niedziela, 25 października 2015

Drach, Szczepan Twardoch

Uf! Skończyłem. Matko, co za katorga. Ale skoro tyle rabanu narobiono wokół tej powieści, to sądziłem, że jest w tym coś więcej niż tylko efekt pracy specjalistów od marketingu. Jednak, jak to zwykle bywa, król okazał się nagi i kiepsko musi być z naszą literaturą współczesną jeśli coś takiego dostaje nominacje do nie wiem czy najważniejszej, ale na pewno do najbardziej rozreklamowanej nagrody literackiej. Z drugiej strony, co się dziwić, jeśli dostały je także "Sońka" i "Matka Makryna".

Książka dzisiaj jest produktem, a produkt trzeba dobrze sprzedać - wie to Katarzyna Michalak i wie to Szczepan Twardoch, tyle że każde z nich ma inną grupę targetową. I chociaż dla mnie książka produktem nie jest to, tak po ludzku, rozumiem ten punkt widzenia - w końcu z czegoś trzeba żyć. Więc skoro Szczepanowi Twardochowi udało się z "Morfina" to czemu nie wyzyskać sprawdzonej metody raz jeszcze.


Bo nie ma co ukrywać, Szczepan Twardoch serwuje w "Drachu" odgrzewane kotlety. Gdybym był krytykiem literackim, to plótłbym coś o Eros i Tanatos, wariacji wokół "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz" z Księgi Rodzaju oraz uroborosa jako motywach przewodnich powieści, ale na szczęście nie jestem i mogę napisać, czym rzeczywiście jest "Drach", a jest odcinaniem kuponów od sukcesu "Morfiny".

Jest w nim to wszystko, co i tam było, a więc wątek feministyczny - w tym odwieczne upośledzenie pozycji kobiety, "której jedyną powinnością i celem życia jest wyjść za mąż, rozłożyć przed mężem nogi, przyjąć go w siebie, urodzić i odchować dzieci" i która dopiero w czasach nam współczesnych wybija się na równouprawnienie. Jest rzucenie rękawicy w twarz "polskiego kołtuna" poprzez spojrzenie na relacje narodowościowe na Śląsku, zwłaszcza na powstania śląskie, w których obraz Polaka i powstańca jest odheroizowany, no i nie obyło się bez obowiązkowego wątku homoseksualnego. Zaskakuje tylko to, że w swoich zmaganiach ze stereotypami Szczepan Twardoch sam się im poddaje, utrwalając stereotyp Ślązaka z "tą miałką śląską rzetelnością, która ceni tylko konkret, wymierność, pracę fizyczną, posłuszeństwo, pokorę, asekuranctwo w tym, co spontaniczne, połączone z tępą odwagą skupioną na obowiązku. Wyrastają z tego mężczyźni zacięci, pracowici, o nielichej inteligencji technicznej, przyziemni, spolegliwi i konkretni." itd., itd.

Wszystko to do bólu naturalistyczne (zainteresowani dowiedzą się nawet jaki smak ma sperma) i podlane stylistyką mającą chyba znamionować filozoficzną głębię - "Drogi ludzkich miłości są zawiłe. Bardziej kręte niż drogi miłości sarnich i miłości drzew. Ale wszystkie prowadzą w to samo miejsce do ziemi, wszystko do ziemi wraca. Wszystko co żyje, jest tylko pulsowaniem ziemi.", której nie powstydziłby się żaden grafoman. Albo jeszcze lepszy przykład, w którym "Ernest wie, że nic nie ma znaczenia i że wszystko jest ważne. Ernest wie, że życie jest, a potem go nie ma. Ernest wie, że w życiu nie trzeba być szczęśliwym ani nie trzeba cierpieć, jedyne co trzeba, to żyć to życie, nic więcej nie trzeba. Ernest czeka na śmierć z nadzieją i ochotą, bez rozpaczy, bez smutku za tym, co utracone, bo Ernest wie, że nigdy nic nie macie, więc niczego nie możecie utracić, ale to nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia." Czyż to naprawdę nie głębokie? Chociaż mi kojarzy się to nie tyle z głębią, co z kawałami o Stirlitzu i unieśmiertelnionym w piosence kabaretu OT.TO:

"wie, że wiem.
Ja wiem, że on wie.
On wie, że ja wiem, że on wie.

Ja wiem, że wiem.
On wie, że ja wiem.
Ja wiem, że on wie, że ja wiem".
Właśnie, i Ernest też wie...

