Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biblioteka Świadectw Zagłady. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Biblioteka Świadectw Zagłady. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 stycznia 2014

Wspomnienia policjanta z warszawskiego getta, Stanisław Gombiński (Jan Mawult), opracowała Marta Janczewska

Dużo sobie po wspomnieniach Stanisława Gombińskiego obiecywałem, bo nie dość, że spisywane prawie na gorąco (zapiski powstały w 1944 roku) to jeszcze, jak wskazuje już tytuł, przedstawiają punkt widzenia kogoś kto pełnił funkcję w instytucji, która zapisała się w historii "czarnymi zgłoskami". 


Nie wiem nawet czy określenie "wspomnienia" w odniesieniu do książki Gombińskiego jest najwłaściwsze bo przedstawia ona jakby uogólniony, odindywidualizowany obraz życia w getcie. To jakby suma doświadczeń, opis zjawisk a nie poszczególnych zdarzeń (te trafiają się wyjątkowo). Jeśli już takie jednostkowe przypadki opisuje, to widać w nich pewną emfazę, jak w przypadku opisu słynnej drogi dzieci z sierocińca Janusza Korczaka na Umschlagplatz a w dodatku ma się wrażenie, że pełnią one rolę literackiej paraboli, tak jak wówczas gdy opisuje śmierć dr. Brandstättera - "Wypędzony z mieszkania dr Michał Brandstätter, (...) staje na chodniku, w letnim palcie narzuconym na koszulę i boso. Do żołnierza, który go sprowadził, mówi najczystszą niemczyzną - nie darmo było się wychowankiem uniwersytetu lwowskiego i wiedeńskiego i znanym germanistą - że jest chory na tyfus, że nie chce znosić jeszcze dodatkowych męczarń. Jeżeli nie może zostać w domu - chce zginąć od razu. Osiemnastoletni może chłopak w mundurze, uśmiechnięty, znany w ghetcie z ostatnich miesięcy jako dobry i wesoły kompan niejednego Żyda, kiwa głową, z uśmiechem doń mówi, by stanął na jezdni w szeregu, z uśmiechem zachodzi od tyłu, wyjmuje rewolwer i oddaje strzał w potylicę, w nasadę czaszki. Ten strzał w zupełności wystarcza, to, co do niedawna było doktorem Brandstätterem, wali się na oczach jego żony na bruk. A młody żołnierz z uśmiechem repetuje broń, chowa ją do kabury i mówi do swych towarzyszy: Das war eigentlich ein Gndadenschuss, nicht wahr?" (To był właściwie strzał łaski, czyż nie?)

To sprawia, że chwilami podchodzi się do "Wspomnień policjanta ..." jako do relacji prowadzonej przez kogoś kto był co najwyżej tylko obserwatorem wydarzeń a nie ich uczestnikiem, który pisze o  rzeczach o których wiedzę czerpał "z drugiej ręki", jak choćby wówczas gdy pisze o Treblince. Na dodatek jego opisy getta, mimo że miejscami bardzo drastyczne, jak ten "miasteczka uchodźców przy ul. Dzikiej" - "Obojętność na wszystko, zanik uczuć. Kał zalewa korytarze i pokoje, przecieka z pięter na dół, tworzy lepką, grząską masę. Zimą zwisają na zewnątrz okien stalaktyty ekstrementów. Ludzie niczego nie chcą, do niczego nie dążą, o nic nie walczą. To - dno. " - dla kogoś kto choć trochę interesuje się losem społeczności żydowskiej w czasie okupacji, to w sumie nic nowego. Nie ma w tym żadnej "nowej jakości" w stosunku do innych wspomnień, ta pojawia się ona dopiero w drugiej części - "Czyściec. Władze ghetta", choć i w pierwszej ("Ale glajch. Ulice ghetta") można momentami odnaleźć jej zapowiedzi.

