oraz ulubioną stylistykę - groteskę. Ale ile można? Zwłaszcza, że Krzysztof Varga ma także ulubione pytanie - "Co, do cholery, mamy ze sobą zrobić?" Tyle, że tym razem, zadaje je, nie jak w "Nagrobku z lastryko" sfrustrowany inteligent koło czterdziestki ale sfrustrowany rockman w zbliżonym wieku, w dodatku niosący trumnę ze zwłokami przyjaciela z zespołu (ups, przepraszam - bendu).

To jakaś namiastka podstarzałego, łysiejącego Holdena Caulfielda, który pozuje na niezależność a w gruncie rzeczy jest elementem światka wobec, którego deklaruje swoją odrębność. Ale ta odrębność kończy się na deklaracjach. Główny bohater "Tequili" w niczym nie różni się od ludzi, którymi pogardza, a pogardza wszystkimi: fanami z których żyje i światem showbiznesu, którego jest częścią, dostosowując się do jego wymogów. Jego niezależność kończy się tam gdzie zaczynają pieniądze - "Mnie interesuje tylko granie, bez kitu. Gram i biorę kasę, procent od biletów, od płyty, tantiemy, o to chodzi, a nie o jakieś lawenpis. To jest mój dżob i tyle, chociaż robię co lubię, i przy okazji daję ważny przekaz" - i jest tylko na pokaz, tak jak tytuły piosenek wziętych z "mądrych" książek obcych, jak można się domyślać, zarówno fanom jak i chyba ich autorowi.

Nawiasem mówiąc, to jedyny ożywczy element powieści, z którego czytelnik można sobie samemu urządzić zabawę na znajomość takich tytułów jak "Bunt mas" Ortegi y Gasseta czy "Piany złudzeń" Viana by wziąć pierwsze z brzegu przykłady, chwilami niepozbawiony humoru - "wydali teraz płytę "Auto da fe", chyba muzyka do samochodu". Z umysłu głównego bohatera zieje pustką a jego główną ambicją jest myśl gdzie by tu napić się browca. Bo nie pije piwa - pije, a tak właściwie to wali browca. To "totalne" użycie w "Tequili" slangu, którym posługują się nie tylko rockmeni ale każdy, wyluzowany młody człowiek w wieku od 16 lat do czasu kiedy nie nabierze rozumu i nie zrozumie, że życie to nie jest nieustający fan, nie jest jakoś szczególnie zabawne czy interesujące, powiedziałbym raczej, że sprawia wrażenie jakby Varga posługiwał się nim na siłę a przez to sztuczności. Wyszło tak sobie, ani jakoś specjalnie mądrze ani zabawnie, jak dla mnie szkoda czasu i atłasu, nieporozumienie, a gdyby nie skromna objętość książki, napisałbym - wielkie nieporozumienie. 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Nagrobek z lastryko, Krzysztof Varga

W końcu się skusiłem. Współczesną prozę polską (ale też i zagraniczną) dawkuję sobie oszczędnie i ostrożnie ale może dzięki temu unikam większych rozczarowań. Tym razem przyszła kolej na Krzysztofa Vargę, tyle słyszałem ochów i achów na jego temat, że wreszcie padło na niego i "Nagrobek z lastryko", jako że był nominowany do nagrody "Nike", co stanowi, a przynajmniej powinno, gwarancję poziomu.


I rzeczywiście stanowi, bo nie powiem, że "Nagrobek ... " to zła książka. Mieści się w nurcie książek, o których się mówi, że są dobre i warte przeczytania a Varga z pewnością nie jest gorszy niż Huelle czy Dehnel (motyw umierania Piotra Pawła kojarzy się zresztą z umieraniem głównej bohaterki "Lali"), nie mówiąc już o Chwinie. Niemniej jednak jego książka w pewien sposób mnie rozczarowała, bo mam wrażenie, że zaskakująco szybko się zdezaktualizowała, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Gdybym tego rodzaju książkę czytał 10 lat temu, zapewne zakrzyknąłbym z zachwytu. Dzisiaj czytanie o doświadczeniach, które po części są też moim udziałem jest mało odkrywcze bo ma się to już wszystko z reguły za sobą, choć, i to trzeba zapisać Vardze na duży plus, bywa zabawne.