Dla uniknięcia nieporozumień - "Drach" nie jest jakąś specjalnie złą książką. Jest w niej wiele naprawdę ciekawych epizodów, w rodzaju wspomnienia o dawnej miłości Stanisława Gemandera, czy rozdział Loretto. Höhe 165 nawiązujący to pierwszo wojennych powieści batalistycznych.

Na plus Szczepanowi Twardochowi należy także niewątpliwie zapisać próbę przywrócenia Śląska polskiemu czytelnikowi. Po Morcinku i Bienku, który miał swoje pięć minut w połowie lat 90-tych i z którego "Tetralogią gliwicką" skojarzenia nasuwają się automatycznie zapanowała bowiem "w tym temacie" martwa cisza. Tyle, że o ile tamte powieści odbiera się jako autentyczne, to w "Drachu", niestety, jest to tylko scenografia a la wieś potiomkinowska. Bienek pisze bowiem o tym, o co sam w jakiś sposób miał szansę się otrzeć, Szczepan Twardoch z oczywistych powodów szansy takiej nie miał i nie pomoże w tym epatowanie śląską gwarą. Co najwyżej mógł doświadczyć środowiskowej zawiści, z której czerpie satysfakcję jego Nikodem ale nie ma w tym niczego specyficznie śląskiego (podobnie zresztą jak i w przypadku rodziny Ebersbachów), rzekłbym, że to uczucie ogólnopolskie, jeśli nie ogólnoludzkie.

wtorek, 20 października 2015

Dymy nad Birkenau, Seweryna Szmaglewska

To przykre gdy jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza książka należąca do nurtu literatury obozowej przez ponad 70 lat nie znalazła czytelnika, a już na pewno czytelnika, który przeczytałby ją do końca. Tak... przyszło mi rozcinać kartki (zabieg dzisiaj, w odniesieniu do książki, czytelnikom nieznany) "Dymów nad Birkenau", trzeciego wydania, z 1946 roku, i pomyśleć, że książka miała trzy wydania w ciągu dwóch lat.


Szmaglewska mimo trzech lat spędzonych w obozie, nie opowiada o własnych przeżyciach, jako narrator jest kompletnie niewidoczna, choć to co opisuje dotyczy także jej - nie tylko dlatego, że zastrzega, że zamierza "podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane i przeżyte" ale przede wszystkim dlatego, że siła jej opisów nie pozostawia wątpliwości, że pisze o czymś, z czym się osobiście stykała. Ta jej pozycja narratorki budzi skojarzenia z "Z otchłani" Zofii Kossak, której za taki zabieg dostało się od Tadeusza Borowskiego i którą zresztą Szmaglewska dosyć enigmatycznie wspomina w swojej książce. Tyle, że Szmaglewska przedstawia może nie całkowicie inny, ale w każdym razie odmienny obraz obozu - to w czym obie pisarki jeszcze się zgadzają to niewyobrażalny prymitywizm warunków życia i jego brutalizacja, ale pozostałe akcenty są już jednak inaczej rozłożone.

Przede wszystkim, "Dymy nad Birkenau" mówią o załamaniu wolnościowego systemu wartości. Nie ulega wątpliwości, że "Birkenau staje się dżunglą, w której łatwo zgubić drogę. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak zareaguje na tę samą rzecz dziś, a jak jutro. Nikt nie jest w stanie powiedzieć jak reagować będzie jego sąsiad z lewej, a jak z prawej - bez względu na narodowość i rasę. Opadają łuski zasad, foremki dobrych obyczajów, które czasem w unormowanym życiu pozwalają człowiekowi-zeru przejść przykładnie przez wiele sytuacji nie dostrzegłszy, że jest zerem." a "wszystko, co słabe, delikatne, niezaradne, chore zasługuje na prześladowanie, jest zepchnięte i zdeptane". Bóg tu nie ingeruje, owszem wiara jest jakoś obecna jak wówczas gdy "widzieć można stare kobiety, które co wieczór w grozie ruchliwych płomieni mówią litanię za konających. To modlą się ludzie pozostający jeszcze na chwilę przy życiu za ginących w gazie ludzi." ale takich momentów u Szmaglewskiej jest niewiele. Nie ma też tego poczucia narodowej i religijnej odrębności, tak wyraźnego u Kossak. Nic tu nie jest dla nikogo zarezerwowane, nikt nie jest lepszy i nikt nie jest gorszy. Polki i Żydówki jako capo w brutalności i bezwzględności nie ustępują Niemkom. Owszem zdarzają się porządne ale "smutna to prawda, (...) stwierdzić ją trzeba, że funkcyjni wyrządzili więźniom Oświęcimia co najmniej tyle złego, ile wszyscy SS-mani razem wzięci, gdyż oni właśnie byli owym ślepym mieczem zadającym każdy ledwo zamierzony przez SS-manów cios." i od tej uwagi w książce niewiele można wyłuskać wyjątków.

