środa, 31 lipca 2013

Stroma ściana, Eugenia Ginzburg

"W syberyjskich lasach" jest "żywym" dowodem na to, że nawet grafomańskie knoty mogą mieć czasami wartość dodaną. To właśnie dzięki książce Tesson'a oraz zawartemu w niej zestawowi lektur dowiedziałem się o istnieniu wspomnień Eugenii Ginzburg. I pewnie wiedza ta zaginęłaby w zakamarkach pamięci, gdyby nie to, że książka sama wpadła mi w ręce podczas niedawnej wizyty w księgarni.

Zabierałem się do niej "z pewną taką nieśmiałością" bo za literaturą łagrową jakoś nie przepadam, owszem kojarzę Czapskiego, Herling-Grudzińskiego, Sołżenicyna czy Szałamowa - wiadomo, kanon, ale sięga do nich niechętnie, jak do każdej rzeczy, która nic miłego z sobą nie niesie.  


Ale skoro miałem już ją w rękach to nie wypadało się wycofać a i chciałem się przekonać, co czyta Tesson, że tak pisze. Początkowo obawiałem się, że potwierdzą się moje najgorsze obawy bo "Stroma ściana" chwilami może przywodzić na myśl wspomnienia "ciotek rewolucji", które wbrew wszystkim i wszystkiemu łącznie z własnym doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem wierzą w uzdrawiającą moc Partii. Na szczęście szybko okazuje się, że to tylko zapis tymczasowego stanu autorki, która padła ofiarą tzw. wielkiej czystki w 1937 r., w której "rewolucja pożerała własne dzieci". To zwykle budzi pytania o przyczynienie się ofiary do własnej katastrofy a Ginzburg to nie ktoś zupełnie niewinny lecz osoba uczestnicząca wraz z mężem w budowaniu tego systemu i członek miejscowego, kazańskiego establishmentu.

Co prawda niespecjalnie rozwodzi się nad swoją działalnością sprzed uwięzienia i zsyłki, jej wspomnienia w tej materii, w sumie sprowadzają się do tego, że była nauczycielką akademicką i redaktorką czasopisma, co brzmi dosyć niewinnie, ale nie ulega wątpliwości, że zanim przekonała się czym jest komunizm w rzeczywistości była jego fanatyczną wyznawczynią, dla której wyrzucenie z partii jest autentycznym dramatem (stawiano jej zresztą z tego powodu zarzut - w jej mniemaniu niesprawiedliwy - wytykając że terror komunistyczny dostrzegła dopiero wówczas gdy sama padła jego ofiarą). Jakże odkrywczo brzmiały dla niej proste słowa "wszystko to minie, a życie jest jedno", których znaczenia wówczas jeszcze nie rozumiała a które pobrzmiewają jak memento.

Na tle literatury łagrowej, przynajmniej tej którą znam, "Stroma ściana" jest czymś oryginalnym, bo pokazuje świat łagrów z punktu widzenia kobiety "stamtąd". Dla tych, którzy znają wspomnienia Czapskiego czy powieść Herlinga-Grudzińskiego może nie będzie to lektura porażająca, choć na takie miano zasługuje rozdział poświęcony obozowi do nowonarodzonych dzieci czy "oryginalny" sposób pochówku w jednym z łagrów. Ale Ginzburg nie szafuje naturalistycznymi obrazami okrucieństwa i zdziczenia, ma się wrażenie, że specjalnie je omija, niekiedy tylko o nich napomykając i przypisując je kryminalistom, stanowiącym odrębną warstwę więźniów, a których darzy co najmniej niechęcią. Nie ma martyrologicznych tonów i chwilami odnosi się wrażenie, że przeżyła ona łagry, jakby to powiedzieć - "przypadkowo" - nie dzięki własnej sile i woli życia lecz pomocy ludzi, których spotkała przypadkowo na swojej drodze, czasami bezinteresownej czasami nie. Widać też, że końcowe partie książki są wyraźnie słabsze, dostrzec można w nich jakby "happy end'owe zacięcie", co budzi, oględnie rzecz ujmując, mieszane uczucia.