Tak się składa, że jestem rówieśnikiem Autora i na dodatek, to co zawarł w "Nagrobku ..." jako przeżycia głównego bohatera i jego wnuka, narratora, a co w gruncie rzeczy składa się na losy jednego pokolenia, urodzonego w latach 60-tych, dziwnym zbiegiem okoliczności jest także i mi znajome. I nie chodzi nawet o to, że podobnie jak Piotr Paweł pracowałem w biurowcu przy Alei Jana Pawła II (pracowałem nawet w dwóch), a i jego dom przy ulicy Łowickiej nie jest mi nieznany, bo mieszkałem niedaleko i zaglądałem do mieszczącego się nieopodal Centrum Kultury. Ważniejsze jest to, że bohater jego powieściowej tragifarsy, w którego życiu, być może zawierają się także doświadczenia życiowe Autora, jest kimś, kto uosabia także, przynajmniej w jakichś fragmentach, życie jego rówieśników. Nadopiekuńcza, despotyczna matka, świat wirtualny stanowiący schronienie przed rzeczywistością, poczucie niespełnienia zawodowego, niezrozumienie i klęska w życiu rodzinnym. Tyle że to wszystko jest jednak ograniczone do stosunkowo wąskiego kręgu, trudno nawet powiedzieć inteligencji warszawskiej ale czegoś co może być zajawką naszej rodzimej klasy średniej.

A kogo mogą interesować frustracje "warszawki" i to jeszcze w dodatku przeterminowane? Czas zderzenia pokolenia, którego dzieciństwo i młodość przypadły na czas "komuny" z rzeczywistością "wolnego świata" już bezpowrotnie przeminął. Ile można się miotać z samym sobą? - choć pewnie niektórzy mogą robić to całe życie. Nie trzeba czytać książki Vargi, wystarczy obejrzeć "Dzień świra" (natręctwa związane z myciem zębów kojarzą się zresztą z "uporządkowaniem" porannych rytuałów Adama Miauczyńskiego).

Dzisiaj stołeczne "niepokoje wychowanka Törlessa" i "spowiedź dziecięcia wieku" są tak samo interesujące jak tytułowy nagrobek, ucieleśnienie sztampy mające charakter, że tak powiem, ostateczny i "odkrywcze" jak wyobrażenie mądrości, zdolności i wolności widziane oczami głównego bohatera, w postaci trzech stojących na sobie psów a eksploatujące motyw znany z baśni braci Grimm o "Muzykantach z Bremy" (wykorzystany także przez Katarzynę Kozyrę w "Piramidzie zwierząt").

Spokojnie można przeczytać ale bez szału. 

czwartek, 21 sierpnia 2014

Ustawy dla uczniów szkół publicznych

Wpadły mi w ręce "Ustawy dla uczniów szkół publicznych" (ponieważ nie mogę zrobić z niego skanu skorzystałem ze zbiorów Podlaskiej Biblioteki Cyfrowej), co prawda do rozpoczęcia roku szkolnego zostało jeszcze parę dni, i chociaż ci którzy tu zaglądają - podejrzewam - że wyrośli z wieku szkolnego, to jednak na wypadek gdyby jacyś się trafili - to im ku przestrodze, a starszym - ku pamięci, zamieszczam kilka wyjątków z przepisów, jakie obowiązywały w szkołach prawie 200 lat temu (z zachowaniem pisowni oryginału). 

zdjęcie ze zbiorów Podlaskiej Biblioteki Cyfrowej

§ 1. Do szkoły regularnie na wyznaczone godziny bez naymniejszego spóźnienia się przychodzić. (...)

§ 4. Nie może także uczeń, mianowicie klass niższych, oddalać się za miasto na spacer bez wiedzy dozoru szkolnego i przewodnictwa dozorcy domowego.

§ 5. Do znaydowania się na teatrze, lub na innem publicznem widowisku, choćby w towarzystwie oyca lub opiekuna, powinien uczeń mieć pozwolenie od szkolnej zwierzchności. 

§ 7. (...) w mieszkaniu ucznia nic się znaydować nie powinno, coby go odrywało od właściwych zatrudnień, albo coby dlań mogło być szkodliwem lub niebespiecznem, iako to: karty, fayki, trunki, proch, pałasz, strzelba, etc. 