Pytanie, co było przyczyną takiego zachowania wobec współwięźniów, czy prawdziwa natura człowieka, która w warunkach obozowych straciła swój polor, czy też jest to zachowanie "incydentalne" powodowane chęcią przetrwania za wszelką ceną, które ma zapewnić ochronę przed spełnieniem fatalistycznego "so wie so Brzezinka, so wie so Krematorium"?

Może rzeczywiście Conrad miał rację, twierdząc w "Jądrze ciemności", że człowiekowi brakuje tylko impulsu, okoliczności, które by odsłoniły jego prawdziwą naturę? Tyle, że o ile u niego oznaczało to cofnięcie się cywilizacji o prawie dwa tysiące lat, to rzeczywistość obozowa ma znacznie bliższe paralele. Gdy czyta się, że "nie wszyscy (...) mają siły podnieść się, podejść i przepchnąć się przed innymi do nielicznych kromek. Niektórzy nie zmieniając pozycji wyciągają tylko rękę i nie patrzą w stronę dzielących. Tyle razy dla nich zabrakło, tyle razy o nich, najsłabszych, zapomnieli silni, mający jeszcze moc walczyć o życie. Gdy zdarzy się, że w taką bezradną dłoń głodnego cienia-człowieka wsunie ktoś wreszcie kruszynę chleba on rękę porywa ku oczom, które rozwiera szeroko, i patrzy, dysząc w zdumieniu. Na twarzy jego widać zaskoczenie - i ból - i radość, oczy jak dwie żagwie przywarły do trzymanego w ręce chleba, cała twarz, jak zasugerowana, wymową wszystkich rysów skupiła się na tej kruszynie.", przypomina się scena z gaju śmierci, i uświadamiamy sobie, że to wcale nie musi być li tylko literacka fikcja, jak ją przywykliśmy traktować, oddalona w czasie i przestrzeni ale świadectwo tego co człowiek może uczynić z innym człowiekiem.

Cóż może być większym impulsem niż walka o życie? Nic dziwnego, że "czasem w kimś tworzy się sztuczna, zapożyczona od przestępców odporność, nie przebierająca w środkach umiejętność wychodzenia cało ze wspólnej niedoli, z pokrzywdzeniem innych, z zabezpieczeniem potrzeb własnych." To jest tylko upodobnienie się do tych, którzy ze swoim brakiem skrupułów i brutalnością lepiej sobie radzą w rzeczywistości obozowej, bo przecież znaleźli się w nim nie tylko niewinni ludzie, co jakoś podświadomie zwykliśmy przyjmować, ale także "długoletni kryminaliści, starzy przestępcy, karani czasem ponad trzydzieści razy za kradzież, fałszerze banknotów, eleganccy złodzieje hotelowi, bandyci, zboczeńcy, nierządnice, właściciele domów publicznych - ci przyjeżdżają z politycznymi, razem z nimi żyją traktowani jednakowo, razem idą do pracy i razem kładą się spać."

Szmaglewska porusza jeszcze jedną niewygodną kwestię, pisząc że "o wiele łatwiej "zadekować się" zdrowej i młodej niż chorej albo starej. Toteż wypędzane przez blokowe, idą w pole staruszki ciągnąc na chudych nogach ciężkie drewniaki, idą uśmiechając się pomarszczonymi twarzami do młodych, jakby przepraszały, że są mniej zwinne, że potykają się utrudniając marsz innym." nie stawia jednak "kropki nad i". Nie wyjaśnia, co to tak naprawdę oznaczało. Że "dekując się" jednostki silniejsze skazywały pośrednio jednostki słabsze i mniej zaradne, które musiały je zastąpić, na eskalację cierpień i śmierć. Tylko czy można w nieludzkich warunkach oczekiwać stosowania ludzkich kryteriów z normalnego życia? Czy można oczekiwać by każdy człowiek poświęcał się dla innego stawiając na szali swoje własne życie? Szmaglewska nie podejmuje tego wątku wskazuje jednak na postawy altruistyczne, które w tamtych warunkach urastają do rangi bohaterstwa, i to jest mimo wszystko, pocieszające. 