By jednak nie było nieporozumień, to bardzo dobrze napisana książka, którą czyta się nieomal z "zapartym tchem" jeśli w ogóle można tak się wyrazić o tego typu literaturze, tak że nie dziwię się Tesson'owi, że miał ją na swojej liście i widać, że miał znacznie lepszy gust jako czytelnik niż jako autor.   

poniedziałek, 29 lipca 2013

Niewiarygodne przygody Marka Piegusa, Edmund Niziurski

W ramach wakacyjnego rozleniwienia i powtórek z dzieciństwa przyszła kolej na chyba najgłośniejszą książkę Edmunda Niziurskiego. Ale najgłośniejsza czy najbardziej znana nie znaczy, niestety, najlepsza, by nie powiedzieć wprost, że to książka rozczarowująca i nie zmienia tego nawet sentyment do lektury sprzed lat.
 

Przygody tytułowego bohatera sprawiają wrażanie nie tyle niesamowitych ile raczej głupawych, no i kończą się po kilku początkowych rozdziałach, książka mówi bowiem nie tyle o przygodach Marka Piegusa co o jego poszukiwaniach, w których on sam nie odgrywa żadnej aktywnej roli. Równie dobrze powieść mogłaby nosić tytuł "Niewiarygodne przygody szukających Marka Piegusa" i moim zdaniem byłby on bardziej adekwatny do treści. Książce nie pomagają też, delikatnie mówiąc, "formalne eksperymenty" związane z prowadzeniem narracji i odautorskimi komentarzami a la "wujek dobra rada", na szczęście dosyć szybko i one mają swój koniec, co powieści wychodzi tylko na lepsze.

Pechowy szóstoklasista, szajka złodziei, detektyw amator, harcerze na tropie i milicjanci w odwodzie, to postacie książki, z którymi czytelnik wita się i żegna jakby przez zapomnienie Autora w trakcie lektury. Początkowo główne skrzypce gra Marek wraz ze szkolnym kolegą i lokatorem, potem niejaki Hippollit Kwass i wreszcie harcerz Teodor. Trochę tak to wszystko bez ładu i składu. No i jeszcze to rozczarowanie - fiasko poszukiwań kościoła św. Bazylego i płaskorzeźby św. Jacka ukrywającej przejście do podziemi i kryjówki bandy, nie mówiąc już o tym, że lwy w warszawskim zoo znajdują się na wybiegu a nie w klatce, nie da się więc odnaleźć tej, w której zamknięty był Alek i Cedur. Znak firmowy powieści Niziurskiego - humor, też taki sobie, tylko z rzadka przypominający ten z jego najlepszych powieści, ale jest w książce i pewien pozytyw.

Otóż dla mnie "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa" to przede wszystkim wprawka i zapowiedź "Klubu włóczykijów", a obie powieści łączą niektóre postacie (m.in. Wieńczysław Nieszczególny i Teodor) oraz zbliżone motywy, na przykład odpowiednikiem wyjścia z podziemi w łaźni miejskiej (kto dziś jeszcze pamięta taki przybytek użyteczności publicznej) w "Klubie włóczykijów" jest wyjście w kolegiacie pułtuskiej.

I choćby ze względu na powinowactwo tych dwóch książek warto jednak "Niewiarygodne przygody" przeczytać, specjalnie zresztą czasu nie marnując, bo co by nie mówić, jak to u Niziurskiego, akcja wartko się toczy, wszelako niczego nadzwyczajnego nie ma co oczekiwać. No, może poza wiedzą, że "skumbrie w tomacie" mogą odgrywać też zupełnie inną rolę niż w wierszu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.

czwartek, 11 lipca 2013

Nagość życia. Sezon maczet. Strategia antylop, Jean Hatzfeld

Na "trylogię rwandyjską" Jeana Hatzfelda składają się "Nagość życia", "Sezon maczet" i "Strategia antylop". Wszystkie zostały dostrzeżone i wyróżnione różnymi nagrodami i już po kilku stronach pierwszej z nich wie się, że były to nagrody w pełni zasłużone mimo, że nie należy ona do tych, które można przeczytać jednym tchem. Wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Przedsmak tego co zawiera cykl Hatzfelda można obejrzeć w filmowej "tetralogii rwandyjskiej", na którą składają się "Czasem w kwietniu", "Podać ręką diabłu", "Strzelając do psów" oraz najbardziej znany a jednocześnie chyba najsłabszy "Hotel Rwanda", ale mimo takiego przygotowania, "Nagość życia" i tak wbija w fotel, i chwilami na prawdę trzeba się przemóc by kontynuować lekturę.