§ 11. Każdy uczeń zachować powinien koło ciała i odzieży naywiększe ochędóstwo, unikając wszystkiego coby razić mogło. Suknia skromna, czysto utrzymana, więcey się podoba niż bogata a nieochędostwem rażąca. 

§ 14. Przed rozpoczęciem lekcyi nie ma tracić czasu na próżnych gadkach, a tem mniey na bieganiu i krzykach, ale siedząc na mieyscu swoiem w cichości odczytywać lub powtarzać zadane na lekcyą przedmioty. 

§ 21. Napomnienia, przestrogi, nagany, wyrzuty nauczycielów i wszelkiey zwierzchności szkolney, a nawet wymierzoną karę, z synowską uczeń przyymie powolnością, i ku swoiey obróci poprawie. (...)

§ 32. Notowany uczeń o niezwyciężoną gnuśność i niepilność, o ciągłą nieuwagę i niespokoyność na lekcyach, gorszące spółuczniów nałogi i wady, o nieprzełamną upartość i krnąbrność, o uchybienie winnego Nauczycielom i wszelkiey zwierzchności szkolney uszanowania i posłuszeństwa, iakoteż i wszelki występek ściągaiący niesławę i hańbę na popełnionego, a bardziey ieszcze na iego klasę lub całą szkołę, nietylko księdze czarny, to iest, w księdze hańby zapisany będzie, i stosowną do każdego z z tych i tym podobnych przestępstw poniesie karę, ale też iako niegodny dobrodzieystw rządu troskliwego o naylepsze szkół urządzenie, i prac nauczycielskich około iego oświecenia, ze szkół na zawsze oddalonym zostanie.

Te uwagi niechay ożywiayą każdego ucznia, i do naydokładnieyszego zachowania ninieyszych ustaw pobudzayą. Taaa ... Było, minęło ... 

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Król Maciuś Pierwszy, Janusz Korczak

Kilka miesięcy temu, w ramach wieczornego czytania do snu dziecku wróciłem po wielu, wielu latach do książki o królu Maciusiu. Pamiętałem z niej tylko wzruszenie jakiego dostarczyła mi w dzieciństwie i smutek ale czas było przekazać pałeczkę. Niestety wieczorne czytanie dziecku wyraźnie nie szło i to do tego stopnia, że "Król Maciuś Pierwszy" został odstawiony na półkę w oczekiwaniu na lepsze czasy. Oczekując na nie postanowiłem zlekceważyć sugestię Starego Doktora, który uważał, że "dorośli wcale nie powinni czytać mojej powieści, bo są w niej rozdziały niestosowne, więc nie zrozumieją i będą się wyśmiewali. Ale jak chcą koniecznie, niech spróbują. Przecież dorosłym nie można zabronić, bo nie posłuchają - i co im kto zrobi?" i przeczytać książkę tylko dla siebie. Przeczytałem i ... jakże odmienne wrażenia.


Może nie jestem zachwycony ale na pewno jestem pod wrażeniem, i do tego stopnia, że upewniłem się w swoim postanowieniu przeczytania "Króla Maciusia" dziecku a pewnie też przeczytam i drugą część tej historii, w której chłopiec musi zmierzyć się ze światem dorosłych i tę konfrontację przegrywa. Tak ... "Biedny Maciuś. Tak bardzo chciał był prawdziwym królem, tak bardzo chciał już sam rządzić, tak bardzo chciał rozumieć wszystko. Jego życzenie się spełniło. Ale nie wiedział Maciuś, ile pracy, ile kłopotów i zmartwień spadnie na jego głowę." Okazuje się, że świat dorosłych, do którego tak dąży się będąc dzieckiem wcale nie jest tak bardzo godny pożądania.

Gdy książka się ukazała musiała działać na wyobraźnię, znacznie silniej niż teraz bo odnosiła się do rzeczy "żywych" znacznie bliższych współczesnym Korczaka (np. wojna, tworzenie się parlamentu, protesty społeczne) niż nam ale to wszystko, co było wówczas aktualne zostało podane tak, że stanowi uniwersalne przesłanie mogące funkcjonować w wyobraźni dziecięcej także i w kolejnych pokoleniach.