piątek, 16 października 2015

Kolumbowie, rocznik 20, Roman Bratny

Trafiłem niedawno, na którymś z kanałów TV na film dokumentalny/reportaż "Kto dziś pamięta o Kolumbach" podejmujący próbę rehabilitacji jednej z popularniejszych powieści okresu PRL "Kolumbowie, rocznik 20", do której to popularności przyczyniła się zapewne również obecność na liście lektur szkolnych. Byłem trochę zaskoczony takim postawieniem sprawy, zwłaszcza, że z powieści zrobiono "ofiarę" konsekwencji wydania przez Romana Bratnego jego osławionego "Roku w trumnie". Niezależnie jednak od oceny powieści (o tym za chwilę) film obnażył żenujący poziom niewiedzy, którego nie powstydziliby się nawet blogerzy książkowi "głównego nurtu" (ale nie ma się co dziwić - to nie nowość wydawnicza, nie wznowienie i wydawnictwo nie rozsyła jej w ramach "współpracy") nie tylko na temat samej powieści Bratnego ale także samego pojęcia "kolumbowie".

Kiedyś powieść Romana Bratnego obok "Kamieni na szaniec" i "Pamiętnika z powstania warszawskiego" należała do najbardziej znanych książek poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, może zresztą jest tak i obecnie, zwłaszcza że jeśli chodzi o sprawność pisarską, Bratny z pewnością zostawiłby w pokonanym polu wielu powieściopisarzy pretendujących do nagrody Nike. Wzmianki o Katyniu, aluzje do 17 września 1939 r. i epilogu akcji "Ostra Brama" Wilnie, więzienie AK-owców przez powojenne władze, wreszcie niekomunistyczna konspiracja lat okupacji i samo powstanie warszawskie, piętnowane a w najlepszym razie marginalizowane i to wszystko podane w bardzo sprawny sposób. Nie ma tu wgłębiania się w "tajnie dusz" postaci, nie ma "treści intelektualnie nośnych", Bratny nie wymaga od czytelnika intelektualnego wysiłku. Jest za to wartka akcja jak na powieść wojenną przystało, w realistycznym stylu, generalnie bez nachalnego propagandowego zadęcia, przy jednoczesnym "mruganiu okiem" do czytelnika, co z pewnością w tamtych latach (pierwsze wydanie ukazało się w 1957 r.) to było coś.

Ale jeśli trochę uważniej przypatrzyć się książce, to spod tej politury, która ma pozór szlachetnego drewna wychodzą paździerze choćby w postaci sugestii, że decyzja o kontynuowaniu walki po wrześniu 1939 w armii polskiej na Zachodzie to jednak nie to, co decyzja o podjęciu walki w kraju, że niekomunistyczne podziemie stosowało postawę "z bronią u nogi" podczas gdy żołnierz radziecki bohatersko walczył z Niemcami, "narodowcy" zajęci byli przede wszystkim zwalczaniem podziemia komunistycznego, głupi, nieodpowiedzialni dowódcy narażali bezsensownie życie pełnych entuzjazmu, ogarniętych patriotyzmem i chęcią walki ale też naiwnych i niedoświadczonych życiowo i politycznie młodych ludzi, etc., etc., etc.

By nie było wątpliwości, część poświęcona powstaniu warszawskiemu jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem książki, choć i tu wyraźne jest rozdzielenie oceny dowództwa i decyzji o wybuchu powstania od losów zwykłych powstańców. Bohaterstwo, martyrologia, batalistyka - zetknięte z bezdusznością, małostkowością i tchórzostwem. To właśnie dzięki takiemu zestawieniu powieść Bratnego zyskała taką popularność bo stawała się przez to wiarygodna - nie ma w niej bogoojczyźnianego patosu, jest za to strach i odwaga, miłość i nienawiść, co sprawia że bohaterowie książki nie są postaciami ze spiżu lecz żywymi, zrozumiałymi dla czytelnika ludźmi. Nawet w powojennej rzeczywistości, ci którzy się z nią godzą (czytaj: pozytywni bohaterowie) są jakoś bardziej bliscy, nie są może idealni ale kto w końcu jest a przez to bardziej realni, a to że "ślepną" i "głuchną" na to co robi nowa władza, też jest po ludzku zrozumiałe - no, cóż, jakoś trzeba przecież żyć.

