poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Kot i mysz, Günter Grass

Nikt chyba nie lubi się mylić a jeszcze bardziej przyznawać do błędu, a mi zdarzyło się to za jednym zamachem aż dwa razy. Ale ponieważ jak wiadomo mylić się jest rzeczą ludzką a głupców trwać w błędzie więc posypując głowę popiołem swoje błędne opinie "odszczekuję". Do "Kota i myszy" sięgnąłem zaraz po "Blaszanym bębenku" i w porównaniu z nim wydała mi się to rzecz błaha. Zupełnie niesłusznie. 


Zwykli, normalni chłopcy, którym przyszło żyć w nienormalnych czasach, mają swój świat. Jest nim wrak polskiego statku wojennego, który traktują jako miejsce pozyskiwanie skarbów i gdzie mogą oddawać się dosyć ekscentrycznym badaniom organoleptycznym (trochę przypominającym eksperyment Oskara z oranżadą w proszku) a także powszechnym dla swojego wieku praktykom opisanym już w Biblii. Wojna jest czymś dalekim, traktowanym jako przygoda, o której opowiadają na szkolnych apelach wojenni bohaterowie. Krzyż żelazny jednego z nich stanowi dosyć dwuznaczny obiekt pożądania - nie wiadomo, czy kradzież jednego z nich ma stanowić sprzeciw czy wyraz apoteozy "dokonań" ich właściciela. Sprawca kradzieży po raz drugi zdobywa krzyż już na polach bitwy ale okazuje się, że nawet bohaterstwo i szafowanie własnym życiem nie jest w stanie, w oczach bezdusznego urzędnika, przekreślić szczenięcego w gruncie rzeczy wybryku. A skoro nie ma zmazania win to i dalsze starania stają się bezsensowne. Życie można oddać za to co bliskie i drogie a nie obce i abstrakcyjne.

"Kot i mysz" uznawana jest za drugą część trylogii gdańskiej Grassa. Pierwszą stanowi oczywiście "Blaszany bębenek", do którego można znaleźć wielokrotne nawiązania, przewija się mianowicie motyw chłopca z bębenkiem, bandy złodziei i odnaleźć można wzmiankę o sklepie Matzeratha. Dla mnie jednak ważniejsze było to, że książka odmitologizowała w moich oczach "Weisera Dawidka" P. Huelle. Akcja rozgrywająca się, w czasie gdy bohaterowie są w okresie dorastania, relacja dokonana już z perspektywy czasu przez "zapatrzonego" w swojego idola przyjaciela (?), dystans pomiędzy Joachimem Mahlke i resztą chłopców, jego tajemnicza śmierć (?) wyraźnie wiążąca się ze śmiercią Józefa Koljaczka, i naturalnie gdańskie realia a nawet narracja ze złamaniem zasady jedności czasu - nie ma co ukrywać to wszystko w powieści Grass i Huelle jest podobne. Nie zmienia faktu, że "Weiser" nadal pozostaje w kręgu powieści "magicznych" ale nie ma co ukrywać, wtórność motywów mocno nadszarpnęła moją estymę wobec autora.

sobota, 25 sierpnia 2012

"Ogniem i mieczem" powieść z dawnych lat Henryka Sienkiewicza, Bolesław Prus

I ostatni już posta w wakacyjnym nastroju, w którym poszedłem na całość i wyręczyłem się ... klasykiem. Przejeżdżałem niedawno przez położony pod Radomiem Jedlińsk i wypatrzyłem tam muzeum Witolda Gombrowicza. A jak Gombrowicz to i jego opinia na temat Sienkiewicza (do Oblęgorka nie jest stamtąd jakoś bardzo daleko) jako o "pierwszorzędnym drugorzędnym pisarzu". A co ciekawe wcale nie był w tej opinii odosobniony i przypomniała mi się recenzja "Ogniem i mieczem" Prusa, którą czytałem w szkolnych latach z wypiekami bo to przecież szarganie świętości narodowej. Żeby się nie narobić (w końcu są wakacje) głos oddaję Prusowi a że tekst zbyt obszerny do zamieszczenia na blogu skróciłem go (z zaznaczeniem skrótów) pozostawiając co smaczniejsze, moim zdaniem, fragmenty.


"(...) Że Ogniem i mieczem jest utworem bardzo pięknym, o tym nie ma dwóch zdań. Różnica między sądami, jakie słyszałem i czytałem, polega raczej na tym, że jedni w powieści Sienkiewicza widzą skończone arcydzieło, którym zachwycać się będą najpóźniejsze wieki, inni przyznają mu wartość tylko czasową; jedni stawiają je na równi z chlebem i żelazem, które zawsze są potrzebne ludzkości i zawsze znajdują nabywców, drudzy twierdzą, że powieść ta ma wartość modnej tkaniny, lecz jutro ustąpi innym artykułom sezonowym. Istnienie podobnych zdań świadczy, że w powieści Sienkiewicza są i jedne, i drugie pierwiastki: trwalsze i mniej trwałe. Co do mnie, ze wszystkich części składowych tego utworu najgodniejszym uwagi wydaje mi się sam autor. Że nie napisał arcydzieła, że jego powieść ma kapitalne wady, o tym chyba wie najlepiej on sam, ale że jest to talent potężny, który już dzisiaj owładnął techniką pisarską, i że ten człowiek, przy siłach, jakie posiada, mógłby stworzyć coś trwalszego, to dla mnie przynajmniej nie ulega wątpliwości. (...) 

I

Powieść Ogniem i mieczem w najogólniejszych zarysach przedstawia dwie walki: jedną toczy Rzeczpospolita z Kozaczyzną, Wiśniowiecki z Chmielnickim o Ukrainę, drugą - oficer husarii Skrzetuski i jego przyjaciele z pułkownikiem kozackim Bohunem i jego przyjaciółmi o pannę Helenę Kurcewiczównę. Połączenie dwóch tematów: społecznego i ludzkiego jest znakomitym pomysłem. (...) w całej powieści prawie na każdym kroku spotykamy związki przyczynowe i ten fakt, że drobne rzeczy wywołują nieraz wielkie skutki. Kto wie, czy jak nas uczy powieść, Zbaraż nie poddałby się Chmielnickiemu, gdyby zrozpaczony stratą Heleny Skrzetuski nie zdecydował się na przejście przez obóz nieprzyjacielski? To mocne zaakcentowanie prawa przyczynowości stanowi wielką zaletę utworu Ogniem i mieczem; tym więc silniej razi czytelnika zupełne pominięcie przyczyn, które spowodowały straszną wojnę. Dziesiątki stronic poświęcił autor pięknemu zresztą opisowi stepów ukraińskich, a pominął ich społeczne stosunki, całe dzieło zalał krwią i pożogą, bynajmniej nie troszcząc się o ich źródła. (...)

II (...) III

(...) Niezależnie od klasyfikacji, jaką zrobił sam autor, osoby wchodzące do powieści Ogniem i mieczem podzielić można jeszcze na dwie grupy: na figury realne i nierealne. Postaciami nierealnymi są: Zagłoba, Podbipięta i Skrzetuski, realnymi - wszystkie inne. Stanowią one ogromną i przepyszną galerię charakterów, z których każdy składa się z innych cech i posiada ich po kilka. (...) powieść roi się księżmi, którzy autorowi służą za materiał do efektownych obrazków, ale ani są tak bardzo potrzebni, ani swemu stanowi nie robią zbyt wielkiego honoru. Ich rola w powieści polega na asystowaniu możnym świata tego, na błogosławieniu, grzebaniu, pośmiertnym chwaleniu, a nawet pocieszaniu cierpiących… oficerów ks. Wiśniowieckiego. O ile zaś mnie się zdaje, ksiądz w tej powieści był tylko raz potrzebny, wówczas gdy Wiśniowiecki kazał wbić na pal niewinnego Sucharukę i ściąć jego towarzyszów; potrzebny był po to, ażeby albo ocalić nieszczęśliwych, albo otrząsnąwszy pył z obuwia opuścić obóz. Obecny jednak przy scenie mordu ksiądz ograniczył się na składaniu rąk i patrzeniu w oczy księciu; miał widać duszę nie chrystusowego apostoła, nie Skargi, ale panny respektowej. Najlepszym stosunkowo z księży jest Jaskólski, eks-żolnierz, który idąc z procesją podczas bombardowania Zbaraża przez Kozaków - zezował ku polu i nie mogąc wytrzymać mruczał: „Kury im sadzić, nie z dział bić! Ta jednowierszowa charakterystyka weterana zaszytego w habit jest przepyszna; równych jej pełno w powieści. (...)

Sienkiewicz, który spomiędzy naszych młodych pisarzy w najwyższym stopniu posiada uczucie realnej prawdy i miary, który w powieści stworzył kilkadziesiąt realnych figur, ten sam autor w tej samej powieści stracił miarę w malowaniu trzech figur głównych. (...) Proszę spojrzeć na Podbipiętę, jest to niebywały olbrzym, w którym wszystkie duchowe i fizyczne uzdolnienia przeszły w siłę mechaniczną. (...) Złowroga to figura. Gdy człowiek przypomni sobie jego monomanię ścinania głów, straszną siłę, dziewiczość, łagodność i pobożność, wtedy przychodzi na myśl gilotyna. Zdaje ci się, że to potworne rusztowanie przybrało ludzkie kształty i od czasu do czasu poci się westchnieniami i modlitwami, jakimi mimowolnie nasiąkło przy egzekucjach. W życiu nic nie jest niemożliwym, mógł więc istnieć podobny, chociaż nie tak silny ścinacz głów; zresztą znane są tego rodzaju śluby. Niemniej jednak Podbipięta jest figurą nierealną, ale jakąś legendową, olbrzymem z bajki. Za to jego wyjście ze Zbaraża „w celu przedarcia się do obozu królewskiego, jego niejasne przeczucie śmierci, małe paroksyzmy obawy, a wreszcie ostatnia walka i śmierć należą do najpiękniejszych ustępów powieści. Lecz autor na tym nie poprzestał, chciał jeszcze więcej wycisnąć łez i sięgnął aż do nieba. „Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u stóp Królowej Anielskiej.” Otóż jeżeli o rzeczach niebieskich wolno mieć własne zdanie, to ośmieliłbym się mniemać, że Królowa Anielska na taką „perełkę spoglądać musiała ostrożnie i z daleka. (...)

Drugą nierealną figurą jest Skrzetuski (...) Jeżeli tylko w powieści znalazła się jakaś Golgota, z pewnością na jej szczycie krzyżował się „poważny i smutny" pan Skrzetuski. (...). Dostaje się do niewoli i widzi nad sobą tysiące maczug, niemniej jednak wymyśla jak psom Chmielnickiemu i Kozakom, ponieważ piastuje urząd księcia Jaremy, a dla takiego tytułu warto nałożyć głową. Wykradają mu narzeczoną, ale on jej nie szuka, nawet nie myśli szukać jej bez urlopu, gdyż jego rycerskie serce jest tylko szufladą do spraw publicznych, nie zaś organem osobistych uczuć. (...) Walkę o Helenę toczą z Bohunem przyjaciele Skrzetuskiego, a on tymczasem albo poświęca się dla spraw publicznych, albo też z Chmielnickim czy z Kisielem prowadzi dysputy znowu - o sprawach publicznych. Czasami jest on tylko chórem z greckich tragedii, niekiedy zaś samym Jezusem Chrystusem. Człowiekiem staje się tylko wówczas, gdy trzeba znaleźć się w winiarni Dopula i wybić drzwi głową Czaplińskiego albo też obiecywać Helenie dwunastu synów, dwanaście takich jak on abstrakcji. (...)