Jej clou, to stosunek do działalności "policji" żydowskiej, interesujący biorąc pod uwagę, że przedstawiony przez jednego z jej funkcjonariuszy. Chociaż osobista uczciwość Gombińskiego była niekwestionowana (po wojnie stawał przed dwiema różnymi instytucjami, które ją potwierdziły) to ma się wrażenie, że próbuje dokonać niemożliwego. Z jednej strony nie przemilcza opinii jaką się "cieszyła" Służba Porządkowa (i inne tego rodzaju instytucje) ale przedstawia ją jako opinię ogółu, która z definicji jest uproszczona i wyolbrzymiona a przez to niesprawiedliwa jednocześnie usiłując racjonalizować dobrowolne przyczynienie się Żydów do eksterminacji własnego narodu. Posuwa się nawet do tego, że w przypadku Jakuba Lejkina, człowieka, którego okrucieństwo i nadgorliwość we współpracy z Niemcami było niewątpliwe i powszechnie znane, jego postawę tłumaczy ... wewnętrzną potrzebą karności i posłuszeństwa, a wykonany na nim przez bojowników ŻOB wyrok śmierci kwituje stwierdzeniem, że "Tragizm kary tkwi w tym, że człowiek dzielny, wybitnie zdolny zginął jako powszechnie znienawidzony kat swoich współbraci".

O, sancta simplicitas! Zdumiewające do jakich "usprawiedliwień" uciekają się niekiedy ludzie! Ale w przypadku autora można je rozumieć (co nie znaczy akceptować). "Policja" żydowska a właściwe Służba Porządkowa miała być ratunkiem dla inteligencji, kwiatu społeczności żydowskiej - "sito, przez które każdy kandydat musiał przejść było ścisłe i dokładne, wysokie wymagania, jakie stawiano, miały na celu jak najstaranniejszy dobór materiału ludzkiego", stąd i służba w "policji" miała być honorowa (bezpłatna) a tu okazuje się, że ten "kwiat", m.in. adwokaci, nauczyciele, inżynierowie ramię w ramię z Niemcami zagania swoich współobywateli pałkami na plac, z którego mają być wywiezieni na śmierć.

Próba racjonalizacji zachowań funkcjonariuszy "policji" zapewne w dużej części wynika z faktu uczestnictwa w niej, ale nie zmienia to faktu, że jest to próba nieprzekonująca, czasami zakrawająca na nieporozumienie jak choćby wówczas gdy Gombiński wspomina o korupcji wśród kolegów "po fachu" jako o indywidualnych przypadkach a obok pisze o rozwiązaniu z tego powodu całego wydziału, bo łapówkarstwo w nim przerosło nawet to co uchodziło za "standard" w tej dziedzinie.

Jego zdaniem, taka postawa bądź co bądź ludzi, którzy zaliczali się do elity społecznej, ich wina "polegała nie tylko na tolerowaniu grozy budzącej nędzy obok względnego przepychu i niezawodnego dostatku, nie tylko na spokojnym przyglądaniu się, jak obok "wytwornych kawiarń" konały na ulicy dzieci, wina tkwiła nie tylko w samym, nagim stanie rzeczy, w istnieniu tych dysproporcji, ale przede wszystkim w tym, że w wielu umysłach żydowskich zrodziła się lub wzmocniła od dawna tam zadomowiona myśl, że różnice społeczne istnieją i istnieć będą nawet ghetcie, że nadal jest drabina i są stopnie, że nadal jedni muszą umrzeć z głodu, a drudzy korzystać z życia. (...) skoro tak musi być, to trzeba się tylko starać o znalezienie się we właściwej grupie."

Przygnębiająca lektura, nie tylko ze względu na sam temat, ale także dlatego, że ma się wrażenie, że Gombiński chyba tak naprawdę niewiele zrozumiał z tragedii, której był świadkiem. 

środa, 18 grudnia 2013

Do moich ewentualnych czytelników. Wspomnienia z czasu wojny, Symcha Binem Motyl

Świadectwa ocalałych z Zagłady w pewnym sensie są niewygodne dla wszystkich zainteresowanych. Dla nas, Polaków bo często burzą nasze wyobrażenie jako o narodzie romantycznych bohaterów, gotowych poświęcić własne życie w obronie niewinnych, dla Żydów bo pokazują, jak obce było im poczucie społecznego solidaryzmu w obliczu zagrożenia, obnażają ich bezwzględność i brak skrupułów nie tylko w walce o ocalenie własnego życia ale także, co nie już żadnego usprawiedliwienia, wyłącznie dla zdobycia pieniędzy.