Ale o ile jeszcze można przymrużyć oko na manipulacje widoczne w dwóch pierwszych częściach powieści, to część trzecia - "Życie" jest równie "wiarygodna" co, nie przymierzając, "Popiół i diament" stanowiąc przekrój postaw powstańców wobec powojennej rzeczywistości i komunistycznej władzy. Ci, którzy pozostają na Zachodzie zajęci są "szemranymi" interesami stając się w gruncie rzeczy kryminalistami, ci którzy żyją w Polsce są zagubieni bo nie wykorzystują szansy jakiej daje im "ludowa ojczyzna" nie potrafiąc bądź to wybaczyć krzywd jakie od niej zdążyli zaznać bądź to wyzwolić się z dawnego myślenia mimo albo też opowiadają się, mimo początkowych rozterek i trudności za nową władzą zgłaszając akces do partii, która, jak wiadomo, generalnie chce dobrze i poprowadzi społeczeństwo ku świetlanej przyszłości. To, niestety, także są "Kolumbowie, rocznik 20".

piątek, 9 października 2015

Panienka z okienka, Deotyma

Najbardziej znana, a w zasadzie jedyna szerzej znana książka Deotymy, to jak sugeruje już jej podtytuł, "starodawny romansik", klasyka literatury młodzieżowej i jak to bywa, podzieliła los klasyki. Jedni omijają ją z daleka szerokim łukiem, drudzy sięgają zwykle na fali sentymentu do lektur młodości. A powroty, jak wiadomo, bywają ryzykowne. Ten okazał się nie tyle ryzykowny co raczej zabawny, choć gdybym był specjalistą od krytyki feministycznej i gender pewnie zgrzytałbym zębami czytając "Panienkę z okienka" bo to woda na młyn seksistów, wsteczników i w ogóle wszelkiej maści ciemnogrodzian.


W gruncie rzeczy powieść Łuszczewskiej jest adresowana do dziewcząt. Jeśli czyta się, jak to "za kawalerami szły panny także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnymi barwami, ale krój miały jeden nieodmienny. Suknia sztywna w ciągnione floresowe wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku pasamonami z ciemnych taśm kamelorowych albo z czarnego aksamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wąski fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy powiewny, jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy, podobne do męskich, wydęte, rozporkami zatrzęsione, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krezy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów: czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza." i tak dalej przez ponad stronę z okładem, to nie da się ukryć, że nie jest to coś, co chłopcy czytają z zapartym tchem, chyba że któryś z nich zamierza zostać krawcem damskim albo kostiumologiem.

Ale mówiąc szczerze, mam poważne wątpliwości, czy "Panienka z okienka" strawna jest także dla dzisiejszych nastolatek. Brzmi bowiem prawie jak "Pamiętniki" Paska, jak choćby dialog Flory i Kazimierza:
"- Waszmość wykoncypowałeś takową halegorię, aby łódkę swego afektu przeprowadzić między rafami przeciwnych sobie humorów. (...)
- Owóż, upraszam jeno, abyś mię przyjęła pod banderę swojej protekcji, a tuszę sobie, że z takowym sygnałem dopłynę do fortunnego portu", przy którym trudno wstrzymać się od uśmiechu, podobnie jak przy dramatycznym wezwaniu Kazimierza do ukochanej - "Jadwichno moja! Suplikuję...", a na tle całej książki nie są to jakieś wyjątkowe fragmenty.

Ale to w końcu tylko forma, cóż dopiero powiedzieć o treści - aż dziw bierze, że Deotyma nie została jeszcze zmiażdżona przez którąś z krytyczek feministycznych. Jakim polem do popisu byłoby choćby zdanie, w którym pisze - "w domu bowiem tak porządnickiej, a zarazem tak lękliwej osoby, jaką była samotna wdowa, wszelkie wejścia i otwory miały szczelne zamknięcie" dla krytyczki formatu Luce Irigaray (specjalistki od seksualnych aspektów fizyki, która odkryła że "mechanika cieczy jest dziedziną kobiecą, podczas gdy mechanika ciała stałego to sprawa typowo męska - jak wiadomo, kobiece narządy płciowe wydzielają czasem płyny, męskie zaś wystają i sztywnieją.").