Moją uwagę jednak zwróciło coś, za sprawą czego ponowoczesna krytyka literacka nie powinna na Korczaku i "Królu Maciusiu Pierwszym" pozostawić suchej nitki jako książce rasistowskiej i seksistowskiej, przy której "Murzynek Bambo" Tuwima to doprawdy pikuś, a "W pustyni i w puszczy" Sienkiewicza brzmi zupełnie niewinnie.

Pomijam już promocję patologicznych zachowań, kiedy to Maciuś uciekając na wojnę kradnie swojemu zagranicznemu guwernerowi "butelkę koniaku, puszkę z kawiorem i wielki kawał łososia" a choć "sam nie lubił pić ani palić" to przecież po powrocie do pałacu zażądał "kiełbasy z kapustą i piwa" (inna sprawa, że nie jest jasne czy je dostał) ale nie ma już wątpliwości co do tego, że jego najlepszy przyjaciel i rówieśnik, "Felek pił wódkę i palił papierosy". No ale to wszystko w naszych czasach to nic w porównaniu z postkolonialną (chyba) narracją Korczaka. Zaczyna się prawie jak u Hitchcocka, gdy "książę afrykański prosił, żeby się Maciuś śpieszył. Bo książę nie mógł żyć bez ludzkiego mięsa dłużej niż tydzień. Przywiózł sobie w wielkiej tajemnicy beczkę solonych Murzynów i po trochu ich zjadał, ale już mu się zapas zaczął wyczerpywać, więc chciał prędzej jechać."

A potem jest jeszcze "lepiej": biali traktowani są jako ważniejsi od czarnych - "Bum-Drum kocha małego białego przyjaciela i chce mu służyć do końca życia", mądrzejsi "Murzyni przestaną być ludożercami i zaczną się uczyć od białych ich różnych sztuk i mądrości", zaś czarni to "dzikusy" porównywalne z małpami ("Rozlazły się te małpy po mieście i pilnuj tu, żeby jaki łobuz kamieniem w nich nie cisnął, żeby ich nie przejechali, no - i żeby oni nie zjedli kogo, bo i o to nietrudno było" jak twierdzi prefekt policji), którzy "tymczasem mogą jeść surowe mięso. Przecież są jeszcze dzicy i im wszystko jedno."

Muszę przyznać, że o ile osławiony tekst Marcina Moskalewicza jest ewidentnym naciąganiem wierszyka Tuwima pod nowomodną interpretację, to niektóre passusy "Króla Maciusia" naprawdę mogą budzić konsternację i aż dziwne, że przy okazji Roku Korczakowskiego, kiedy przez blogi książkowe przelewała się fala zachwytu pod adresem tej najgłośniejszej książki Korczaka nikt (chyba) nie zwrócił na to uwagi. Zwłaszcza, że na tym nie koniec, bo ciekawe jest też pokazanie Klu-klu, córki króla ludożerców, jedynej dziewczynki, której Korczak poświęcił więcej miejsca. Myślę, że dla krytyków z genderowymi inklinacjami coś znaczy, że przyjechała do Maciusia w klatce z małpami, i w pierwszej chwili widział w niej "jakieś kudłate zwierzątko". Pewnie nie bez znaczenia byłoby też jej uprzedmiotowienie, kiedy staje podarunkiem dla Maciusia. I tylko w jakimś stopniu równoważy to konkluzja Klu-klu, która nie rozumie, "jak biali ludzie, którzy wymyślili tyle mądrych rzeczy, mogą być jeszcze tacy głupi i dzicy", z którą patrząc na otaczający nas świat trudno się nie zgodzić. 

sobota, 16 sierpnia 2014

Mordechaj Chaim Rumkowski. Prawda i zmyślenie, Monika Polit

Jakiś czas temu, przy okazji "Biednych ludzi  z miasta Łodzi" Beznadziejnie Zacofany w Lekturze wspomniał o głosie Moniki Polit w sprawie Rumkowskiego. Po nitce do kłębka, udało mi się znaleźć jej książkę i wreszcie, kilka dni temu przeczytać. Ale, w gruncie rzeczy, mogłem to sobie darować. Książka Moniki Polit to nieporozumienie i jeśli ktoś chce się dowiedzieć czegoś więcej o Rumkowskim ponad to co można przeczytać w Wikipedii, to może być bardzo rozczarowany.