To książka porażająca, która zawiera relacje kilkunastu ocalałych, dzieci, kobiet i mężczyzn, młodych i starych. Szokujące jest to, że prześladowcami i mordercami byli często ludzie, których ofiary znały a narzędziem zbrodni nie był cyklon B, czy kula karabinowa ale maczeta i pałka. Zdumienie budzi fakt, że we wspomnieniach, "polowania" na Tutsi określane są mianem "pracy". Z dnia na dzień sąsiedzi, zwykli ludzie, stali się zabójcami, wychodzącymi co rano z domu mordować ludzi zamiast do pracy na pole. I nie był to chwilowy impuls lecz krwawe pasmo poszukiwań ofiar przez trzy miesiące, w czasie których świat nie kiwnął palcem wiedząc o tych masakrach.

Wstrząsające są opisy morderstw ale tym co robi nie mniejsze wrażenie, to przejmujący smutek jaki przebija z opowieści ocalałych, smutek wypływający z wszechogarniającego, dojmującego poczucia pustki i osamotnienia. Świadomość tego, że z jakichś niezrozumiałych powodów dotychczasowy świat zawalił się i nic już nigdy nie będzie takie same. "Natknąłem się na dwójkę dzieci siedzących w kącie domu. Siedziały cicho jak myszy, kazałem im wyjść, wstały, chciały pokazać, że są grzeczne. (...) miałem od niedawna prawo do karabinu. (...), nie mając żadnych konkretnych planów, chciałem go wypróbować. Ustawiłem dwójkę dzieci dwadzieścia metrów dalej, przystanąłem, dwa razy strzeliłem im w plecy. Pierwszy raz w życiu używałem karabinu, (...). To było dla mnie ciekawe, zobaczyć, jak dzieci upadają bezgłośnie. To wyglądało nawet dość zabawnie."


Jak się okazało, dzieci i tak miały "szczęście", że nie zginęły od ciosów maczet albo pałek nabijanych gwoździami. Hatzfeld, jak sam pisze, długo zastanawiał się nas sensem rozmów z Hutu uczestniczących w ludobójstwie Tutsi w napisania na tej podstawie "Sezonu maczet". Niezależnie od wstrętu jaki miał do kontaktów z wielokrotnymi mordercami, poddał w wątpliwość, co do istoty, w ogóle potrzebę przedstawienia ich punktu widzenia a jednocześnie wskazywał na konieczność zachowania dużej rezerwy do ich wersji wydarzeń. Czytelnik, już takiej konieczności nie ma, bo Hatzfeld już za niego starał się odsączyć prawdę od kłamstwa, czasami tylko wspominając, z jakimi trudnościami miał przy tym do czynienia.

Nie bardzo rozumiałem zastrzeżenia i obawy przed przedstawieniem światu tej wersji wydarzeń, zwłaszcza, że miałem przed oczyma przykład Franza Suchomela z "Shoah", w każdym razie, moim zdaniem, autor nie powinien żałować, że podjął się tego zadania.

Opowieści morderców zaskakują swoją beznamiętnością, mówiąc o codziennej "pracy", nikt z Hutu nie oszalał widząc dantejskie sceny jakie rozgrywały się na polach, w lasach, na ulicach, w kościołach - karą jest dla nich ucieczka do Kongo i pobyt w więzieniu. Są rozżaleni! Nie żałują tego co zrobili a tego co przez to utracili - możliwości codziennego jedzenia i picia do syta, odebrania skradzionej własności. Brak w nich kompletnie zrozumienia, że to co ich spotyka jest konsekwencją ich wcześniejszych czynów. Wreszcie oczekiwanie przebaczenia - i niezrozumienie, że mogą go nigdy nie otrzymać bo odsiedzenie kary w więzieniu jest tylko odpłatą za ich czyny (dyskusyjne czy proporcjonalną i sprawiedliwą do ich przewin) i nie ma nic wspólnego z wybaczeniem krzywd przez ofiary.

