Jeszcze jedna powieść z zaczerpniętym z Nowego Testamentu mottem. Jakie to nienowoczesne. "Wy jesteście solą ziemi. Lecz jeśli sól straci swój smak, czy da się ona czymkolwiek posolić? Już do niczego się nie nadaje, chyba do wyrzucenia na dwór i podeptania przez ludzi." Sól ziemi... - i pomyśleć, że ma nią być jakiś prymityw, analfabeta, z kiłą wrodzoną, który od czasu do czasu nie pogardzi cudzą własnością, jeszcze z kochanką na boku, którą w dodatku traktuje jak piąte koło u wozu. Żeby to jeszcze był jakiś frant, chłopek-roztropek, polski wojak Szwejk, Sancho Pansa, Dyl Sowizdrzał, ale nie..., musiał Józef Wittlin wziąć za głównego bohatera swojej powieści, jakiegoś nierozgarniętego Hucuła, który do trzech nie zliczy, nie mówiąc już o tym, że nie bardzo dzisiaj wiadomo, co to jest ta jakaś Huculszczyzna.
Tak, zdecydowanie "Sól ziemi" to nie materiał na bestseller. Może to sobie być jedna z najwybitniejszych polskich powieści XX wieku, dzięki której jej autor miał dostać literacką nagrodę Nobla ale bez szans u gimbazy.
Ale co się dziwić, kiepsko tu z dialogami, których jak na lekarstwo, a jak mówiła Alicja "co za pożytek z książki (...) bez obrazków i rozmów"? Ilustracji też zresztą w "Soli ziemi" nie ma. Żeby chociaż erotyzm, w końcu to rzecz o wojnie, mężczyznach, a oni bez tego ani rusz. Ale i z tym słabiutko. To już Żeromskiemu w porównaniu z Wittlinem można zarzucić, że jest wyuzdany. Eh, gdzie tam Wittlinowi do Pauliny Simmons, która tak ciekawie i potrafi pisać o wojnie i miłości. O co więc chodzi?
W gruncie rzeczy, trudno to sprecyzować. Moim zdaniem, to przede wszystkim kwestia języka budującego bardzo specyficzną atmosferę odchodzącego świata i sytuując w nim prostaczka. Świata patriarchalnego i prostego, w którym znajdują jeszcze zastosowanie ewangeliczne prawdy. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". A przecież Piotr Niewiadomski, ten brat najmniejszy, główny bohater książki nie budzi specjalnej sympatii.
To nie jest ktoś kogo można by polubić, bardziej ktoś kto sam zniechęca czytelnika do siebie. Uczucie, które się z nim kojarzy to litość, ale od kogoś, kogo obdarzamy tym uczuciem, oczekujemy też, że i on również będzie je ofiarował, tym którzy staną na jego drodze i będą jej potrzebowali. A on co? Bezczelnie zawodzi czytelnika. Jakże jest w tym ludzki, i jakże irytujący. Żeby chociaż jakoś przyzwoicie traktował swoją konkubinę albo cieszył się z osiągnięcia upragnionego awansu. Ale nie, on musi kręcić nosem. I ta jego pokora wobec władzy, jakie to dla nas irytujące, i żeby to był tylko strach przed władzą, to jeszcze można byłoby to jakoś zrozumieć, ale ta władza ma u Niewiadomskiego autorytet. Nie dlatego, że jest bardziej wykształcona, inteligentniejsza, mądrzejsza, że ma słuszność - nie, ale tylko dlatego, że jest władzą. Szkoda gadać.
Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze, że postawa Piotra Niewiadomskiego wobec wojny to policzek w twarz dla sienkiewiczowskiej tradycji patriotycznej. Nie dość, że wcale nie marzy o dokonaniu bohaterskich czynów, to jeszcze idzie na wojnę by się bić za cesarza! Nie za Polskę, nie w obronie ojczyzny przed najeźdźcami, nie w obronie antemurale christianitatis ale tylko dlatego, że tak chce cesarz. Zgroza! Trochę go tłumaczy fakt, że matka była Hucułką ale czy Wittlin koniecznie musiał wziąć na głównego bohatera swojej powieści takiego bezideowca, czy nie mógł wybrać kogoś innego i napisać czegoś "ku pokrzepieniu serc"? Zwłaszcza, że jakby nie patrzeć to przecież kresowiak - mieszkaniec, tej przed wojną, jak powszechnie wiadomo, mlekiem i miodem płynącej krainy, krainy białych dworków, malw pod okami, dziewczyn i ułanów przy studni. A tu coś takiego.