Myślę, że przez to pomijanie przez krytykę feministyczną "Panienka z okienka" dużo traci, a tak może miała by szansę na renesans popularności, po z okładem 100 latach. Co prawda Hedwiga i Kazimierz to nie Bella i Edward ale jakieś nowe odczytanie (ups... dekodowanie) z pewnością wyszłoby jej na dobre.

A tak co?! Pozostały leżące odłogiem zupełnie niewyzyskane feministycznie i genderowo przez Deotymę motywy, o co aż się prosi, mamy bowiem przybranego ojca, który chcąc się żenić z pasierbicą więzi ją i który ma za nic kobiecy intelekt, bez ogródek wyznając - "Co mi tam u niewiasty doktorskie dysputy? Byle ją na gębie Pan Bóg pobłogosławił, to już i dość dla niej mądrości".

Mamy macho, może niezbyt rozgarniętego za to wierzącego w potęgę swojej pięści (szabli) ale przecież panującego nad emocjami - wszak wyznaje Hedwidze - "teraz tedy waćpanna możesz zweryfikować, jaka jest dla niej moja adoracja, kiedy, wedle, jej ordynansu, pokłoniłem się temu staremu łykowi, wziąłem rekuzę i nie zdławiłem go na miejscu. Poszedł doma żyw", desperacko zakochanego w niewinnej cud-dziewicy, z wzajemnością zresztą, patriotę, któremu nie smakują "niemieckie specjały, niezrozumiałe dla szczeropolskiego podniebienia; jakieś gruszki z kluskami, jakieś ziółka ze śledziem. Pan Kazimierz byłby wolał zrazy z kaszą albo groch z kapustą". Choć jeśli się chwilę zastanowić, to pojawia się wątpliwość, czy nie jest to patriotyzm wątpliwej próby, bo dla szczeropolskiego podniebienia Kazimierza okazują się jak najbardziej zrozumiałe (o, zgrozo!) zagraniczne trunki - goldwasser, węgrzyn czy alikant.

Postacie kobiet nie robią w porównaniu z mężczyznami takiego wrażenia - ani Hedwiga, która jako katoliczka nie pójdzie za mąż za lutra ani pani Flora, która nie ma takich oporów, gotowa wyjść za każdego byleby tylko miał odpowiednio dużo pieniędzy. Aha, byłbym zapomniał, mimo perypetii głównych bohaterów, chwilami mrożących krew w żyłach, wszystko dobrze się skończyło i żyli długo i szczęśliwie. Czego i Wam życzę!

poniedziałek, 5 października 2015

Okruchy dnia, Kazuo Ishiguro

Oh, ten biedny, głupi, zakłamany Stevens! Im dłużej czytam jego wyznania, tym bardziej mam co do niego tak zwane mieszane uczucia, w których współczucie idzie o lepsze z irytacją. Czy on w ogóle potrafi być szczery? Chwilami przychodzi na myśl paradoks Eubuklidesa, bo czy gdy kłamca mówi, że kłamie, to kłamie czy mówi prawdę? Ale w sumie chyba nie ma mu się co dziwić. Odkryć, że wybór, którego się dokonało okazał się pomyłką i zakwestionować wartości, którym się hołdowało przez całe życie to prawdziwy dramat. Nie tak łatwo jest spojrzeć prawdzie prosto w oczy i przyznać nawet przed samym sobą, a cóż dopiero przed innymi, że życie okazało się porażką - i Stevens zdobywa się na to dopiero u kresu swojej podróży. Czy można mieć o to do niego pretensje? I tak, i nie.


Jego postać Stevensa w powieści jest znacznie mniej sympatyczna niż ta, którą przedstawił w swoim filmie James Ivory, koncentrujący się tam na zmarnowanym uczuciu i nieumiejętności/niechęci do jego wyrażenia. W książce to już nie jest nieumiejętność - to z premedytacją obrana droga życiowa. Trudno chwilami nawet powiedzieć, że to maska czy druga natura bo w przypadku Stevensa ma się wrażenie, że to jego jedyna osobowość i tylko przypatrując mu się przez lupę można dostrzec przebłyski jego rzeczywistej prawdziwej natury. 