Najbogatszą, najruchliwszą, najelastyczniejszą, największe robiącą wrażenie jest trzecia nierealna figura - Zagłoba. (...)  (...) Można bowiem posiadać w sobie pierwiastki z Falstafa i z Ulissesa, ale nie można być obydwoma razem. Szekspir, dobrze znający się na charakterach, tylko genialnego łgarza i hultaja pomieścił w jednym człowieku i już zrobił olbrzyma. Z tego powodu Zagłoba składa się z dwu olbrzymów - plus mały dodatek: poświęcenie!... Jak dalece zapomniał autor o zachowaniu miary, dowodzi tego rzut oka na komplet czterech przyjaciół. Tworzą oni spółkę, do której wchodzi: śmiertelnie kąsająca osa (jak mówi sam o Wołodyjowskim), sfinks ze łbem wieprza, nazwany Zagłobą, gilotyna w ludzkiej postaci - Podbipięta, i - Jezus Chrystus w roli oficera jazdy Skrzetuskiego!... Takie zbiegowisko i takich charakterów może zrobić silne wrażenie; niemniej jest ono dziwaczne. (...) Streszczając, co się powiedziało o charakterach w powieści Sienkiewicza, wypada, że do zbudowania ich użył autor bardzo wielkiej liczby cech i że każdą figurę zaopatrzył hojnie, czasem zanadto hojnie. Czy wszelako między tymi cechami znajdują się jakieś nowe?... Zdaje mi się, że ani jedna. (...)

środa, 22 sierpnia 2012

Piórko Finista Jasnego, cud sokoła, il. Iwan Bilibin

Jako, że są wakacje kilka postów na zupełnym luzie ... . O książce już wcześniej wspominałem przy okazji 30 dni z książkami jako o książce, którą poleciłbym osobie o wąskich horyzontach myślowych. Może dzisiaj niekoniecznie bym tak ją kwalifikował ale nadal bym ją polecał.


To zbiór czterech rosyjskich baśni ludowych wydanych w języku polskim w 1983 r. w Moskwie przez wydawnictwo Raduga. Ich tytuły niewiele mówią, oprócz tytułowej opowieści, są jeszcze historie o "Marii Mariewnej", "Wasylisie Pięknolicej" oraz "Królewnie w żabę przemienionej". To klasyczne baśnie, jakie coraz rzadziej się spotyka, są tam strachy, dzielni młodzieńcy i piękne królewny, wszyscy oni muszą pokonać przeciwności losu ale na końcu, na szczęście zawsze zwycięża miłość i dobro.




Niezależnie od baśni, prawdziwą ozdobą książki są ilustracje Iwana Bilibina (zamieszczone w kolejności tytułów ale bez ostatniej opowieści). To rosyjska secesja w najlepszym wydaniu, doceniana także na świecie (na wystawę prac Bilibina natknąłem się któregoś razu w Musée d'Orsay). Bilibin (1872-1942) był uczniem  m. in. I. Riepina i związany był ze słynnym "Mirem iskusstwa". W 1899 r. powstały pierwsze jego charakterystyczne ilustracje do bajki o "Iwanie carewiczu, Żar-ptaku i szarym wilku" a w latach 1899-1902 została wydana przez wytwórnię papierów wartościowych ówczesnej Rosji seria sześciu baśni, na którą oprócz tych, które zostały zawarte w książce składały także opowieści o "Siostrze Aniełuszce i bracie Iwanuszce" oraz o "Białej kaczce". A następnie ta sama instytucja wydała jeszcze bajki Puszkina z ilustracjami I. Bilibina: "Bajkę o carze Sałtanie" (1904-5), "Bajkę o złotym koguciku" (1906) oraz "Bajkę o rybaku i złotej rybce" (1908). Charakterystyczna dla jego prac jest czarna linia wyraźnie rozgraniczająca barwy, kształty i perspektywę płaszczyzn oraz wypełnione ozdobami ramki często nawiązujące do motywów ludowych.

Baśnie co prawda przeznaczone są dla dzieci ale ilustracje robią wrażenie i na dorosłych, warto więc skorzystać z pretekstu i pod pozorem zapewnienia rozrywki dziecku samemu nacieszyć oko.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Zaklęty dwór, Walery Łoziński

Przy okazji "wspominek" jakie miałem z Zacofanym w lekturze na temat "Prawem i lewem" Władysława Łozińskiego zeszło na jego brata Walerego i "Zaklęty dwór", a skoro powiedziało się A wypada powiedzieć też i B ... .


Książka ma już ponad półtora wieku i jeśli myśleć stereotypami powinna leżeć pomiędzy innymi ramotami z tamtych czasów, wyciągana tylko przez badaczy literatury i studentów polonistyki. Ale jest jakiś powód dla którego "Zaklęty dwór" ciągle jest wznawiany i to nie będąc szkolną lekturą. Co prawda powieść Łozińskiego chodzi w nimbie pierwszej (albo jednej z pierwszych) polskich powieści kryminalno-sensacyjnych, co trudno mi ocenić bo nie znam jej konkurencji ale jej obecność we współczesnym "obiegu wydawniczym" i bez tej sławy, moim zdaniem, jest uzasadniona.

Bo i też czego się tu nie znajdzie - jest wątek romansowy i awanturniczy, jest patriotyczny spisek, i przyziemne oszustwa, intryga, której przedmiotem jest spadek, zaskakujące zwroty akcji i interesujące obserwacje społeczne, tajemniczy duch, piękna nieznajoma, dwóch przyjaciół z których jeden jest obdarzony romantyczną duszą a drugi stąpa twardo po ziemi (nawiasem mówiąc trudno oprzeć się wrażeniu, że jego epizod szkolny przypomina trochę losy szkolnej edukacji Rafała Olbromskiego z "Popiołów" S. Żeromskiego). Naturalnie wszystko dobrze się kończy. Skąd my to znamy?! A to wszystko lekko podlane dowcipną uszczypliwością i podane trochę w stylu chwilami kojarzącym się z "Pamiątkami Soplicy" H. Rzewuskiego, chociaż niektóre przypadki kojarzą się bardziej z wyczynami opisanymi we wspomnianym już "Prawem i lewem", jak choćby ten - "Starościc kupił sztukę sukna i kazał staromiejskiemu Żydowi krawcowi zrobić płaszcz. "Ale każdy najdrobniejszy kawałeczek pozostały oddasz mi na powrót!" - zaostrzał na końcu. We dwa dni przybył krawiec z robotą i z kawałkami. Starościc oglądnął wszystko i nie przymierzając nawet, kazał przerobić płaszcz na surdut, upominając się znowu o każdą resztę najmniejszą. Następnie z surduta kazał sobie zrobić spencer, a z spencera kamizelkę, z kamizelki czapkę, a zawsze o kawałki dopominał się najusilniej. Kiedy już ostatnia skończyła się przemiana, a Żyd przybył z czapką do dworu, zapytał go starościc: "A kawałki masz?" - "Mam, jasny panie". - "Wszystkie?" - "Co do jednego." - "A więc teraz tu u mnie uszyjesz płaszcz na powrót!" Gdyby piorun nagle ugodził w Żyda, nie mógłby go tyle zdziwić i przestraszyć, co ten rozkaz niespodziewany. Na próżno biedak prosił się do domu i na różne odwoływał się przeszkody. Starościc nie odstąpił od swego. W miejsce okrawek dodawał łokieć sukna nowego, ale koniecznie chciał mieć płaszcz jak dawniej. Nie widząc innego ratunku przyznał się Żyd, że parę łokci sukna zostawił w domu. Starościc na to zapłacił mu za robotę, ile żądał, ale w naddatku kazał mu wlepić sowitą porcję plag na pamiątkę". Takich wychowawczych anegdotek można tu znaleźć całkiem sporo i na dodatek także ślady oświeceniowej moralistyki, jak choćby w filipice autora przeciwko zapożyczeniom z języka francuskiego, co jednak nie przeszkadza bohaterom książki namiętnego używania wtrętów łacińskich. Te jakoś Łozińskiemu do polszczyzny pasowały, zresztą nic dziwnego skoro jej znajomość została wyniesiona ze szkół a powieść jest wyraźnie tradycjonalistyczna - szlachta nawet jeśli ma jakieś swoje wady to i tak przeważają nad nimi jej zalety, w każdym razie na pewno chce dobrze a jeśli jej nie wychodzi to nie z jej winy. Magnackie "fumy" należy wybaczyć bo to tylko taka słabostka, za którą ukryta jest wrażliwa osobowość a całemu złu winni są generalnie nieoświeceni, eufemistycznie mówiąc, chłopi i wykorzystujący ich, podobnie zresztą jak i ich panów urzędnicy różnego autoramentu.

Co ciekawe, tego rodzaju anachronizmy w niczym nie przeszkadzają w lekturze, zwłaszcza że nie są jakoś szczególnie natrętne, powiedziałbym nawet, że mają swój "smaczek". Jest to oczywiście powieść "z myszką" ale mam wrażenie, że spokojnie może stanąć w szranki ze współczesnymi "produkcjami" i wcale nie stoi na przegranej pozycji. 

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Buddenbrookowie, Tomasz Mann

Co prawda miałem w planach przeczytać wreszcie słynnego "Lamparta" Tomaso di Lampedusy ale że "diabeł ogonem go przykrył" a w pamięci jeszcze miałem Buddenbrooka z "Effi Briest" więc zdecydowałem się odświeżyć sobie powieść Manna, tym bardziej, że Ida Jungmann której, niedaleko do Rozwity z powieści Th. Fontane pochodziła z Kwidzyna, a stąd już tak niedaleko do mojego rodzinnego miasta. Nawiasem mówiąc Kwidzyn, wbrew temu co pisał Mann, nie leżał w Prusach Wschodnich tylko Zachodnich. 


Po raz pierwszy z historią rodziny Buddenbrooków zetknąłem się jeszcze w licealnych czasach, a niedoczytawszy podtytułu byłem mile zaskoczony, gdy po skończonej lekturze zorientowałem się, że moje odczucia zgodne są z tym, co Mann zapisał w nim "czarno na białym". To książka nostalgiczna (jest tak znana, że jej treści nawet nie wypada referować), która opiewa świat, jaki odchodzi. Gdy pisał o Lubece, której nazwa nigdzie w powieści nie pada  (cóż to za memento dla tych, którzy dzisiaj epatują czytelników swoimi książkami w stylu "retro") świeża jeszcze była pamięć miasta, takiego jak wyglądało przed wojną 1870 r. Ale to nie o miasto tu chodzi lecz o epokę i ludzi, którzy ją symbolizują.

Co takiego się stało, że kilka wieków powolnego wspinania się na szczyty drabiny społecznej w ciągu jednego, tak na prawdę, pokolenia zostało obrócone wniwecz? Czy musiało do tego dojść? Oj, nie udały się dzieci Janowi Buddenbrookowi młodszemu; Tonia - wyniosła i infantylna aż do granic głupoty, Klotylda - dewotka, Chrystian - hipochondryk i enfant terrible. Nie miał szans Tomasz Buddenbrook podołać wyzwaniom nowych czasów z takim "wsparciem" ze strony rodziny. A do tego jeszcze żona - wyobcowana i daleka od przyziemnych spraw domu handlowego "Jan Buddenbrook". Nie miał szans - szkoda. Miał swoje wady ale ucieleśniał też pamięć dawnych, dobrych czasów gdy czas płynął wolniej, a których synonimami była stałość i mieszczańska solidność budząca zaufanie. Nie da się ukryć, że to epoka naznaczała ludzi na całe życie, tak jak Tonię, która ponosiła konsekwencje sprzeniewierzenia się głosowi serca i przedłożenia ponad niego "interesu" rodziny. Tak zresztą jak samego Tomasza Buddenbrooka opętanego poczuciem odpowiedzialności za wszystko, które przerodziło się w godną politowania pedanterię. Skazany był na klęskę oglądając się do tyłu i mając poczucie bagażu tradycji. Dzisiaj też by sobie nie poradził - nie dla niego czasy, w których rozróżnia się etykę i etykę businessu, które mają się do siebie tak jak Kant do kanciarzy, choć gwoli ścisłości jak wiadomo Tomasz czytał "Świat jako wolę i przedstawienie" urodzonego w Gdańsku Arthura Schopenhauera. Tak czy inaczej czasy, w których coś słowa, zasady i tradycja ważyły - odeszły.