I takie też są wspomnienia Symchy Motyla. Mimo że ich autor przeżył wojnę trudno powiedzieć by jego przeżycia skończyły się happy-endem, a jeśli już to jest to bardzo gorzkie "szczęśliwe zakończenie". Można na podstawie jego książki nakręcić trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny dramat wojenny, którego głównym bohaterem byłby żydowski ex-urzędnik, który usiłował zarabiać na życie najpierw przemytem przez granicę niemiecko-rosyjską, potem pomiędzy Generalnym Gubernatorstwem i Rzeszą a wreszcie pomiędzy warszawskim gettem i aryjską częścią Warszawy. Przeżył śmierć kilkuletniej córeczki, którą najprawdopodobniej jego pobratymcy wysłali na Umschlagplatz, a sam wraz żoną uciekł z transportu do Majdanka by po powrocie do Warszawy skorzystać z oferty aferzystów, którzy zorganizowali business, który przeszedł do historii jako "sprawa Hotelu Polskiego". Ocalał, paradoksalnie, dzięki brakowi pieniędzy bo nie stać go było na wykupienie "pewniejszych" dokumentów, których właściciele jak się potem okazało zginęli w Oświęcimiu a ocaleli ci, których paszporty wydawały się najmniej pewne. To wszystko może pobrzmiewać nutką sensacyjno-przygodową ale gdy czyta się "Do moich ewentualnych czytelników" myśl by traktować książkę w ten sposób przychodzi do głowy chyba jako ostatnia. 

Nie ma nic "przygodowego" w spotkaniu z dezerterami, którzy jak pisze autor, "opowiadali - Niemców na oczy nie widzieli, a którzy na wieść o zbliżaniu się Niemców uciekali w popłochu" (wszystkie cytaty podaję z zachowaniem oryginalniej pisowni), w obrazie warszawiaków, jaki Motyl zobaczył po powrocie do domu - "ludzie wysypali się tłumnie na ulicę, niektórzy, korzystając z nieładu, zaczęli rozbijać sklepu, rabując co popadnie", albo w pierwszym zetknięciu się z "rycerskim narodem", którego żołnierze pokazali raczej nieznaną szerzej twarz - "nadeszli nowi żołnierze, żądając od nas oddania im zegarków, przy czym zaznaczyli, że kto nie odda samemu zegarka dobrowolnie, zostanie z miejsca rozstrzelany" choć i tak nie było to jeszcze najgorsze w porównaniu z tym co Symchę Motyla miało spotkać.

Wątek zamiłowania Niemców do grabieży przewija się we wspomnieniach wielokrotnie ale niestety wygląda na to, że nie byli w tym odosobnieni bo "zrabowane rzeczy częściowo sami zabrali, a częściowo obdarowali niemi dziewki wiejskie, które im przy tej operacji dzielnie pomagały" i nie był to odosobniony wypadek skoro pisze - "Pamiętam jak mali chłopcy polscy sprowadzali Niemców, aby wskazać na stacji tych Żydów, którzy nie nosili opasek. Przykro było patrzeć, jak mali chłopcy pastwią się nad dorosłymi ludźmi, którzy przed nimi drżeli jak przed Niemcami. Dochodziło czasem do tego, że żandarm musiał odpędzać malca plującego na starego człowieka Żyda."

Na tym tle wydawać by się mogło, że to Żydzi będą dla siebie w tych trudnych czasach ostoją, jeśli tak myślał autor to mocno się rozczarował, bo kiedy przedostał się do Białegostoku wspomina - "kilka dni wałęsałem się po mieście bez celu, odwiedzając dawnych znajomych (...) którzy jednak nie wykazali chęci dopomożenia mi", "(...) Żydzi w ogóle niegościnnie, a nawet wrogo odnosili się zarówno do mnie, jak i reszty uchodźców warszawskich". Ale co jeszcze bardziej zdumiewające, to to, że Żydzi w pogoni za zyskiem wracali z terenów zagarniętych przez Rosjan na ziemie znajdujące się pod okupacją niemiecką - "Zysk z powodu znacznej różnicy cen były tak wielkie, że bardzo wielu Żydów, którzy przyjechali tu by ratować życie przed Niemcami, wracało teraz do Polski, wywożąc tam zarobione pieniądze, by je tam obrócić na kupno towaru i z narażeniem życia znów je przywieźć do Rosji."