Żeby choć Piotr Niewiadomski to był taki Paul Bäumer, ale nie jest, choć pewnie skończy podobnie jak on. Co prawda Wittlin nie doprowadził cyklu do końca ale i już na podstawie jego pierwszej części można przypuszczać, że nie będzie tu happy endu. Może nawet zginie gdzieś niezbyt daleko od swych stron rodzinnych, w Karpatach i zostanie pochowany na jednym z tych uroczych cmentarzy zaprojektowanych przez Kriegsgräber-Abteilung K.u.K w Krakowie, ale tego nigdy się nie dowiemy. Niestety.
Ale co się dziwić, kiepsko tu z dialogami, których jak na lekarstwo, a jak mówiła Alicja "co za pożytek z książki (...) bez obrazków i rozmów"? Ilustracji też zresztą w "Soli ziemi" nie ma. Żeby chociaż erotyzm, w końcu to rzecz o wojnie, mężczyznach, a oni bez tego ani rusz. Ale i z tym słabiutko. To już Żeromskiemu w porównaniu z Wittlinem można zarzucić, że jest wyuzdany. Eh, gdzie tam Wittlinowi do Pauliny Simmons, która tak ciekawie i potrafi pisać o wojnie i miłości. O co więc chodzi?
W gruncie rzeczy, trudno to sprecyzować. Moim zdaniem, to przede wszystkim kwestia języka budującego bardzo specyficzną atmosferę odchodzącego świata i sytuując w nim prostaczka. Świata patriarchalnego i prostego, w którym znajdują jeszcze zastosowanie ewangeliczne prawdy. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". A przecież Piotr Niewiadomski, ten brat najmniejszy, główny bohater książki nie budzi specjalnej sympatii.
To nie jest ktoś kogo można by polubić, bardziej ktoś kto sam zniechęca czytelnika do siebie. Uczucie, które się z nim kojarzy to litość, ale od kogoś, kogo obdarzamy tym uczuciem, oczekujemy też, że i on również będzie je ofiarował, tym którzy staną na jego drodze i będą jej potrzebowali. A on co? Bezczelnie zawodzi czytelnika. Jakże jest w tym ludzki, i jakże irytujący. Żeby chociaż jakoś przyzwoicie traktował swoją konkubinę albo cieszył się z osiągnięcia upragnionego awansu. Ale nie, on musi kręcić nosem. I ta jego pokora wobec władzy, jakie to dla nas irytujące, i żeby to był tylko strach przed władzą, to jeszcze można byłoby to jakoś zrozumieć, ale ta władza ma u Niewiadomskiego autorytet. Nie dlatego, że jest bardziej wykształcona, inteligentniejsza, mądrzejsza, że ma słuszność - nie, ale tylko dlatego, że jest władzą. Szkoda gadać.
Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze, że postawa Piotra Niewiadomskiego wobec wojny to policzek w twarz dla sienkiewiczowskiej tradycji patriotycznej. Nie dość, że wcale nie marzy o dokonaniu bohaterskich czynów, to jeszcze idzie na wojnę by się bić za cesarza! Nie za Polskę, nie w obronie ojczyzny przed najeźdźcami, nie w obronie antemurale christianitatis ale tylko dlatego, że tak chce cesarz. Zgroza! Trochę go tłumaczy fakt, że matka była Hucułką ale czy Wittlin koniecznie musiał wziąć na głównego bohatera swojej powieści takiego bezideowca, czy nie mógł wybrać kogoś innego i napisać czegoś "ku pokrzepieniu serc"? Zwłaszcza, że jakby nie patrzeć to przecież kresowiak - mieszkaniec, tej przed wojną, jak powszechnie wiadomo, mlekiem i miodem płynącej krainy, krainy białych dworków, malw pod okami, dziewczyn i ułanów przy studni. A tu coś takiego.
Żeby choć Piotr Niewiadomski to był taki Paul Bäumer, ale nie jest, choć pewnie skończy podobnie jak on. Co prawda Wittlin nie doprowadził cyklu do końca ale i już na podstawie jego pierwszej części można przypuszczać, że nie będzie tu happy endu. Może nawet zginie gdzieś niezbyt daleko od swych stron rodzinnych, w Karpatach i zostanie pochowany na jednym z tych uroczych cmentarzy zaprojektowanych przez Kriegsgräber-Abteilung K.u.K w Krakowie, ale tego nigdy się nie dowiemy. Niestety.