To książka naukowa, co samo w sobie nie jest jeszcze zarzutem, tyle że z naukowością w wydaniu Moniki Polit wiąże się nuda, mało przyjazny dla czytelnika język, z kwiatkami w rodzaju "komplementarność desygnatu i stylistyki miały zapewne uczynić ten tekst intensywnie przekonującym, perswazyjnym" i zadziwiająco niewiele informacji o tytułowej postaci.  Na nieśmieszny żart zakrawa informacja, że książkę sfinansowano w ramach programu "Promocja czytelnictwa", bo co najwyżej można w tym przypadku mówić o promocji pisarstwa.

Owszem,  dowiemy się gdzie i kiedy urodził się Rumkowski, czym zarabiał na życie, że zajmował się działalnością charytatywną nie pozbawioną zresztą dwuznaczności i zasiadał w zarządzie łódzkiej gminy żydowskiej. Ale jeśli ktoś oczekuje, że dowie się jak wyglądało życie Rumkowskiego, jakim był człowiekiem, lekturę książki może w zasadzie sobie darować, bowiem obraz jaki maluje Autorka, to obraz ukształtowany poprzez kwerendy (niewątpliwie pracochłonne) różnego rodzaju urzędowych dokumentów, ale które postać bohatera książki przybliżają w niewielkim stopniu.

Ta pustka, jeśli chodzi o życie osobiste Rumkowskiego, zaskakuje zwłaszcza w kontekście uwagi adresowanej do Andrzeja Barta, autora "Fabryki muchołapek",  że "przecież to dostęp do wewnętrznego świata postaci takiej jak Rumkowski wydaje się najciekawszy", bo u Moniki Polit nie ma mowy o życiu wewnętrznym MCR, ani o życiu osobistym. Te kuksańce wymierzone autorowi (obrywa także Rudnicki i Sem-Sandberg) książki przecież nie dokumentalnej są czymś kuriozalnym. Przypominają relację "Czarnego ptasiora" Siedleckiej do "Malowanego ptaka" Kosińskiego, jako że przykładają rzeczywistość do fikcji. W przypadku Autorki jest to spowodowane jej chęcią walki z czarną legendą Rumkowskiego, który wcześniej jawił się jej "jako figura marginalna i dość nikczemna. Widziała w nim raczej targanego wygórowanymi ambicjami ledwo piśmiennego, bełkotliwego i popędliwego starca". Ja takiego problemu, przyznaję nie miałem i oczekiwałem nie wybielania na siłę ale trzeźwego spojrzenia przez "szkiełko i oko".

Powracając do milczenia Moniki Polit na temat życia osobistego bohatera jej książki, żeby nie być gołosłownym, każdej z obu jego żon poświęciła chyba po jednym zdaniu, a uważny czytelnik dowie się, że Rumkowski adoptował chłopca, głucho jednak na temat tego jak wyglądały relacje Rumkowskiego z najbliższą rodziną (mowa jest tylko o przywiązaniu do brata) i przyjaciółmi (o ile w ogóle ich posiadał). O hipotezach dotyczących śmierci Rumkowskiego, a właściwie o tym, że są różne, można dowiedzieć się mimochodem. Ale co tam mówić o życiu osobistym Rumkowskiego, kiedy sprawie jego nominacji na Przełożonego Starszeństwa Żydów poświęca właściwie jedno zdanie.

Te braki Autorka "nadrabia" obszerną, zajmującą ponad połowę książki, analizą tekstów, które o samym MCR niewiele mówią. Omawia m.in. "Notatnik" Rozensztajna, "nadwornego skryby" Rumkowskiego, choć w gruncie rzeczy mogłaby go skwitować jednym zdaniem odsyłającym do wprowadzenia do "Notatnika", którego jest autorką, a który został wydany kilka lat wcześniej, zwłaszcza, że nie poczyniła nowych ustaleń co do niego.

To poświęcenie uwagi propagandowym (co zresztą sama stwierdza) tekstom, samym w sobie może i ciekawym, postaci Rumkowskiego na pewno nie przybliża. Tajemnicą pozostaje, jak mają się gazetowe informacje (z gazety wydawanej pod nadzorem Rumkowskiego) i wiernopoddańcze hołdy w kierowanej do niego korespondencji, w rodzaju "żaden żydowski przywódca w ciągu ostatnich setek lat nie cieszył się takim szacunkiem i nie miał takiej niezależności jak Pan, Szanowny Prezesie" do prawdy o człowieku, poza tą, że musiałby on być obdarzony olbrzymim dystansem wobec samego siebie by nie zatracić poczucia rzeczywistości w ocenie własnej osoby i otaczającej go rzeczywistości.