Ten niezbyt pochlebny obraz własnej nacji z czasem robi się coraz drastyczniejszy -"w niektórych sferach doszło do krańcowej demoralizacji, gdyż ludzie po utraceniu swoich najbliższych łączyli się szybko ze sobą, stwarzając nowe pary, niby-rodziny, starając się pełnymi garściami łapać życie, a raczej złudzenie życia. (...) Takie pojęcia jak reputacja, skromność obyczajów, cnota zupełnie nie istniały, nikt bowiem nie przypuszczał, iż doczeka się kiedyś innych czasów, kiedy to mu może zaszkodzić."

Ale wątki ściśle obyczajowe we wspomnieniach Motyla i tak brzmią łagodnie w porównaniu z oskarżeniami, gdzie "groźne widmo uzbrojonych Ukraińców i Łotyszów, a także - bądźmy szczerzy - policjantów żydowskich, spędzało sen z powiek" i "(...) często sami Żydzi w porozumieniu z ich aryjskimi pomocnikami organizowali sztuczne napady, podstawiając niby agentów, policjantów itp. aby zrabować mienie swoich klientów" bo to, że "szantażowanie Żydów po aryjskiej stronie przez typy spod ciemnej gwiazdy było na porządku dziennym" jest powszechnie wiadome, choć ciągle przyjmowane przez nas z oporami.

Z drugiej jednak strony trudno nie zadać sobie pytania, co ludzie skazani na śmierć, zamiast ukrywać się u tych, którzy zdecydowali się im pomóc, robili na ulicach, narażając zarówno siebie jak i tych, którzy dla nich zaryzykowali życie swoje i rodziny - i nie ważne nawet z jakich pobudek. Takich dwuznaczności jest zresztą więcej jak choćby wówczas gdy pisze - "Głód robił swoje: niszczy nie tylko ciało, ale zmienił dusze nasze i poczucie wartości moralnych. Każdy dbał wyłącznie o siebie, walcząc wszystkimi siłami czy to o dodatkowy koc do przykrycia, czy też o bliższe miejsce przy żelaznym piecu (...)" dając do zrozumienia, że więzi społeczne i pojęcia obowiązujące w normalnym społeczeństwie nie miały w obozie żadnego znaczenia w obliczu śmierci. Pośrednio widać to też gdy wspomina, że zarobione w obozie papierosy otrzymywał od innych więźniów chleb lub zupę - aż chciałoby się zapytać, czy wiedział co będą jedli ci, którzy ten chleb oddali.

Ma się chwilami wrażenie, że Motyl bardziej obawiał się Polaków niż Niemców, szokująco brzmią jego wyznania, że lepiej czuł się w getcie -  "I dziwna rzecz. Momentalnie po przekroczeniu muru odetchnąłem swobodnie: nareszcie znów jestem u siebie. Wydawało mi się wtedy, że właśnie w getcie mogę czuć się bezpiecznie. (...) Przebywanie bowiem po aryjskiej stronie wymagało ciągłego bez przerwy napięcia nerwowego" choć przecież tam "Ulicami przewalały się wynędzniałe, obłąkane z głodu fale ludzkiego mrowia. Ci, którym zabrakło już sił, siadali na ulicy i powoli konali. Nikt tu nie przychodził z pomocą. Obojętnie przechodziło się koło spuchniętych z głodu na wpół nagich postaci ludzkich, które leżały w poprzek chodnika, obojętne, nie mające już sił wyciągnąć rękę po jałmużnę. Martwe dzieci leżały przed drzwiami, wyrzucone wprost na ulicę, gdyż Wydział Cmentarny nie mógł nadążyć w zbieraniu trupów z mieszkań." Nie mówiąc już, że nieomal jak bluźnierstwo w naszych uszach mogą brzmieć pierwsze wrażenia z pobytu w obozie koncentracyjnym w Bergen-Belsen - "Na ogół panuje względne zadowolenie. Dla wieli spośród nas warunki obecne lepsze są od poprzednich po aryjskiej stronie w Warszawie."

Ale Motyl nie demonizuje Polaków, wręcz przeciwnie świadom jest ile ma do zawdzięczenia niektórym z nich, często przypadkowym osobom, które pomogły mu i jego żonie, narażając się w najlepszym przypadku na ostracyzm społeczny ze strony znajomych i sąsiadów, jeśli nie na szantaż, denuncjację i śmierć.