Czy coś się stało? Miasto żyło przed Buddenbrookami i żyło po nich. Tak jak oni zamieszkali w czyimś domu tak i w ich domu zamieszkano. Było minęło, c'est la vie ... . A jednak czegoś żal, żal świata który był i bezpowrotnie odszedł w przeszłość wraz z Tomaszem Buddenbrookiem. Szkoda, że nigdy się nie dowiemy co się stało z panem Pfühlem, którego wywody na temat muzyki Albert Schweitzer mógłby wykorzystać w swojej biografii Jana Sebastiana Bacha, i czy miał powody do niepokoju Tomasz Buddenbrook gdy przedłużała się cisza w pokoju jego żony, w czasie gdy odwiedzał ją porucznik von Troth. Szkoda.


piątek, 17 sierpnia 2012

Dziewczyna z poczty, Stefan Zweig

"(...) bieda to nie wstyd. Ale to nieprawda. Kiedy nie można jej skryć, przynosi wstyd, i nic się na to nie poradzi, człowiek wstydzi się jej tak samo jak wtedy, kiedy zrobi plamę na czyimś obrusie. Załużona czy nie, uczciwa czy nikczemna, bieda zawsze cuchnie. Tak, cuchnie, cuchnie tak, jak może cuchnąc pokój w suterynie, która ma okna na ciasne podwórko, albo tak jak niezmieniane dostatecznie często ubrania. Człowiek sam ją czuje, jakby śmierdział gnojem. I nie da się jej pozbyć. Niewiele pomoże, że się założy nowy kapulusz, to tak, jakby wypłukać usta, gdy smród tymczasem bierze się z żołądka i przez usta jedynie wychodzi. Ciągnie się za człowiekiem i każdy go natychmiast poczuje, wystarczy, że to tylko przelotnie muśnie albo na niego spojrzy." 

Szkoda, że Zweig nie skończył tej książki, naprawdę szkoda. To jedna z tych nielicznych powieści, które czyta się z niecierpliwością przewracając kartki by dowiedzieć się co przyniesie kolejna strona, a gdy przeczyta się już ostatnią żałuje się, że to już koniec. Ja żałuję.


Bieda nie ma w sobie nic szlachetnego ani nie jest też motorem szlachetnych postępków a jeśli już to raczej takich, których wyjawienie niczego dobrego nie przyniesie. Życie w niej jest ciężkie ale jeszcze cięższa jest świadomość, że istnieje zupełnie inny świat, którego wydają się nie imać żadne troski i świadomość, że "łatwiej jest przeżyć dziesięć lat z pieniędzmi niż jeden dzień bez nich". Ale pieniądze nie są same w sobie są źródłem szczęścia ale tylko kluczem do jego osiągnięcia. Nie trzeba być bogatym wystarczy, że żyje się tak jak bogaty.

"Dziewczyna z poczty" jest historią o młodej kobiecie obdarowanej chwilową ułudą lepszego życia, którym się zachłysnęła i której ten miraż został odebrany. Jak kończą się takie przypadki nie od dziś wiadomo za  sprawą wicehrabiego de Valmont i pani de Tourvel, a w tym przypadku przypadek jest tym bardziej "niesmaczny", bo nie dotyczy miłości. Prosta dziewczyna, urzędniczka pocztowa w zabitej dziurze, popadająca w staropanieństwo nagle dzięki wyrzutom sumienia nigdy nie widzianej ciotki ma szansę zobaczyć inny świat dla niej niedostępny i którego istnienia nawet sobie nie wyobrażała. Nie jest heroiną bez skazy - odurzona atmosferą wielkiego świata zapomina, że to i tak tylko na chwilę, że to tylko niespodziewane wakacje, którymi została przypadkowo, w gruncie rzeczy obdarowana. Pozornie niewinne przemilczenie przeradza się w kłamstwo a to szybko wychodzi na jaw - wiadomo, wszak nie brak wokoło "życzliwych". Dla ciotki konwenanse okazują się najważniejsze i w obawie przed skandalem wyprawia ją z powrotem do domu.  Ale powrót to klęska - to już nie jest jej miejsce na ziemi. Wyjazd do Wiednia ma dać jej namiastkę życia, za którym tęskni a przypadek sprawia, że spotyka jeszcze jednego rozgoryczonego, którego nadzieje tak wydawałoby się realne rozpłynęły się za sprawą biegu historii. Czy uda się jej wraz z nim powrót do świata marzeń - tego już się nigdy nie dowiemy ...

Po niedawnej lekturze Niecierpliwości serca nie da uniknąć porównań obu książek, zwłaszcza że to chyba jedyne dwie powieści jakie napisał. Jego bohaterki mi, że pochodzą ze skrajnie różnych warstw społecznych, dzieli je również różnica wieku mają jednak pewien rys wspólny, żyją jakby w uśpieniu do momentu gdy doznają impulsu; i jedna i druga doznała go w zbliżonych okolicznościach. Podobnie, żadna z nich nie ma też uczuć pośrednich - konsekwencją niemożliwości realizacji marzenia dla każdej z nich jest tylko samobójstwo, przerzucając się ze skrajności w skrajność. Obie też żyją złudzeniami Edyta Kekesfalva  złudzeniem miłości, Christine Hoflehner złudzeniem dostatku. Emocje obu kobiet nie pozostawiają złudzeń, obie mogłbyby być pacjentkami Zygmunta Freuda.

Dla mnie, niespodziewanie "Dziewczyna z poczty" okazała się książką do pewnego stopnia szczególną a to za sprawą osobistych skojarzeń i wspomnień związanych z gasthofem niedaleko Vaduz, mieszczącym się w dawnym budynku poczty, w takim w jakim mogła pracować Christine i drugim, na austriackim "zadupiu" pomiędzy Wiedniem i Grazem, w jakim na poddaszu mogła mieszkać ze swoją matką.

Ale są też i inne skojarzenia, których zupełnie się nie spodziewałem, zważywszy że świeża pamięć o "Niecierpliwości serca" nie dawała ku temu żadnych podstaw. Wspomnienia syberyjskiej niewoli Ferdinanda Farrnera przywodzą na myśl "Armję (sic!) za drutem kolczastym" E. Dwingera a opisywana przez niego sytuacja w Wiedniu po Wielkiej Wojnie może się kojarzyć z "Berlin Alexanderplatz" A. Döblina. Gdy czyta się jego "diagnozy społeczne"  ma się przed oczami "Bezrobotnych" A. Sandera (poniżej), a "pikanterii" dodaje fakt, że choć zdjęcia zostały zrobione w Kolonii to pochodzą z okresu, w którym mniej więcej rozgrywa się akcja powieści - pierwsze w 1920, drugie w 1928 roku.



Wzmianka Franzla, szwagra Christine o "rusińskich lumpach" wśród towarzyszy niedoli, wywołuje z pamięci Piotra Niewiadomskiego z Soli ziemi J. Wittlina - kto wie jak potoczyły się jego dalsze losy? Z kolei  ostracyzm, którego ofiarą pada tytułowa bohaterka to przecież "wypisz, wymaluj" los Stefci Rudeckiej z "Trędowatej" H. Mniszkówny. Ale jest też przeciwwaga dla tego niebezpiecznego ocierania się o literaturę, jak to się kiedyś powiadało, "dla kucharek" bo w epizodzie, w którym Christine oddaje się Ferdinandowi w tanim, podejrzanym hotelu można dopatrzeć się podobieństwa do jednego z opowiadań I. Bunina, bodajże "Gramatyki miłości", jeśli dobrze pamiętam ale głowy jednak nie daję. Zaskakujące ... . Świetna książka, dawno już takiej nie czytałem ... .

czwartek, 16 sierpnia 2012

Jądro ciemności, Joseph Conrad - notatki na marginesie

Trochę "odkurzone" refleksje na tematy związane z jedną z moich ulubionych książek - "Jądrem ciemności".  Jakiś czas temu ukazał się szumnie (jak na tłumaczenie) zapowiadany przekład autorstwa Magdaleny Heydel. Jak "wieść gminna niesie" jest to podobno najwierniejsza oryginałowi wersja - być może ale moim zdaniem większe wrażenie robi mroczna, duszna i obezwładniającej czytelnika atmosfera, którą emanuje tłumaczenie Anieli Zagórskiej w opracowaniu Zdzisława Najdera (wydanie "Ossolineum" z 1972 r. w "Wyborze opowiadań"). 


Naturalną koleją rzeczy sięgnąłem też do "znakomitego", zdaniem wydawcy, posłowia. Bardziej jednak pasowałoby do niego określenie dyskusyjne, zwłaszcza, że trafiają się w nim ewidentne błędy - jakimś dziwnym trafem Tłumaczka doliczyła się na przykład czterech dżentelmenów oczekujących na "Nellie" na przypływ, podczas gdy już od z pierwszych stron opowiadania wiadomo, że panów było pięciu: Dyrektor Kompanii, mecenas, księgowy, Marlow i narrator. Ale pomyłki każdemu mogą się zdarzyć - w końcu w posłowiu do tłumaczenia Jędrzeja Polaka, prof. Przemysław Czapliński ma wątpliwości, czy "miasto umarłych" to Bruksela czy Londyn, choć wszystkie znaki na ziemi i morzu wskazują na Brukselę.

Zdecydowanie na plus można Magdalenie Haydel zaliczyć przypomnienie interpretacji Chinue Achebe odczytującego "Jądro ciemności" jako utwór obrzydliwy i obraźliwy, promujący rasizm a także interpretacji N. Pelikan Straus zarzucającej opowiadaniu "brutalny seksizm". Dobrze wiedzieć, że są i takie pomysły a oryginalność takich interpretacji przywodzi na myśl "boy'owskie" spojrzenie na "Zemstę" Fredry - oczami robotników, którym nie zapłacono za ich pracę przy budowie muru. Na pewno przewrotne i prowokujące - ale to ślepy zaułek niczego w utworze Conrada nie wyjaśniający, a na ile podyktowany idee fixe autorów a na ile modą to już inna sprawa. Interpretowano swego czasu utwory poprzez pryzmat walki klasowej a dzisiaj zdarza się robić to poprzez pryzmat preferencji seksualnych autorów, a skoro tak, to można także i płci. Na szczęście, z czasem okazuje się, że mody przemijają i zwycięża zdrowy rozsądek.

Ciekawsze, żeby nie powiedzieć wprost - sensowniejsze, interpretacje dotyczące spraw bardziej przyziemnych. Do takich należy konstatacja Autorów posłowia do "Jądra ciemności" (P. Czaplińskiego do tłumaczenia J.Polaka i M.Haydel do tłumaczena własnego) doszukująca się inspiracji "Jądrem ciemności" jednego z najlepszych filmów Wernera Herzoga "Aguirre, gniew boży", chociaż już na początku filmu Herzog zdradza jego źródło. Jest nim mianowicie "Relación del nuevo descubrimiento del famoso río Grande que descubrió por muy gran ventura el capitán Francisco de Orellana" Gaspara de Carvajal (ok. 1500 - 1584), misjonarza, który brał udział w wyprawie Francisco de Orellnay, a która miała miejsce prawie 20 lat wcześniej przed wyprawą Lope de Aguirre (1542).