Ale oprócz tych wątpliwości "metodologicznych", książka zaskakuje też podejściem do samego Rumkowskiego. Jego decyzje, czyniły go kolaborantem niemieckim i współodpowiedzialnym za śmierć Żydów z łódzkiego getta, to nie ulega wątpliwości, jego złudzenia i wizje nie mają tu żadnego znaczenia. W naukowej książce nie oczekiwałem dawania upustu uczuciom Autorki ale gdy przeczytałem, że gdy mieszkańcy getta dowiedzieli się Rumkowskiego, że mają oddać na śmierć swoich bliskich to "tłum nie był gotowy na przeprowadzenie takiej kalkulacji. Nie chciał i nie rozumiał arytmetyki ocalenia. Najpierw odrętwiały, a potem oszalały rzucił się do domów, by poukrywać najbliższych wyznaczonych do deportacji." to byłem zaskoczony takim brakiem empatii. To nie tłum - to matki i ojcowie, synowie i córki zrobili to co powinni byli zrobić, w przeciwieństwie do Rumkowskiego. Nie ma żadnej arytmetyki ocalenia, to tylko on wyobrażał sobie, że jest jej rachmistrzem ale to świadczy o tym, że zatracił poczucie miary dobra i zła bo nikt nie ma prawa arbitralnie decydować o życiu niewinnych.

"Prawda i zmyślenie" okazała się książką rozczarowującą pod każdym względem, naprawdę szkoda, bo wiele sobie po niej obiecywałem. Cóż, wygląda na to, że prawda o Rumkowskim ciągle jeszcze czeka na odkrycie.  

niedziela, 10 sierpnia 2014

Komu bije dzwon, Ernest Hemingway

Gdy raz pierwszy, jeszcze w liceum, przeczytałem "Komu bije dzwon"  a ściślej mówiąc przebrnąłem przez nią w stylu rozpaczliwym, jakoś nie potrafiłem docenić powieści Hemingway'a i to mimo, że jednym z jej bohaterów jest ex-patron mojej podstawówki - Karol Świerczewski (to za jego sprawą sięgnąłem zresztą po książkę). Niewiele z tamtej lektury sprzed lat pamiętałem, poza ogólnym, mało zachęcającym wrażeniem. Ale to w sumie nic dziwnego, bo to książka z gatunku, do którego trzeba dorosnąć by w pełni ją docenić. Uznałem, że wystarczająco dorosłem i przeczytałem ją ponownie, z jakże odmiennymi wrażeniami.


"Komu bije dzwon" wymyka się  prostemu schematowi, o który aż by się prosiło bo przecież nic prostszego jak przedstawić wojnę domową w Hiszpanii jako wojnę, w której dobrzy (republikanie) walczą ze złymi (faszystami). Że faszyści są źli, to wiadomo ex definitione. Ale u Hemingway'a okazuje się, że jedni są warci drugich, bo republikanie mordują niewinnych ludzi, tylko dlatego że mieli inne poglądy, a próba usprawiedliwienia tego - "wiem, że my też robiliśmy im straszne rzeczy. Ale to dlatego, że byliśmy nieoświeceni i nie mieliśmy rozeznania" - jest żenująca, jakby brak wykształcenia mógł tłumaczyć bestialstwo. Okazuje się, że wśród bohaterskich zwolenników republiki, nie można znaleźć odpowiednich ludzi do przeprowadzenia akcji, choć podobno okolica jest ich pełna. Nikomu z tych zwolenników demokracji i wolności nie przeszkadza, gdy dowodzący oddziałem psychopatyczny morderca daje upust swoim zwyrodniałym instynktom, wręcz przeciwnie - mówią z podziwem o tym jak wielu ludzi zabił i podwładni odsuwają się od niego, dopiero wówczas gdy nie chce ryzykować także i ich życia w akcji skazanej na porażkę.  
 