Mocna rzecz, może literacko nie najwyższych lotów ale nie o takie walory przecież w tego rodzaju lekturze chodzi. Polecam. 

niedziela, 15 grudnia 2013

Notatnik, Szmul Rozensztajn

Po "Biednych ludziach z miasta Łodzi" obiecałem sobie sięgnąć po "Mordechaja Chaima Rumkowskiego. Prawda i zmyślenie" Moniki Polit, tymczasem "na śmierć zapomniałem" o "Notatniku", którego autor - Szmul Rozensztajn był osobistym sekretarzem Rumkowskiego.


Notatnik prowadzony był od 20 lutego 1941 roku do 7 kwietnia 1942 roku, kończy się więc przed Wielką Szperą, która miała miejsce 7 września 1942 roku i na około dwa lata przed śmiercią autora, który zginął latem 1944 roku w Oświęcimiu. To szczególny dokument, zawierający zapiski, które mogły być wykorzystywane do oficjalnych publikacji w getcie w tym także przemówienia Rumkowskiego. Stąd może serwilizm, który aż kłuje w oczy, gdy Rozensztajn pisze o Himmlerze per "pan Himmler" a o Hansie Biebowie, niemieckim szefie administracji łódzkiego getta, per "pan Biebow".

To jednak i tak jeszcze nic w porównaniu z zapiskami dotyczącymi samego Chaima Rumkowskiego, któremu "Notatnik" w większości jest poświęcony, a które chwilami robią wprost niesmaczne wrażenie. Dowiadujemy się na przykład, że "(...) Prezes intensywnie pracował, by umożliwić ludności getta zaznanie [atmosfery] święta w domach." albo "(...) Prezes uznał za stosowne po ojcowsku pomówić z robotnikami, czym zdobył sobie ich przychylność i wzbudził w nich wielki szacunek. Robotnicy przekonali się, że żadna z dziejących się w resortach rzeczy nie jest dla Prezesa tajemnicą.", choć i tak odwzajemnienie "ojcowskiej miłości" Prezesa przez dorosłych jest niczym w porównaniu z tym, gdy czyta się, że "dzieci bardzo się ucieszyły swoim kochanym gościem, który zawsze się o nie troszczy i z całych sił się stara, by im niczego nie zabrakło. (...) Rozpromienione twarzyczki po raz kolejny już dowodziły, jak wielkie jest przywiązanie dzieci do ich starego przyjaciela".
 
Z tego ciągu peanów, paradoksalnie, wyłania się jednak postać megalomana, który zatracił poczucie rzeczywistości, człowieka którego mordercy jego narodu postawili na czele jego własnej społeczności, który uwierzył, że ma do spełnienia misję i został panem życia i śmierci swoich współobywateli.

Aż trudno uwierzyć, że wyobrażał sobie, że getto w Łodzi ma pozór państwa ("maleńkie państewko jak to getto ...") i roił sobie o powstaniu jego "protektoratu" w Tuszynie, wyobrażając sobie chyba, że jest kimś w rodzaju Ludwika IV a przynajmniej stosując jego maksymę "l'etat c'est moi", bo ciągle słychać "ja, ja, ja ..." - "(...) opracowałem plan dla wszystkich robotników i urzędników. To będzie mnie kosztować ponad milion marek na miesiąc.", "Odzwyczaję młodzież od spacerowania i zaprzęgnę ją do pracy." etc., etc., etc.

Przejawy jego władczości dzisiaj mogą śmieszyć, jak choćby zarządzenie, że "wszyscy będą musieli nosić krótkie ubrania (oprócz rabinów i innych duchownych)" a "skrawki z długich ubrań można wykorzystać do naprawy podartych rzeczy" ale ten uśmiech szybko znika z twarzy gdy czyta się przechwałki Rumkowskiego, w których bez skrępowania mówi o wysłaniu na śmierć ludzi, którzy nie chcieli mu się podporządkować, choćby to mieli być przestępcy - "wiecie na pewno, że w tych dniach skończyłem z grupą bohaterów półświatka, którzy próbowali się ze mnie i z mojego sądu wyśmiewać. No, wyprawiłem ich z getta do Niemców, już im pokażą, gdzie raki zimują ... Jeden Bóg wie, czy jeszcze kiedyś wrócą ..."

Zapewne wbrew zamierzeniem Rozensztajna powstał dokument potwierdzający prawdziwość myśli Lord Actona, że "każda władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie" a także i to, że każda, zawsze znajdzie swoich wiernych "palatynów".