Każdy kto interesuje się twórczością Herzoga wie, że jego filmy powstają tam gdzie toczy się akcja, jeśli więc "Aguirre" miałby być zawoalowaną wariacją na temat opowiadania Conrada, to z godnie z tą zasadą, powstałby, jeśli nie na Kongo to przynajmniej byłaby nagrywany w Afryce. Wypada też zwrócić uwagę na jeszcze jeden film oparty na losach Aguirre a mianowicie "Eldorado" Carlosa Saury. Dziwnym trafem jeszcze nikomu, mimo że klimat tego filmu jest równie "duszny" co "Aguirre", nie przyszło do głowy ogłoszenia jego powinowactwa z "Jądrem ciemności", choć być może przyczyną jest prozaiczna nieznajomość filmu Saury. Źródłem "pomysłu" powiązania filmu Herzoga z opowiadaniem Conrada jest, jak się wydaje, szkic Paolo Sirianiego "Podróż Aguirre do jądra ciemności" opublikowanym w zbiorze "Werner Herzog" (Goethe-Institute, 1994) ale na próżno i w nim szukać przekonujących argumentów uzasadniających pokrewieństwo tych dwóch dzieł. Fakt, że film Herzoga wywarł wpływ na "Czas Apokalipsy" Copolli, którego konotacje z "Jądrem ciemności" są bezdyskusyjne wcale nie znaczy, że oba czerpały z tego samego źródła. Trzeba jednak dodać, że niewątpliwie sam tok narracji i atmosfera filmu może przywodzić na myśl atmosferę "Jądra ciemności" choć ciągle stąd jeszcze daleko do poszukiwania zależności pomiędzy nimi.

Czytając "Jądro ciemności" w tłumaczeniu M. Heydel nabrałem chętki na porównanie go z innymi, wcześniejszymi tłumaczeniami, ku mojemu zdziwieniu wszystkie one różnią się między sobą i to dosyć znacznie. O ile nie ma w tym nic dziwnego w odniesieniu do tłumaczenia Anieli Zagórskiej, które ma prawie 90 lat, to pozostałe tłumaczenia powstały współcześnie i ich zróżnicowania nie da się wytłumaczyć ewolucją języka. Ale żeby nie być gołosłownym - "Jądro ciemności" doczekało się sześciu a właściwie siedmiu tłumaczeń (tłumaczenie A. Zagórskiej ukazało się także w opracowaniu Zdzisława Najdera) - załączyłem próbki poniżej, przytaczając też by każdy miał punkt odniesienia zdanie oryginału.

"I saw on that ivory face the expression of somber pride, of ruthless power, of craven terror - of an intense and hopeless despair". J. Conrad, Harper Press, 2010, p. 90.

"Dostrzegłem kolejno na tym obliczu z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przeraźliwego strachu, głębokiej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. A. Zagórskiej w oprac. Z. Najdera, Ossolineum, 1972, s. 157-158.

"Widziałem na tej twarzy z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przelękłej zgrozy - gwałtownej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. B. Koc, LSW, 2008, s. 136.

"Na tej twarzy o barwie kości słoniowej ujrzałem wyraz ponurej dumy, bezwzględnej siły, przeraźliwego strachu - intesywnej i pozbawionej nadziei rozpaczy" - tłum. P. Jabłońskiej, Greg, 2010, s. 62.

"Na tym obliczu z kości słoniowej ujrzałem wyraz posępnej pychy, bezwzględnej wszechmocy, tchórzliwego strachu - wszechogarniącej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. J. Polaka, Vesper, 2009, s. 107.

"Na wyrzeźbionym w kości słoniowej obliczu malowała się kolejno ponura duma, bezwzględna potęga oraz nieprzytomny strach wynikający z głębokiej i beznadziejnej rozpaczy" - tłum. I. Sochy, Zielona Sowa, 2009, s. 73.

"Na twarzy koloru kości słoniowej zobaczyłem wyraz ponurej dumy, bezwzględnej siły, tchórzliwego przerażenia - wzmożonej, beznadziejnej rozpaczy" - tłum. M. Heydel, Znak, 2011, s. 91.

Które jest najlepsze, nie podejmuję się powiedzieć. To już sam Conrad musiałby osądzić, na ile to co chciał przekazać, udało się przetłumaczyć na jego rodzinny język. 

A skoro już mowa o Marlow'ie wspominającym oblicze Kurtza, to trudno nie zadać pytania kim tak właściwie był ten ostatni. Odpowiedź na nie daje nieoceniony w tym względzie Zdzisław Najder "Genezie postaci Kurtza poświęcono wiele uwagi. Jean-Aubry ze zwykłą dlań naiwnością wiąże go z rzeczywistym Kleinem. Jerry Allen dopatruje się analogii z głośnym w latach 1888-1890 członkiem wyprawy Stanleya, brytyjskim majorem E. M. Bartoletem; Norman Sherry wskazuje na podobieństwo do czołowego funkcjonariusza SA do Handlu z Górnym Kongo A. E. C. Hodisterem; Hannah Arendt dostrzega model Kurtza w Karlu Petersie, niemieckim łowcy przygód kolonialnych; Adam Hochschild ukazuje uderzające analogie z Belgiem Leonem Romem, kapitanem Force Publique, którego Conrad spotkał być może w Leopoldville w sierpniu 1890. Wszystkie te żródła wydają się możliwe, ale Conrad nie musiał koniecznie z nich czerpać. Wzoru dla Kurtza dostarczały z jednej strony tradycja literacka i filozoficzna, z drugiej zachowanie bardzo wielu Europejczyków w Afryce. Jako postać z określonym życiorysem jest ostatecznie tworem pisarza." (Z. Najder, Życie Josepha Conrada-Korzeniowskiego, tom I, Lublin 2006).

Innym wątkiem, który mnie zainteresował, to lektury Kurtza, co prawda w "Jądrze ciemności" na próżno ich szukać ale za to w "Czasie Apokalipsy", który jest dla mnie emanacja opowiadania Conrad, uważny widz ma szansę co nieco wypatrzeć. Da się bowiem zauważyć "Złotą gałąź" James'a G. Frazer'a, "Legendę o Graalu. Od starożytnego obrzędu do romasu średniowiecznego" Jessie L. Weston, jakąś książkę Johanna W. Goethe'go, być może "Fausta" oraz Biblię. Jakże to wymowne - książka, w której niespodziewanie można znaleźć zarówno u "dzikich" jak i "cywilizowanych" zastanawiająco podobne wierzenia, książka o poszukiwaniu celu najwyższego i czystego oraz zaprzedaniu duszy diabłu w zamian za poznanie sensu istnienia no i oczywiście Biblia. 

"Złota gałąź" doczekała się w Polsce kilku wydań m. in. w słynnej serii "ceramowskiej". Wydanie z 1962 r. ma "afrykańską" okładkę, na której znajduje się statuetka nkisi z plemienia Songye z terenu obecnej Demokratycznej Republiki Kongo oraz maska (a właściwie jej górna część) chiwara z plemienia Bamana (Mali).


Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że plemieniu Bamana nie poświęcono w książce nawet zdania a plemieniu Songye jeden niezbyt obszerny opis obrzędu związanego ze ścięciem drzewa. "Basongowie w Afryce Środkowej uważają, że gdy drzewo jest ścinane, zamieszkujący je duch może w gniewie spowodować śmierć wodza i jego rodziny. Dla zapobieżenia takiemu nieszczęściu zasięgają rady znachora, a gdy otrzymają zezwolenie, drwal składa najpierw drzewu ofiarę z kury i kozy, po czym natychmiast po pierwszym uderzeniu toporem przykłada usta do drzewa i wysysa soki. W ten sposób powstaje braterstwo z drzewem, tak jak dwoje ludzi zawiera braterstwo krwi przez wzajemne ssanie krwi. Potem może już bezkarnie przystąpić do powalenia swego brata-drzewa."

"Legenda o Graalu. Od starożytnego obrzędu do romansu średniowiecznego" Jessie L. Weston ukazała się w 1920 r. a jej polskie tłumaczenie w 1970 r. (drugie wydanie ukazało się w 1998 r.). Poszukiwacze sensancji zdecydowanie się rozczarują - to nie książka w rodzaju "Kodu Leonarda da Vinci" lecz próba poszukiwania źródeł idei Graala. Weston źródeł tych doszukuje się, jak wynika to już z podtytułu, nie w kulturze chrześcijańskiej ale w starożytnych kultach i nie kryje się ze źródłem inspiracji dla takich pomysłów wskazując bezpośrednio na "Złotą gałąź" Frazera.


Kiedyś książka Weston narobiła zamętu, dzisiaj to trochę przebrzmiała klasyka, a "kubeł zimnej wody" na nieco ekscentryczne koncepcje Weston m.in. wiążącej legendę o Graalu z kultem płodności wylał m.in. C.S. Lewis proponując by tajemniczego nie objaśniać jeszcze bardziej tajemniczym lecz by raczej poświęcić uwagę samym tekstom. Nie zmienia to jednak faktu, że książka warta jest przeczytania choćby dlatego, że była inspiracją dla T.S. Eliota do napisania "Ziemi jałowej", co sam przyznał i chyba to pierwszy (i jedyny) taki przypadek gdy książka naukowa stała u źródeł poematu. Każdy kto dotrwał do "listy płac" "Czasu Apokalipsy" i poświęcił jej chwilę uwagi wie, że wiersz czytany przez Kurtza to fragment 'Wydrążonych ludzi" T. S. Eliota. Jego poezje są tak na prawdę jedyną książką, co do której można mieć pewność, że były lekturą pułkownika.

"Jesteśmy próżnymi ludźmi
wypchane kukły
wsparte o siebie głowy wypełnione słomą
kiedy szepczemy
nasze suche głosy
są ciche i nieważne
jak wiatr pośród traw
jak kroki szczurów
w naszej zaschłej celi
kształty bez formy
cień bez koloru
zamarła siła
gesty bez ruchu"

To jeszcze jeden dowód powiązania filmu z "Jądrem ciemności" a właściwie rodzaj trybutu, jaki Copolla składa Conradowi, co nie wymaga specjalnych wywodów bo wiersz zaczyna się od motta "Pan Kurtz - on umrzeć" (z kolei drugie motto "A penny for the Old Guy" nawiązuje do Guya Fawkes'a). Wszystko się tu jakoś więc wiąże i przenika, na stoliku obok łóżka Kurtza leży przecież "Złota gałąź" Frazera, która była inspiracją dla "Legendy o Graalu ..." Jessie L. Weston (też zresztą tam leżącej). Nią z kolei inspirował się T. S. Eliot pisząc "Ziemię jałową", a skoro Eliot - to muszą być "Wydrążeni ludzie". Ufff ... - wygląda to prawie, jak w powieści szkatułkowej. Poszukiwania tych wzajemnych powiązań sprawiają, że na drugi plan trochę schodzi ich znaczenie - ale i na to jeszcze przyjdzie czas.


W filmie jest jeszcze jeden wiersz T. S. Eliota - "Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka" - "Byłbym pazurem poszarpanym... rwącym powierzchnię cichych mórz." Mimo, że widz styka się z nim wcześniej to pozostaje trochę w cieniu "Wydrążonych ludzi" a właściwie nawet niezauważony, co ostatecznie przecież nie dziwi bo przecież fotoreporter (odpowiednik arlekina z "Jądra ciemności" - syna archijereja z guberni tambowskiej), który go wygłasza ma się do pułkownika tak jak "arlekin" do Kurtza. 

środa, 15 sierpnia 2012

Buszujący w zbożu, Jerome David Salinger

Moje pierwsze spotkanie z twórczością J. D. Salingera, o którym oczywiście wiedziałem, że jest autorem "Buszującego w zbożu", a sława tej swego czasu kultowej książki dotarła i do mojej szkoły, było spotkaniem w stylu "rozpaczliwym". Poszukując bezowocnie "Buszującego w zbożu" natrafiłem na "Franny i Zooey" a potem "Wyżej podnieście strop, cieśle i Seymour - introdukcja". Nie mogę powiedzieć by były to spotkania udane. 