W gruncie rzeczy, trudno się dowiedzieć z powieści, dlaczego republikanie to ci dobrzy, a faszyści to ci źli, a sytuacja staje się tym bardziej kłopotliwa, gdy się zważy, że ton republikanom nadają nie zwykli Hiszpanie a Rosjanie, którzy troszczą się przede wszystkim o siebie i zajmują się zakulisowymi rozgrywkami oraz Hiszpanie, którzy przeszli w Rosji pranie mózgu. Pozostaje więc uznać, że skoro główny bohater, który sprawia wrażenie "pożytecznego idioty" ze swoją wiarą, że "komuniści zapewniali najlepszą, najzdrowszą i najrozsądniejszą dyscyplinę dla dalszego prowadzenia wojny", który kocha "wolność i godność", walczy po stronie republikanów, to oni jednak są tymi dobrymi.
 
Jednak ten podział jak się okazuje nie ma znaczenia, te przeciwieństwa stapiają się w jeden amalgamat, bo przecież nie bez kozery Hemingway zaczerpnął tytuł powieści z XVII Medytacji Donne'a, przytaczając ją także w całości jako motto.  "Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie" - każdego człowieka, każdego i tego są świadomi bohaterowie powieści może poza głównym, dla którego naczelną wartość stanowi nie człowiek lecz rozkaz. Inni jednak dostrzegają, że "z zabicia człowieka, który jest taki sam jako i my, nie pozostaje nic dobrego" a po drugiej stronie barykady stoją tacy sami ludzie - "patrzyłam na tych pozabijanych gwardzistów pod murem; byli tacy sami szarzy i zakurzeni jak my, tylko że teraz każdy zwilżał swoją krwią suchy pył pod ścianą", "ci ludzie to nie faszyści. Ja ich tak zwę, ale oni nie są faszystami. To tacy sami biedacy jak my".
 
Jeszcze bardziej ta wspólność istoty człowieka staje się wyraźna w jednej z najbardziej przejmujących scen powieści, w której młody republikanin-komunista w obliczu śmierci i frankistowski porucznik, chwilę po wydaniu barbarzyńskiego rozkazu odcięcia głów pokonanym wrogom modlą się słowami tej samej modlitwy. Ale najbardziej widać ją chyba w postaci głównego bohatera, człowieka naznaczonego śmiercią, dla którego życie ludzkie przegrywa z ideą, ale któremu jednocześnie dane jest przeżyć w obliczu śmierci miłość, która jest przecież jej przeciwstawieniem, a czytelnik ma dzięki temu okazję poznać jedną z piękniejszych scen miłosnych w literaturze.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Lord Jim, Joseph Conrad

Jaki chłopiec w dzieciństwie nie marzył o dokonaniu bohaterskich czynów? To nic, że z biegiem lat okazywało się, że nie było okazji uratować nikogo z topieli ani z pożaru, nie udało się odkryć skarbów ani wygrać bitwy, "a to, co zdobywamy ... ech, lepiej zamilczę o tym; ale któż z nas zdoła powstrzymać wobec młodzieńczych wspomnień?" Ale nie wybrałem powieści Conrada żeby snuć wspomnienia z własnej młodości lecz ze względu na 70 rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego bo przecież jednym z elementów powstańczego etosu była Conradowska wierność zasadom, a kto jest jej lepszym przykładem jak nie tytułowy bohater "Lorda Jima"?


Zastanawiałem się na czym polega fenomen powieści Conrada - może na tym, że tak jak często w życiu szlachetność przegrywa z nikczemnością, a może na tym, że jest to opowieść o "jednym z nas", przedstawionym w - o, zgrozo! - ciągle żywym, tradycyjnym, konserwatywnym wymiarze, w którym postawa mężczyzny wymyka się możliwościom zrozumienia jej przez kobietę.

Nie dziwię się snuciu paraleli pomiędzy postawą powstańców a bohaterem "Lord Jima", wszak byli zbliżonym wieku, wychowani na tych samych wartościach, dla nich nie było abstrakcją stwierdzenie, że "każde źdźbło trawy ma swoje miejsce na ziemi, skąd czerpie życie i siły; i tak samo człowiek jest wrośnięty w kraj, z którego czerpie swą wiarę wespół z życiem", rozumieli wartość "staroświeckich imponderabiliów", które nie były dla nich tylko abstrakcyjnymi pojęciami -  "Ale honor, honor, proszę pana ... Honor! ... To, to jest rzeczywiste, to, to naprawdę istnieje! A co życie może być warte, jeśli ... - (...) - ... jeżeli honor jest stracony (...)" i co do których nie uznawali kompromisów - "cnota jest jedna na całym świecie i jedna jest tylko wiara, jeden należyty sposób kierowania życiem i umierania."