Ale nie ma się co dziwić, przecież ideał, do którego dąży, Wielki Kamerdyner, to taki, który "potrafi dopasować się i to całkowicie do swojej roli; nie wytrącą go z niej nawet najbardziej nieprzewidziane, niepokojące czy denerwujące wydarzenia. Nosi swą postawę zawodową tak, jak prawdziwy dżentelmen swój garnitur; nie pozwoli, by ktokolwiek czy cokolwiek odarło go z niej przy innych; odkłada ją wtedy i tylko wtedy, gdy sam tego chce, i zawsze jedynie, gdy jest sam".

I to Stevensowi się udaje, całe życie poświecił trudnej sztuce maskowania uczuć i twierdzi, że jest z tego dumny, dowodem jego doskonałości jest wszak przyjęcie w dniu śmierci ojca i spotkanie w dniu, w którym kobieta, którą kochał przyjęła oświadczyny innego. Ale dla niego to paradoksalnie dni dumy i triumfu, świadectwo panowania nad uczuciami, choć przecież nie całkowitego bo jednak uważny obserwator może dostrzec, że coś się wydarzyło. (Nawiasem, nomen omen, mówiąc, "Okruchy dnia" są w ogóle książka dla uważnych czytelników, od których Ishiguro wymaga rozwiniętej umiejętności czytania między wierszami).

Ale nawet na tym polu, w gruncie rzeczy poniósł klęskę. Wszak wielki kamerdyner powinien służyć w szlachetnym domu, człowiekowi o odpowiednim poziomie moralnym. Co prawda Stevens zapewnia, że lord Darlington "był to człowiek o prawdziwie dobrym sercu, dżentelmen w każdym calu, i dumny jestem dziś z tego, że najlepsze lata mojej służby dane mi było poświęcić właśnie jemu" ale dla każdego jasne jest, że to zwolennik nazizmu, antysemita, człowiek roszczący sobie prawa do decydowania o losach kraju a jednocześnie żenująco nieporadny w normalnych, życiowych sprawach, który nie oszczędził Stevensowi nawet  "traktowania go jak jakiejś tresowanej małpy" czego ten, jak zwykle, nie chce nazywać po imieniu. Kiedy więc Stevens zapewnia, że może "czuć tylko wdzięczność i dumę, że dane" mu było dostąpić zaszczytu służenie w Darlington Hall, czytelnik przeciera oczy ze zdumienia.

Z czego tu być dumnym? Jak można być do tego stopnia ślepym i głuchym, by twierdzić, że uczyni się "wszystko co możliwe, by służyć jego lordowskiej mości aż do pomyślnego osiągnięcia przez niego tych szczytnych celów, jakie sobie postawił" czyli do przymierza z Niemcami? Ile warte są te zapewnienia Stevensa, skoro sam kłamiąc, wypiera się związków z człowiekiem, z którym związał całe swoje dorosłe życie?

A Stevens kłamie przecież nie tylko w tej sprawie. Eh, to jego rozumienie "godności", która polega "na tym by nie obnażać się publicznie" sprawia, że ciągle stawia zasłony dymne, w rodzaju opowieści, o tym, że romansidła są "niezwykle skutecznym sposobem utrzymania i rozwijania umiejętności posługiwania się językiem angielskim", byleby tylko nie przyznać, że tak jak każdy potrzebuje poczucia bliskości i miłości, rani innych byleby tylko nie pozwolić zedrzeć sobie maski z twarzy.

Unieszczęśliwił siebie i kobietę, którą kochał. Głos pani Benn (domo Kenton) jest tak naprawdę echem niewypowiedzianych przez niego słów. Bo przecież jej "nie mam pojęcia, jak uda mi się użytecznie wypełnić resztę mego życia" czy "reszta mego życia jest teraz dla mnie jedną wielką pustką" doskonale odzwierciedlają stan uczuć Stevensa. Nawet jej deklaracja "miłości" wobec męża, w której pobrzmiewa wszystko tylko nie miłość jest dowodem zaprzepaszczenia uczuć, których żadne z nich nie znalazło już u innej osoby.

Dopiero w finale maska Stevensa, na krótką chwilę spada. Wychyla się z niej stary, złamany poczuciem przegranego życia człowiek, który oddał z siebie wszystko, komuś kto nie był tego wart. Ale nie ma w tym żalu do lorda Darlingtona. Wszak to był wybór nie jego lecz samego Stevensa. Lord Darlington "obrał w życiu jakąś drogę, okazało się, że niesłuszną, ale przynajmniej coś wybrał. A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego. (...) nie mogę nawet tego powiedzieć, że popełniałem własne błędy. Doprawdy - nasuwa się pytanie - i jakaż w tym godność?