Podobnie zresztą jak i spotkanie z Holdenem Caulfield'em, do którego, ponownie doszło po latach. Zadziwiające jak książka wyblakła przez lata, znacznie bardziej niż "Samotność długodystansowca" Alana Sillitoe ale nie mogę wykluczyć, że to wrażenia immanentnie przypisane wiekowi "wapniaków".

Biedny Holden ... , dzisiaj jego "bunt" trochę śmieszy i trochę irytuje. Jego historię czyta się momentami z politowaniem i pewnym zażenowaniem kiwając głową. Ale jest też w niej coś trwałego i ponadczasowego - wiek jej bohatera. Wiek, w którym, tak jak on jest się bezkompromisowym a wszystko jest takie proste, czarne albo białe, gdy wierzy się że na każde pytanie można dać odpowiedź tak lub nie, wiek w którym wszystko wiemy najlepiej. Cóż, dopiero doświadczenie życiowe, które przychodzi z czasem uczy, że nic nie jest tak proste, jak się to temu chłopakowi, a i nam w wieku "nastu" lat w naszej naiwności wydawało.

Niewiele mu się podoba - brat, który zmarł, młodsza siostra, która jeszcze jest dzieckiem i dziewczyna, w której się kocha. Wszyscy są beznadziejni a rzeczy, których, jak zapewnia, nienawidzi trudno zliczyć. Ale sam bunt jest, łagodnie rzecz ujmując, specyficzny. Jak na kogoś, kto ma dosyć mieszczańskiego społeczeństwa ma zaskakująco mieszczańskie upodobnia. Ma uciec na farmę gdzieś w Colorado ale póki co woli hotel w Nowym Jorku a zamiast koni - taksówki. Do baru "Wicker" przychodzą wg Holdena, kabotyni (a coś wie o tym, bo sam jak wyznaje był jego bywalcem), homoseksualiści i ... Holden, czyżby więc był jednym z tych kabotynów? Usiłuje być dorosłym korzystając z atrybutów zastrzeżonych dla pełnoletnich; papierosy, alkohol, nieudana próba inicjacji seksualnej - nawiasem mówiąc, warto porównać ją z próbą Romana Boryczki z "Zaklętych rewirów" H. Worcella - jak się okazuje niewiele w gruncie rzeczy chłopców w tym samym wieku niezależnie od czasu, miejsca i okoliczności, które ich dzielą. Wszakże też rozterki (?) religijne Caulfielda nie są bardzo odległe (pomijam dramaturgię, której w "Buszującym w zbożu" nie ma) od tych, jakie opisuje J. Parandowski w "Niebie w płomieniach" czy Z. Nowakowski w "Rubikonie". 

Ale też nie można nie zauważyć, że to w gruncie rzeczy dobry, inteligentny chłopak (lista jego lektur robi wrażenie, przyznaję wiele nazwisk autorów nic mi nie mówi ale też miło było rozpoznać starego znajomego "Wielkiego Gatsby'ego" F. Scotta Fiztgerald'a), co prawda zagubiony, który sam się zapędził w ślepą uliczkę, z której nie widzi wyjścia poza swoim idee fixe. Widać jak spragniony jest partnerskiego, poważnego traktowania przez innych i jak odwdzięcza się w zamian za to zaufaniem, choć wygląda na to, że mogło się to dla niego skończyć fatalnie. Co ma więc robić? Mógłby pewnie zapytać "jak żyć panie premierze, jak żyć?" Ale cudownej recepty nie ma nie będzie wyjazdu do Colorado, nie będzie farmy. Wygląda na to, że wszystko się skończy jak zwykle. Jednak przykro patrzeć, gdy młodość jest sprowadzana z obłoków na ziemię.

O ile alegoryczna wyprawa z krainy dzieciństwa do dorosłości w swojej formie anno domini 1951 dzisiaj może budzić pewne rozbawienie, to są też wątki, które dzisiaj z punktu widzenia politycznej poprawności są co najmniej niewygodne. Chodzi mianowicie o podejście do homoseksualizmu i kobiet. W powieści Salingera nie ma gay'ów - homoseksualiści to homoseksualiści, pedały albo pedzie, których traktuje się ze wzgardą, politowaniem i którzy budzą wstręt. Nie da się też ukryć, że kobiety w "Buszującym w zbożu" są co prawda traktowane jako obiekt westchnień ale i z wyższością, jako obiekt, przedmiot właśnie a nie podmiot i, o zgrozo!, nie wydają się tym faktem jakoś specjalnie zgorszone. Co za niepedagogiczna powieść a właśnie się dowiedziałem, że książka Salingera jest lekturą szkolną - ciekawe ... 

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Chleb rzucony umarłym, Bogdan Wojdowski

"My, twój naród cały teraz oto w prochu i w pyle. Rażony głodem, tyfusem dotknięty i przekleństwem. Nad otwartym dołem postawiony. My, twój naród, jako jeden krzak gorejący. My, twój naród wydany na całopalenie". Książkę - VII wydanie z 1990 r. kupiłem zupełnie niechcący na jakieś prehistorycznej wyprzedaży - cena 12500 zł - tak, tak ... słownie dwanaście tysięcy pięćset złotych. Sporo czasu upłynęło zanim przeczytałem ją po raz pierwszy a potem zaglądałem do niej jeszcze kilkukrotnie, teraz po "Chleb rzucony umarłym" Bogdana Wojdowskiego sięgnąłem pod wpływem impulsu i zaczątku dyskusji (?) z Beznadziejnie zacofanym w lekturze


"De profundis clamavi ad te domine ... " to pierwsze co nasuwa się na myśl jeszcze w trakcie lektury ale po przeczytaniu ostatniej strony już wiadomo - nie ma nadziei i nie ma wybawienia i nie słowa psalmisty ale Dantego "Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate ..." są tu bardziej odpowiednie.  

Byłoby banałem powiedzieć, że to powieść wstrząsająca. To dosyć oczywiste zwłaszcza gdy zna się podstawowe fakty z życia autora, który nigdy nie wyzwolił się z traumy warszawskiego getta i przepłacił ją samobójczą śmiercią. Nie ma już ludzi, o których pisał, domów ani w gruncie rzeczy ulic bo pozostały po nich tylko nazwy. Z Umschlagplatzu, na który poszła matka Dawida, głównego bohatera, i do której z własnej woli dołączył jej mąż a jego ojciec też niewiele zostało, ale można rozpoznać miejsce gdzie Dawid wraz z kolegami okradał zwłoki na cmentarzu przy ulicy Okopowej - zapadliska wśród pomników tych, którzy mieli więcej szczęścia i oszczędzony był im los mieszkańców getta. 

Zwykła rodzina, której co prawda się nie przelewało ale też i nie klepała biedy. Dawid - chłopiec przedkładający wypady z kolegami, fakt, że ponad miarę, nad naukę ale tak na prawdę normalny dziesięciolatek  Wybucha wojna i dzięki niej omija go domowa afera z powodu pozostania na drugi rok w tej samej klasie. Nie jest dobrze ale też nie jest jeszcze tragicznie. Co prawda dziadkowi obcięto brodę, wszyscy muszą chodzić z opaską z gwiazdą Dawida na rękawie ale to jeszcze da się wytrzymać. Jednak któregoś dnia wie już, że jest " Żydem, bo Żydem jest ten, który urodził się z łona matki Żydówki i ojca Żyda, kiedy dziadek i babka też byli Żydami, matka i ojciec dziadka oraz matka i ojciec babki również byli Żydami, a ponieważ tamci Żydzi mieli przodków Żydów, dlatego ich potomstwo i potomstwo ich potomstwa jest przeklęte na wieki". Dorasta w getcie, gdzie dzieci nie wiedzą co to łąka i co to krowa. Gdzie cały dotychczasowy świat zostaje wywrócony do góry nogami. Zasady, w jakich żył on, jego rodzina, ludzie wśród których się obracał są już nieważne. Zostały zakwestionowane i zanegowane. Dawne wartości nabierają nowych kształtów bo też i nowa jest rzeczywistość - "Wstyd jest wtedy, kiedy człowiek nie chce drzemać na bruku, bredzić ze znużenia w słońcu i nie chce, aby inni widzieli, jak maszerują po nim muchy. Jak człowiek jest głodny, nieswojo patrzeć mu w oczy. A samemu chleb swój trzeba połykać ukradkiem i takie jedzenie też jest wstydem. Głodni wstydu nie mają i wolą skomleć i wyciągać do przechodniów puste ręce niż ginąć w czterech ścianach bez pomocy. Litości domagać się u dobrych ludzi. Dobrzy ludzie idą ulicami, a nędzarze leżą pod ścianą. Dobrzy ludzie rzucają grosik i idą dalej, a głodni zostają na bruku, który do nich należy." Ale okazuje się, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Zamknięci w getcie, pozostawieni sami sobie ludzie pokazują swoje prawdziwe oblicze. Niektórzy w godzinie próby "oparli się", wielu jednak nie. I książka Wojdowskiego jest w dużej mierze oskarżeniem tych z własnego narodu, którzy się nie oparli właśnie. Tych, którzy pomagali Niemcom zapędzić własnych braci na bocznicę kolejową na Stawkach i także tych, którzy zajęli się robieniem geszeftów zamykając oczy na to, co się dookoła dzieje, przedkładając "miękkie" i "twarde" nad drugiego człowieka. Sam Dawid też nie jest bez winy. To książka o dniu codziennym getta zwykłych ludzi, zwykłego chłopca, coś co można by porównać mutatis mutandis z Powstaniem Warszawskim i "Pamiętnikiem z powstania warszawskiego" M. Białoszewskiego. Tu nikt nie myśli o bohaterskich zrywach, jakby tu z honorem polec - przyczyną bohaterstwa jest jedynie głód, to za jego sprawą Dawid i jego koledzy gotowi są ryzykować życie. Głód, który stawał się przyczyną śmierci - "ci, którzy mieli umrzeć, już wymarli. Ci, którzy będą dopiero umierać, żyli jeszcze czekając na swoją kolej. Głodem wygnani z ciemnych, nie opalonych nor, biegli nocą przez opustoszałe ulice, bezkarnie i całym tłumem wołając, hałasując, brzęcząc pustymi blaszankami. Gubili po drodze wszy, kłęby łachmanów. Suche szkielety słaniające się bezsilnie w luźnych strzępach odzieży padały na ziemię ze strasznym skomleniem. Ich krzyk, bezładne skargi biły w okna. Nazajutrz stróże okrywali trupy papierem." Świat, w którym żyje Dawid skazany jest na zagładę i co ma zrobić dwunastoletni chłopiec z taką świadomością? Co ma zrobić gdy słyszy od swego dziadka, który był dla niego najwyższym autorytetem "(...) zapomnij o tym, że jesteś Żydem. Żeby żyć trzeba zapomnieć. (...) Żyj ... Żyj jak wściekły pies i biegaj po polu z daleka od ludzi, ale żyj. Nikogo, niczego się nie bać. Kto się boi, przepada. Kto się boi, traci głowę. Uciekaj i żyj. (...) Zostaniesz sam. Twój ojciec słaby, miękki. Dwa razy pomyśli, zanim raz postawi nogę. A dzisiaj nie można tak. (...) Nie myśleć, żyć. Żyć aby uciekać. Uciekać, żyć i uciekać. Jak będą złorzeczyć na Żydów, milcz. Jak będą szydzili z Żydów, milcz. Zamknij oczy i uszy na wszystko. Zapomnij, kim jesteś, kim ojciec i matka twoja. Zapomnij, kim byli twoi dziadkowie. Niech ci powieka nie drgnie, kiedy zobaczysz swoich pędzonych do dołu. Odwróć się z tego miejsca i idź. (...) Masz mieć kamień zamiast serca. Słyszysz? Wypędź z pamięci nas wszystkich. I żyj, amen."