Dzisiaj Jim ze swoim romantyzmem pewnie miałby niewielkie szanse na zrozumienie, przez jednych skazany na wieczyste potępienie za chwilę nadmiernej troski o własne życie, a żadna "kara za bohaterskie rojenia jego imaginacji, pokuta za pożądanie chwały, której nie był w stanie udźwignąć" nie byłaby dla nich zapewne wystarczająca.  Dla drugich byłby prawdopodobnie nieszkodliwym dziwakiem pozbawionym trzeźwego, pragmatycznego spojrzenia na świat, i zupełnie nie doceniliby oni jego odwagi stanięcia twarzą w twarz z konsekwencjami własnego czynu, który w gruncie rzeczy tak na prawdę niewielu obchodził.

A przecież cała jego postawa wydaje się tak po ludzku jak najbardziej zrozumiała. Z pewnością nie jest chwalebne tchórzostwo i pozostawienie na pastwę losu, na pewną wydawałoby się śmierć setek ludzi, których powierzono jego opiece. I nie jest żadnym usprawiedliwieniem tego czynu ani to, że sami nie wiemy jak byśmy postąpili na jego miejscu ani tym bardziej to, że nie był w "pogotowiu". Ale czy poszukiwanie odkupienia hańby nie jest dostateczną pokutą?

Fakt, Jim jest egocentryczny, jeśli o to chodzi to nic się ani przed i ani po nie zmieniło. Tyle jednak, że o ile wcześniej "serce miał pełne szlachetnych porywów, a w myśli rozważał swą wyższość" i "myśli jego były przepełnione walecznymi czynami: kochał te swoje marzenia i sukcesy urojonych czynów", to po tym gdy uświadomił sobie jak to "niemiło się przekonać, że człowiek nie może urzeczywistnić swego marzenia, bo ma za mało sił albo mało zdolności" stał się tylko maruderem  tęskniącym "bez ustanku za swym utraconym skromnym miejscem w szeregach", w których nikt nie odczuwał jego braku i do których powrotu nikt go nie wzywał.

Jego życie stało się pasmem ciągłego udawadniania, że jest "jednym z nas", że należy do ludzi, "których istnienie opiera się po prostu na uczciwej wierze i instynktownej odwadze. Nie chodzi mi o odwagę wojskową ani odwagę cywilną, ani żaden specjalny rodzaj odwagi. Mam na myśli tę wrodzoną zdolność do spojrzenia pokusie prosto w oczy - gotowość bynajmniej nie intelektualną, lecz pozbawioną pozy odporność, być może, wyzbytą wdzięku, ale bezcenną - instynktowną i błogosławioną, nieugiętość wobec zewnętrznych i wewnętrznych trwóg, wobec potęgi przyrody, wobec kuszącego ludzkiego zepsucia - nieugiętość popartą przez wiarę, która nie ulega sile faktów, niedostępna jest dla zarazy przykładu, dla ponęt idei."

I udowodnił to, ale ta nieugiętość i wiara w to, że posiada się monopol na jedynie słuszne rozumienie ludzkiej natury stały się przyczyną kolejnej katastrofy, "surowej nauki, odwetu, przejawu jakiejś ciemnej i utajonej cechy ludzkiej natury, który niestety nie leży w nas tak głęboko pod powierzchnią, jakbyśmy radzi to sobie wyobrażać" tym razem o nieodwracalnych skutkach i z której chyba też nie wyciągnąłby właściwych wniosków. Cóż z tego, że poniósł tego, także nieodwracalne konsekwencje? Jego śmierć nie mogła naprawić skutków jego błędu, nie wróciła życia żadnej z ofiar i była marnym pocieszeniem dla ich bliskich, jednak paradoksalnie może dlatego "wydaje się większy i bardziej żałosny w osamotnieniu swego ducha".