To nie jest taka sobie zwykła książka, jeszcze jedna powieść o Zagładzie, to przejmujące świadectwo ludzkiego okrucieństwa, niesprawiedliwości i beznadziei. Getto w "Chlebie rzuconym umarłym" to świat, w którym ludzie gotowi są na każde upodlenie byleby tylko przeżyć a mimo to nie otrzymują nawet promyka nadziei.


"Nie mam do ciebie żalu, ty do mnie nie miej. Do końca życia modlić się za was będę."

sobota, 11 sierpnia 2012

Effi Briest, Theodor Fontane

Nie tak dawno pisałem o najlepszych czytadłach. Jako że lista miała się ograniczać tylko do dziesięciu pozycji nie starczyło już miejsca na książkę, która znakomicie by tam pasowała a mianowicie "Effi Briest". Autor cieszy się sławą poprzednika Tomasza Manna, a jego książka to powieść realistyczna w starym, dobrym stylu. Jej okładka (poniżej) pochodzi z zasłużonej aczkolwiek nieco siermiężnie wydawanej serii z kolibrem (1982), co zresztą widać ale książka była wydana wcześniej w "Bibliotece Klasyki Polskiej i Obcej" (1974), oba wydania są zresztą w tym samym tłumaczeniu Izabeli Czermakowej.


Młodej kobieta, ledwo wyrosła z wieku dziecięcego, niespodziewanie dla siebie samej wychodzi za mąż za namową rodziców za człowieka, który mógłby być jej ojcem (był zresztą, co dodaje pikanterii, epuzerem matki). Wszystko niby jest w porządku, mąż jest statecznym człowiekiem, którego czeka kariera polityczna, w miasteczku, zapadłej dziurze, gdzieś niedaleko dzisiejszego Świnoujścia, tytułowa bohaterka jako baronowa i żona starosty jest kimś, o nic nie musi się martwić, cisza i spokój, zapewnione co najmniej dostatnie życie - czego chcieć więcej? Ale okazuje się, że jednak można. Z jej strony decyzja podjęta bez świadomości konsekwencji, jakie ze sobą niesie - z jego strony podjęta pod wpływem konwenansu, bo "tak wypada" okazuje się fatalną mieszanką. Jak mówi matka Effi, która już odczuła zderzenie własnych wyobrażeń o życiu z tym jakie ono jest w rzeczywistości i umiała sobie z tym poradzić - "Pięknie i poetycznie. To są wyobrażenia. Rzeczywistość jest inna i czasem dobrze jest, gdy zamiast światła i blasku jest ciemność". 

Początkowo nic nie zwiastuje nadchodzącej burzy. On co prawda osiągnąwszy cel, to znaczy poprawę swojego statusu wobec mieszkańców miasteczka i okolic (a zapewne także w oczach przełożonych) poprzez założenie rodziny, niespecjalnie już zwraca uwagę na Effi, na pierwszym miejscu przedkładając karierę chociaż widać, że kocha ją po swojemu. Jej jednak uczucie podobnie jak życie - spokojne - nie wystarcza: "(..) porwała ją jakaś dziwna tęsknota, czuła się jak branka, dla której nie ma już ucieczki. Cierpiała nad tym i pragnęła się uwolnić. Lecz mimo iż była zdolna do silnych uczuć, nie należała do natur silnych; brakło jej wytrwałości i wszelkie dobre porywy przemijały. I tak życie jej toczyło się dalej, dzisiaj dlatego, że nie mogła go zmienić, jutro dlatego, że do zmienić nie chciała. Ulegała coraz bardziej mocy tego, co zakazane i tajemnicze." Tego stanu nie zmienia nawet dziecko. Ale okazuje się, że mąż awansował i otrzymuje posadę w ministerstwie, Effi przeprowadza się więc do Berlina. Inni ludzie, inne życie, lata mijają. Wygląda na to, że wszystko idzie ku dobremu, że będą stateczną rodziną, pędzącą nudne i ustabilizowane życie. Ale prawda o romansie sprzed lat niespodziewanie wychodzi na jaw. To nic, że to już zamierzchła historia - zdradzony mąż nie chce pogodzić się z plamą na honorze. Dawny kochanek żony ginie w pojedynku a ona sama zostaje poddana ostracyzmowi, również ze strony swoich rodziców, musi wyprowadzić się od męża i zostaje odseparowana od córki. Owszem z czasem rodzice przyjmują ją pod swój dach ale jest już za późno. Mogą tylko patrzeć jak Effi powoli umiera.

To powieść o mocy konwenansu, który łamie ludzkie uczucia i ludzi, którzy nie umieją zdobyć się na szczerość wobec samych siebie, bo to nie wypada, nawet za cenę własnego szczęścia. Po lekturze nie dziwię się, że Mann darzył estymą twórczość Fontane. Już choćby dlatego warto książce poświęcić uwagę.

Jest i ciekawostka - w powieści pojawia się mianowicie epizodycznie postać doktora Hannemanna - czyżby Stefan Chwin składał swego rodzaju hołd Theodorowi Fontane? a jeśli tak to nie byłby on pierwszy, bo na kartach książki pojawia się również niejaki Buddenbrook ... . 

piątek, 10 sierpnia 2012

Czarnoksiężnik z Archipelagu, Ursula Le Guin

To jedna z najbardziej znanych książek science-fiction, klasyka gatunku i czołowe osiągnięcie pisarskie Ursuli Le Guin obok "Lewej ręki ciemności". "Czarnoksiężnik z Archipelagu" udowadnia, że s-f, a ściślej rzecz biorąc fantasy jest literaturą par excellance a nie tylko ubogim krewnym klasycznej beletrystyki (sceptykom pod rozwagę poddaję fakt, że książka doczekała się, jeśli dobrze pamiętam recenzji nawet w miesięczniku "Znak" i w "Tygodniku Powszechnym", chociaż nie są to periodyki, w których tego typu literatura cieszy się popularnością). 


Czytelników "Harrego Pottera" J. K. Rowling zapewne uderzy zaskakująca zbieżność głównych motywów opowieści o czarodzieju z Hogwartu i magu z Roke. Jest więc chłopiec, mający w sobie czarodziejskie moce, których jest nieświadomy, a z których zdają sobie sprawę jego nauczyciele. Jest półsierotą, którym opiekuje się ciotka, jest szkoła czarnoksiężników, w której poznaje i przyjaciela i wroga a także walka z cieniem z krainy śmierci. Jak przystało na klasykę opowieści o czarnoksiężnikach tytułowy bohater, jako zadufany w swoje siły i umiejętności uczeń, wypuszcza go na swoją zgubę.

Ale "Czarnoksiężnik ... " nie zawdzięcza swoje sławy powinowactwu z cyklem o Harrym Potterze, a atmosferze w jakiej snuta jest ta opowieść o świecie otoczonym przez morza, o samotnych wyspach, których krajobraz kojarzy się z krajobrazem Irlandii, z rzadka rozrzuconymi nań kamiennymi miastami i ubogimi wsiami, gdzie przybycie gościa napawa lękiem przed obcym i radością z możliwości wysłuchania nowin z szerokiego świata. To świat Ziemiomorza, w którym najważniejsi są ludzie, równie jak ich osady samotni, dla których aktem największego zaufania jest wyjawienie innemu swojego prawdziewego imienia. Poczucie osamotnienia jest w tej książce dojmujące - "(...) tak stoją na wszystkich brzegach (...) żony i siostry żeglarzy patrząc w ślad za mężczyznami wypływającymi w morze, i nie machają ani nie nawołują głośno, lecz w szarych lub brązowych płaszczach z kapturami stoją nieruchomo na brzegu, który widziany z łodzi coraz bardziej maleje, gdy tymczasem połać wody pośrodku rozszerza się coraz bardziej" i sprawiło, że atmosferą emanującą z powieści zachwycony był Stanisław Barańczak (tak, tak ten od tłumaczeń między innymi Szekspira i T. S. Eliota)  tłumaczący ją na prośbę Stanisława Lema.

To w takim świecie żyje Ged przeistaczający się stopniowo z wiejskiego chłopca łaknącego nauki w dufnego w posiadane moce ucznia szkoły magów i wreszcie świadomego, przedwcześnie dojrzałego czarnoksiężnika, który już wie, że "(...) im bardziej rośnie prawdziwa moc człowieka, im bardziej poszerza się jego wiedza, tym bardziej zwęża się jego droga, którą może on kroczyć; aż wreszcie niczego już nie wybiera, lecz czyni tylko i wyłącznie to, co musi czynić ... ". I który musi w końcu zmierzyć się z tym, przed czym uciekał, przed konsekwencjami własnego czynu i w tej konfrontacji "(...) ani nie został pokonany, ani nie zwyciężył lecz nazywając cień swojej śmierci swoim własnym imieniem, uczynił siebie całością; człowiekiem; kimś, kto znając swoje ciało, prawdziwe ja, nie może zostać wykorzystany ani zawładnięty przez żadną inną moc poza sobą, i kto przeżywa dzięki temu swoje życie w imię życia, a nigdy w służbie zniszczenia, cierpienia, nienawiści lub ciemności."

Książka z tych, których się mówi "kultowa", zaskakująca zarówno dla tych, którzy nigdy nie mieli do czynienia z tym gatunkiem literackim bo daleka jest od stereotypów na jego temat, jak i jego czytelników. Rozczarowani będą natomiast ci, którzy spodziewają się mrożących krew walk, kosmicznych pojedynków i tego wszystkiego co cechuje literaturę klasy B.

Na cykl opowieści o "Ziemiomorzu" stworzonym przez Ursulę Le Guin składają się jeszcze, kolejno: "Grobowce Atuanu", "Najdalszy brzeg", "Tehanu" a także "Opowieści z Ziemiomorza" oraz "Inny wiatr", jednak nie ma co ukrywać - mimo, że czas im poświęcony nie będzie zmarnowany to nie dorównują pierwszej części cyklu.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Dehnel contra Tuwim

Nie trzeba być szczególnie wielkim znawcą literatury by znaleźć w "Lali" mniej lub bardziej czytelne aluzje literackie (i nie tylko). Mi do gustu przypadł zwłaszcza przedwojenny wierszyk, który powtarzała Lala:

"Droga Andziu, rzekła ciotka,
nie obgryzaj mi nagniotka.
Andzia ciotki nie słuchała,
zgryzła i wymiotowała."

Tak na prawdę w "kanonicznej" wersji wierszyk miał trochę inne brzmienie:

"Nie rusz, Andziu tego kwiatka,
Róża kole, rzekła matka.
Andzia mamy nie słuchała,
Ukłuła się i płakała."


Swego czasu wziął go "na warsztat" Julian Tuwim w "Le style c'est l'homme" i przedstawił w interpretacji różnych autorów.

"Mikołaj Rej

Wierę, najpirwej dziatkom godzi się poćciwość,
Jako z ni jest żywota wszelaka szczęśliwość,
Wżdy się to w wirszu snadnie może pokazować,
Iżby się rodzicielskim słowiem nie sprzeciwiać.
Rzekła matka Anusie, by róż nie ruchała,
Aleć rozważne mowy Anuś nie słuchała:
Nizacz to wszystko mając, naprzeciw przestrodze,
O kolec się ukłuwszy, zapłakała srodze.

Leopold Staff

Wiem ... zbyt drogo okupię radość nikłej chwili,
Która mnie smętkiem szczęścia złudnego upoi,
Gdy się z różą bladą tęsknota wysili
I zakwitnie przedziwnie w wątłej dłoni mojej.
Lecz muszę dłoń wyciągnąć, co mi służy wiernie,
Bo nazbyt mi tęsknota w cichym sercu wzbiera.
I krwawi się dłoń jedna o kolące ciernie,
Gdy druga - łzy radości i szczęścia ociera.

Henryk Heine

Dzisiaj w nocy o niej śniłem
I płakałem rozrzewniony:
Moja luba była w sadzie,
Gdzie rósł róży pąk czerwony.
Ach, szczęśliwy mały kwiatek!
Chciała zerwać róży pączek,
Choć ją mama ostrzegała,
By nie skaleczyła rączek.
I figlarna ma pieszczotka
Poraniła się boleśnie
I płakała - ach, tak smutnie,
Jak i ja płakałem we śnie.

Adolf Nowaczyński

Dwa meandry
Gdy Czech żelazem pracuje i stalą,
To u nas kwitną złotych śnień ogrójce,
Płodzą się poezjanci i przemysłobójce,
Judejczyjkowie falą na nas walą.
A fe-Feldmany "miss Tykę" nam chwalą.
- Gwiżdżę na waszą romantyczną trójcę!
Katerloróże rwać - to wasza gratka!
Kwiatka poezji młódź nie zaniechała
I ustawicznie gustawicznie pała.
Niech pamiętają, co raz rzekła matka
Do Andzi! Aby nie ruszała kwiatka
I jako potem Andzia - zapłakała ...

Or-Ot

Na Kanonii jest facjatka,
Co się w zwojach bluszczy chowa,
Mieszka w niej z córeczką Andzią
Zacna pani Maciejowa.
Cnót mieszczańskich zawżdy pomna
Urodziwą córkę chroni,
Kwitną mores jak za dziadów
Na facjatce, na Kanonii.
Kwitną także przednie róże
W oknie pani Maciejowej,
Nie rusza ich śliczna Andzia
Ostrzeżona matki słowy.
Bowiem rzekła Maciejowa,
Jak troskliwa, zacna matka:
"Róża kole, moja Andziu
Nie rusz tedy tego kwiatka!"
Płyną lata, lata płyną,
Kiedyś Andzia zapomniała,
W dłoń dziewczęcą kwiat chwyciła,
Ukłuła się i płakała.

Stanisław Przybyszewski

Hanka stała z utkwionymi w jeden punkt oczyma. W mózgu jej płonęły
wściekłe nawałnice szalonych paroksyzmów boleści. Te róże ... te róże
czerwone ... Wirski zaśmiał się ... He - he ... Pani patrzy na kwiaty ... A
róże kolą ... Krew! Rozumie pani? He - he ... Z histerycznym łkaniem
chwyciła róże z wazony i sama zaczęła wbijać sobie w palce długie,
ostre ciernie. Ryszardzie! Miłości moja! Ryszardzie, ten obłędny taniec
chuci i śmierci! Ryszardzie, ha - ha, krew! Wirski wstał, kopnął ją, napił
się koniaku, wypalił nerwowo kilka papierosów i wyszedł. A Hanka
szlochała. Szlochał deszcz za oknem.

Tadeusz Miciński

Ja - bardów król!
Ja - Wareg wśród wulkanów!
Od Orizawy stóp do Kamczadałów pędzę,
To los mój, los ...
W Sybirach mroźnych lucyferowe siwych matek jęki:
Córko moja, Anno złotowłosa!
Żołdactwo cię hakami szarpie,
Złowieszcze pędzą harpie,
O, róży sarońskiej nie rwij dłońmi bladymi,
Ellenai! Ellenai!
Rozpuszczasz zwoje złotych kos
I krwawisz sobie palce o ciernie,
I płaczesz,
Królewno anhelliczna, magów gwiazdo!
To los twój, los ...

Maurycy Maeterlinck 

(Z cyklu "Quinze chansons")

Matko, zakwitł blady kwiat ...
Córko, jedzie ktoś z oddali ...
Matko, pierścień w wodę wpadł ...
Córko, światło się nie pali ...
Matko, zerwę blady kwiat ...
Córko, ktoś nas długo szuka ...
Matko, czekam tyle lat ... 
Córko, ktoś do okna puka ...
Córko, córko, kole krzew!
Matko, kwiat ten zerwać muszę!
Córko, na twych dłoniach krew!
Matko, płaczą nasze dusze!"

Nazbierało się więc tego, łącznie aż dziesięć wersji, do wyboru, do koloru, pytanie tylko - która jest najlepsza?!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Lala, Jacek Dehnel

W końcu i na mnie przyszła pora ... ale skoro znowu natknąłem się na dobrą książkę w cenie paczki papierosów, to już nie mogłem znaleźć pretekstu by jej nie kupić. Może zresztą bym jej i nie kupił ale wszystko przez te Kielce. Znalazłem na jakimś blogu zdanie łączące te dwie nazwy; tytuł książki i nazwę miasta, a potem jeszcze kartkując książkę i zastanawiając się jakby tu jej nie kupić napatoczyły mi się przed oczy znajome nazwy wsi przez które przejeżdża się jadąc z Kielc do Buska, no i kupiłem. A nie dość, że kupiłem to jeszcze przeczytałem.


Co prawda, z tego co mi wiadomo, w Kielcach naprzeciwko synagogi, stojącej zresztą do dzisiaj, nie było przed wojną ulicy Szerokiej, przy której mieszkała Lala z rodzicami. A jeśli rzeczywiście zjeżdżała ulicą zimą na sankach, to jedyna ulica w jej pobliżu, gdzie od biedy dałoby się to zrobić to ulica Wesoła. Podobno zawdzięcza tę nazwę przybytkom, w których można było spędzić czas adekwatnie do tego miana ale to nic nie szkodzi. Nie szkodzi nawet, gdy Karczówka widziana oczami dziecka we wspomnieniach starszej pani Bienieckiej jest tylko górką za miastem, choć zwykle to co pamiętamy z dzieciństwa raczej powiększamy, a to spore wzniesienie, na którym zmieścił się słusznych rozmiarów klasztor otoczony na dodatek lasem. To nic, że w Chmielniku nie ma klasztoru. "Lala" Jacka Dehnela jest i tak książką niebanalną.

Pierwsze skojarzenie, jakie mu przyszło na myśl to pokrewieństwo z "Hanemannem" S. Chwina, może to za sprawą miejsca urodzenia obu autorów, nad którym unosi się ten sam genius loci, chociaż bywają okresy w historii, że do jego opieki można mieć zastrzeżenia - "Czasami, kiedy patrzyłem na moje zimne, północne miasto z wysokości jednego ze wzgórz, które zaczynają się tuż za ogrodem babci, wydawało mi się, że i ono jest osmalone po brzegach, że i ono pachnie spalenizną spod polskich tynków i farb. I wtedy przypominała mi się niewinność pioruna". Tak jak w "Hanemannie" za przyczyną filiżanki czy łyżeczki, tak i tu "historia przesączała się przez przedmioty. Z początku niepewnie i dość tajemniczo, później coraz bardziej wartko, coraz szerzej i głębiej, falami, jak morze niezmierne. A zaczęło się chyba od sygnetu." Ale bardziej jeszcze niż w przedmiotach historia zawiera się w ludziach. Historie o niech są równie nieodporne na czas jak przedmioty w powieści Dehnela a jednak w nich trwają - "(...) to właśnie jest wieczność. Czaszki w aksamicie, kadzidło i złocone próchno." i świetnie pasują do tych wszystkich ozdób i ozdóbek babci Lali.

To książka mająca wdzięk takiego właśnie bibelotu. Nawet skandale towarzyskie, które swego czasu musiały ich uczestników i świadków przyprawiać o dreszcz emocji wyglądają w niej trochę jak na pożółkłej fotografii, bo też i co to za skandale jak na dzisiejsze czasy, że pani zostawiła pana a pan zostawił panią?! Są dobrzy Niemcy (niewielu Żydów przeżyło getta w pobliskim Chmielniku i Kielcach), lud wiejski, który w swej prostocie, nawet gdy kradnie (a kradnie na potęgę) trzyma się zasad uświęconych swoiście pojmowanym honorem. Ale to przecież w końcu nie jest książka historyczna ani socjologiczna a opowieści snute z perspektywy czasu zatracają z reguły ostrze dramatyzmu, nawet gdy dotyczą rzeczy przykrych, z wiekiem i z upływem czasu stajemy się bardziej wyrozumiali dla ludzkich występków. Czym może nas starsza pani zaszokować jeśli na codzień mamy Pudelka, Fakt czy TVN.

Każdy kto miał szczęście mieć taką prawdziwą, staroświecką babcię urodzoną w "okolicach" czasów Wielkiej Wojny wie, jak jest ważna, chociaż tak naprawdę tę ważność uświadamiamy sobie dopiero wówczas gdy jej już nie ma. Chcemy wówczas zapytać ją o tak wiele rzeczy, które były dla nas zupełnie nieistotne z punktu widzenia przemądrzałości naszych nastu- albo -estu lat. Bo z czasem wiemy już, że babcia była najlepszą skarbnicą pamięci o wydarzeniach i ludziach, o których w najlepszym przypadku wiemy, że podobno tacy byli. Babcia ma już dystans, i przeżyła wszystko, i nie żyje walką o kolejne sukcesy, i ma czas, i ma chęć podzielenia się z nami swoją historią. Dużo szczęścia miał wnuk Lali Bienieckiej, że mógł usłyszeć takie opowieści a my, że chciało mu się je nam przekazać.

Ile razy tak jak on, z rezygnacją przytakiwaliśmy, żeby usłyszeć po raz kolejny tę samą historię? - tyle, że nam jednym uchem wpadała a drugim wypadała. Ach, czemu nie wpadliśmy na pomysł, żeby póki mieliśmy ją świeżo w pamięci zapisać to wszystko wieczorem by za pół wieku móc snuć swoją z kolei opowieść swoim wnukom? Ile razy podrzucaliśmy swojej babci "słowa - klucze", po których toczyła się dobrze znana opowieść o babcinych siostrach i braciach; o Anielce, o Weronce i o Tośku, o Józiku czy Franyku? Ale nie słuchaliśmy uważnie więc nie pamiętamy i ich historia po części będąca historią nas samych bezpowrotnie uleciała. Tym bardziej więc warto poznać historie, które Lala opowiedziała swojemu wnukowi.

PS.
To niekompletne wrażenia z lektury ale skupiłem się na tym co dla mnie w książce Jacka Dehnela najważniejsze, a jednocześnie nie wątpię, że dla kogoś innego ważniejsze okazać się mogą te wątki, o których nie wspominałem - jak na przykład przejmowanie stopniowo roli "opowiadacza" historii za babcię i jej odchodzenie ale o tym może innym razem. 

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Kwiatki świętego Franciszka

"Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał? Lecz możemy się chlubić krzyżem cierpienia i strapienia, bo on przecież jest nasz." to słowa z zaległej lektury sprzed ponad 30 lat ale nie mam złudzeń - pewnie gdybym ją wówczas przeczytał miałbym niewielką szansę by je zrozumieć.

Miałem kiedyś szczęście - moim polonistą, niestety tylko przez rok (tak się jakoś składało, że co roku się zmieniali) był ówczesny doktor Mieczysław Jankowiak (1932-2009) a późniejszy profesor Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. To były czasy, kiedy nauczyciel z tytułem doktora, w liceum, w niezbyt dużym mieście miał szansę zbudować albo przynajmniej położyć podwaliny pod formację intelektualną swoich uczniów. Jak wiadomo "rok nie wyrok ... ",  ale pochlebiam sobie, coś jednak oprócz wspomnień zostało mi z tamtych lekcji. 


Pokłosiem lekcji z Profesorem było u mnie zaszczepienie przeświadczenia, że punktem wyjścia dla poznawania literatury jest "klasyka klasyki", to co leży u jej podstaw a czego nikt "normalny" dzisiaj do ręki nie bierze, jeśli nie musi. Myślę przede wszystkim o literaturze średniowiecza (ale także o literaturze starożytnej). To zadziwiające jak okres uchodzący powszechnie (i mylnie) za czas regresu intelektualnego okazał się trwały i inspirujący. Bo przecież musi być jakaś przyczyna, dla której w świadomości ciągle istnieją Król Artur, Tristan i Izolda czy Heloiza i Abelard. 

Dla mnie średniowiecze ma przede wszystkim posmak "Żywych kamieni" W. Berenta, H. Malewskiej "Kamienie wołać będą" i oczywiście "Krzyżowców" Z. Kossak-Szczuckiej, jest coś w narracji tych książek, co sprawia, że pasują do utworów z epoki, w której mężczyźni wydawali się płakać częściej niż kobiety. Ale nie ma to jak oryginał - przyszła wreszcie więc pora na "Kwiatki świętego Franciszka", które aż wstyd się przyznać, przez ponad dziesięć lat wchłaniały tylko kurz na półce. 

To zaskakująca książka - bierze się ją do ręki oczywiście ze świadomością, że to literatura hagiograficzna a każdy kto chociaż otarł się na przykład o "Legendę o świętym Aleksym" (nie wiem, czy nadal jest obowiązkowo "przerabiana") wie, że nie jest to, literatura zapierająca dech w piersi, a na pewno już nie w wieku szkolnym. Ale do wielu rzeczy trzeba dojrzeć. Zawsze interesował mnie tytuł tych opowieści zwłaszcza, że to nie kwiatki a zwierzęta odgrywały główną rolę w życiu św. Franciszka, jest w "Kwiatkach ..." na przykład wilk z Gubbio, kazanie do ptaków, czy przemowa do turkawek. Być może należy rozmieć je jako uczynki Biedaczyny; proste, przemijające i niosące radość jak kwiaty ziemskie a jednocześnie ich spełnienie daje życie wieczne, szczęście w raju wśród innych już kwiatów - boskich. 

Narracja "Kwiatków ... " w pełni odpowiada określeniu, jakim był obdarzony św. Franciszek - prostaczek. Proste opowieści opowiedziane prostym językiem. Ale to paradoksalnie właśnie prosty, współczesny język nowego, świetnego tłumaczenia Anny Dudzieńskiej-Facca (tłumaczenie w stosunku do wersji L. Staffa z 1910 r. nie zawiera żywotów brata Idziego i brata Jałowca) ma dla mnie jedną wadę, sprawia mianowicie, że tekst czyta się ... za szybko i z tej przyczyny musiałem "Kwiatki ... " przeczytać powtórnie już "na spokojnie" żeby móc się nimi, nie bójmy się tego słowa, podelektować. Nie ma się jednak co oszukiwać dla wielu książka wydać się może nudna lub infantylna, opisy cudów w rodzaju przeniesienia przez św. Franciszka swoim oddechem brata Marcina mogą tylko wywołać uśmiech na twarzy, wzruszenie ramionami albo zniecierpliwienie.

A jednak coś w tym jest - to książka radosna i tę radość się czuje nawet jeśli czasami napotyka się na opisy mąk piekielnych. Pokora, ubóstwo i radość przemawiają przez wszystkie opowiastki "Kwiatków ... " i trudno im się oprzeć, nic dziwnego, że książka przetrwała tyle wieków i wciąż znajduje czytelników, bo jeśli ktoś już na nią skusi, czyż może oprzeć się wrażeniu takich słów jak te? - "Bądź zatem błogosławiony wiecznym błogosławieństwem (...) kiedy idziesz i stoisz, kiedy czuwasz i śpisz, póki żyjesz i kiedy umrzesz."

piątek, 3 sierpnia 2012

Dziennik kongijski, Joseph Conrad

Jako bałwochwalczy wielbiciel "Jądra ciemności" od dłuższego czasu szukałem "Dziennika kongijskiego" Conrada. Szczerze mówiąc nie jest to nawet jakiś wielki problem - rzecz w tym, że został on wydany tylko raz w ramach Dzieł (tom 25, "Ostatnie szkice"), a albo nikt nie chce sprzedać pojedynczego tomu albo jeśli już, to cena jest nieprzyzwoita. Wreszcie udało mi się go kupić za przyzwoitą cenę to znaczy w cenie kolorowego magazynu dla pań (albo panów). 


Jakie rozczarowanie ... niewiele albo zgoła nie ma tu niczego z klimatu jego opowiadań "kongijskich". To suche notatki, lakoniczne, po których znać trudy podróży a jednocześnie w drugiej ich części widać dowód solidnego marynarskiego rzemiosła.

"Dziennik ..." odnosi się do historii podróży w górę Konga. Podzielony jest na dwie części - pierwsza obejmuje okres od 13 czerwca do 1 sierpnia 1890 r. i podróż lądem z Matadi do Nselemba. Druga, to zupełnie nieinteresujące marynarskie zapiski przydatne jedynie dla pilota rzecznego, które co najwyżej mogą być dowodem na to jak trudna była żegluga Marlow'a po Kurtza prowadzone od 3 do ok. 20 sierpnia (ostatnia pewna data widoczna w zapiskach to 16 sierpnia ale po tym dniu podróż nadal trwała). Jedynie w części lądowej da się rozpoznać kilka epizodów i postaci z "Jądra ciemności". Jest zatem wzmianka o liście do Marguerite Poradowskiej - to ona była tą ciotką, która załatwiła Marlow'owi pracę w Société Anonyme Belge pour le Commerce du Haut-Congo, są wzmianki o zwłokach Murzynów - "widziałem znów martwe ciało leżące przy ścieżce w pozie pełnego zamyślenia spoczynku" - i nie jest to jedyna tego typu uwaga. A i bez trudu można rozpoznać pierwowzór incydentu ze zbyt grubym białym niesionym przez tragarzy. "Spodziewam się jutro dużego kłopotu z tragarzami. Kazałem ich wszystkich zwołać, i wygłosiłem przemowę, której nie zrozumieli. Obiecują zachowywać się dobrze. (...) Wielkie trudności z niesieniem Harou. Za ciężki. Kłopot!". I w zasadzie na tym koniec, warto jeszcze wspomnieć o spotkaniu o którym co prawda nie ma w "Jądrze ..." wzmianki ale za to jest w "Duchu króla Leopolda" A. Hochfelda. Conrad spotkał w Matadi Rogera Casementa dosyć kontrowersyjną postać, której należy jednak oddać sprawiedliwość ze względu na rolę jaką odegrała w ukróceniu praktyk stosowanych przez Belgów na terenie Kongo. 

czwartek, 2 sierpnia 2012

Weiser Dawidek, Paweł Huelle

Dwóch jest tylko gdańskich pisarzy, Grass w Berlinie i Huelle w Gdańsku - chciałoby się powiedzieć, trawestując pułkownika Kuklinowskiego z "Potopu", tuż po przeczytaniu "Weisera Dawidka".


Nie, żebym sam od razu poznał się na debiutanckiej powieści Pawał Huelle (1987 - okładka poniżej), mi trafiło się jej drugie wydanie - londyńskie, podobno poprawione aczkolwiek w książce nie znalazłem adnotacji na ten temat (1992 - okładka powyżej). Ale ja to ja, a co miał powiedzieć redaktor "Twórczości", który książkę odrzucił, a który przecież z literatury żyje i powinien się na niej znać. Oczywiście poruszając tematykę gdańską nie uniknie się porównania z Grassem. "Weiser ... " zestawiany jest z "Kotem i myszą", drugą częścią trylogii gdańskiej Grassa ale nie wiem na ile to zestawienia jest adekwatne, bo czytałem ją dawno temu, a jedyne wrażenie jakie mi pozostało po niej, to to, że ta niewielka książeczka czytana zaraz po "Blaszanym bębenku" wypadało niepokojąco blado. Ja, niefachowym okiem się dopatrzyłem się raczej motywów z "Blaszanego bębenka" właśnie. Na przykład obecny jest motyw obrony Poczty Polskiej,  pojawia się Żótłoskrzydły, "powinowaty" Leo Hysia, a przede wszystkim motyw tajmnicy, u Grassa widoczny w śmierci Józefa Koljaczka, a u Huelle w śmierci (?) ale i w całej postaci Dawida. Dopiero teraz widać wtórność tego zabiegu w "Hanemannie" Chwina w postaci i śmierci dziewczyny na statku.  Jednak mnie bardziej zaintrygowała zaskakująca zbieżność motywu tajemniczego zniknięcia chłopca z "Piknikiem pod Wiszącą Skałą"  Joan Lindsay (1967, wyd. polskie 1991) rozsławionym przez film Petera Weir'a pod takim samym tytułem (1975), w którym także dochodzi do zniknięcia dzieci (czterech dziewczynek), z których odnajduje się tylko jedno (tak jak Elka), od którego i tak nie da się wiele dowiedzieć (podobnie jak od Elki).


Ale niezależnie od tego czy są tu jakieś zapożyczenia, dla mnie "Weiser ..." zalicza się do książek szczególnie bliskich obok "Dzieci Jerominów" i "Lekcji niemieckiego" chociaż do Gdańska nie jeździłem - jeśli już to raczej z mamą jechałem żółto-niebieskim pociągiem w piątek "na halę" do Gdyni. Nie miałem zardzewiałego schmeisera ale bagnet, którego co prawda nie zabrał Żółtoskrzydły ale ktoś kto zobaczył, jak chowałem go w ogródku przykrywając liśćmi buraków, a od noszenia zardzewiałego poniemieckiego hełmu bolała mnie głowa. Łuski, czasami naboje znajdywałem w ogrodzie mojej babci, te ostatnie wkładałem w imadło w warsztacie dziadka i piłowałem piłką do metalu usiłując sprawdzić co jest w środku. Chłopcy Pawła Huelle anno domini 1957 są mi więc bliscy wspólnotą "męskich" doświadczeń tych i innych. Moje wspomnienia nie dotyczą grudnia '70 ale pamiętam rozmowy dorosłych w '76 kiedy idąc do szkoły mijałem fabrykę makaronów. 

"Weiser Dawidek" jest powrotem do krainy dzieciństwa zarówno w podstawowej warstwie powieści toczącej się wokół tajemniczego zniknięcia tytułowego bohatera, jak i wątku politycznego - oba z nich są bardzo "gdańskie" i to mimo, że drugi z nich rozciąga się na przestrzeni wielu lat. Dzisiaj nie wydaje się być niczym specjalnym ale wówczas gdy ukazywało się pierwsze wydanie książki była to kwestia ciągle jeszcze drażliwa. 

Sama treść książki nie jest zbyt skomplikowana - Dawid jest outsiderem, który aż się naprasza by mieć ciężkie życie w szkole i wszystkie znaki wskazują na to, że go to nie minie. Niespodziewanie okazuje się, że w jego obronie staje dziewczyna, z której zdaniem liczy się banda chłopców. Stopniowo Dawid staje się dla chłopców guru, który jednak za zasłoną przedstawień na użytek podziwiającej go coraz bardziej bandy ukrywa swoje prawdziwe ja - dla nich niedostępne, o którym coś więcej zapewne wie tylko dziewczyna, która nawet po latach nie chce zdradzić tajemnicy. To wszystko zanurzone w realia drugiej połowy lat pięćdziesiątych widzianych oczami dzieci roztaczające magiczną atmosferę - "Wszystko było możliwe, nic - nieprawdopodobne", mi kojarzącą się trochę z "dziecięcymi" filmami Juliusza Nasfetera. Nie bez powodu "Weiser Dawidek" został ogłoszony "książką dziesięciolecia" a zaryzykowałbym też stwierdzenia, że należy do najlepszych książek polskiej literatury współczesnej.