"Sezon maczet" znacznie bardziej kojarzy mi się z Holocaustem, niż część pierwsza. Co prawda Hatzfeld zauważa, że intensywność ludobójstwa w Rwandzie przekroczyła to co robili Niemcy ale nie chodzi tu o licytowanie się w statystykach. To co uderza, to pojawiające się znacznie wcześniej sygnały alarmowe zapowiadające masakry, ignorowanie ich przez samych Tutsi, brak oporu z ich strony, zarówno jeśli chodzi jednostki, jak i zbiorowość oraz poszukiwanie ratunku jedynie w ucieczce i ukryciu. Kończyłem czytać "Sezon maczet" zmęczony psychicznie bo nie jest to lektura, która uchodziłaby "bezkarnie".
Do "Strategii antylop" zabierałem się dwukrotnie - może miałem przesyt po dwóch pierwszych częściach a może niż intelektualny niż. Zresztą, co Hatzfeld mógł jeszcze ciekawego napisać na temat tego co rozgrywało się w Rwandzie w 1994 r.? 


Tymczasem okazuje się, że mógł ... a przedstawił życie niedoszłych ofiar i morderców "po", ponad dziesięć lat po masakrach. Książka poprzedzona jest wstępem Olgi Stanisławskiej utrzymanym w postkolonialnej manierze, którego clou sprowadza się do tego, że podłożem zła w Afryce jest "biały" bo albo zaszczepił je w "czarnych" albo też przypatrywał się obojętnie gdy zło doszło do głosu i wzajemnie się wyrzynali.

Choć takie tłumaczenie rzeczywistości może jest wygodne i proste, bo pozwala odium winy zrzucić na kogoś innego, to w niczym tak na prawdę tej rzeczywistości nie tłumaczy. To nie "biali" stworzyli różnice pomiędzy Tutsi i Hutu, one zostały tylko przez "białych" opisane. Ich świadomość istnienia żyła i była cały czas obecna, widzi to także rozmówca Hatzfelda, gdy mówi "(...) byliśmy dumni, że jesteśmy Tutsi gdyż to oznaczało szlachectwo, umiarkowanie, pewną wyższość", a nie jest to głos odosobniony. Dopatrywałbym się bardziej prozaicznych przyczyn ludobójstwa - "Źródłem tego wszystkiego jest chciwość. Biali mówią o biedzie, zniechęceniu czy niewiedzy, ale to właśnie chciwość. Kiedy Hutu zabijali Tutsi, nie wydawali się biedni, zniechęceni czy nieświadomi. Bali się inkontanyich ale ponad wszystko żywili wielkie nadzieje, że opanują kraj, ogołocą pola Tutsich i zjedzą ich krowy." "Białych" nie było w Rwandzie już ponad 30 lat "(...) to sami Rwandyjczycy chwycili za maczety, żeby się pozbyć innych Rwandyjczyków, ani jeden biały nie podniósł maczety". Ale nie o polemikę z interpretacją postkolonialną mi chodzi zwłaszcza, że to jałowe intelektualnie zajęcia, tak jak udowadnianie, że nie jest się wielbłądem.

Moją uwagę, tym razem zwrócił problem braku oporu ze strony ofiar, choć pojawia się on również i wcześniej, to dopiero tu został, mam wrażenie, mocniej zaakcentowany. Widać wśród nich tylko dwie postawy - ucieczkę albo bierne poddanie się i czekanie na śmierć a przecież byli takimi samymi rolnikami jak Hutu - w żadnej z trzech części "trylogii rwandyjskiej" nie znalazłem opisu przypadku, w którym Tutsi stanął do walki w obronie swojej rodziny i siebie, a przecież też mieli maczety a niektórzy z nich służyli wcześniej w armii. Tylko po części można to chyba wytłumaczyć beznadziejnością oporu, bo wszak są sytuacje, gdzie mimo beznadziejności człowiek jednak podejmuje walkę. Raczej była to kwestia - "nas to nie dotyczy" - "Myśleliśmy, że to tylko ludzie umieszczeni na liście mają umrzeć, bogaci i wpływowi, że w dwa, trzy dni wytną wszystkich ważnych z rodzinami i będzie można zejść". Coś podobnego zapamiętałem z "Dzienników" Klemperera - jakby zaskoczenie, że antysemityzm dotyczyć może także Żydów niemieckich a nie tylko tych ze Wschodu, bo przecież ci pierwsi są na wyższym poziomie i ten brak poczucia wspólnoty losów w obliczu Zagłady uderzył mnie także w życiu getta warszawskiego.

"Strategia antylop" nie napawa optymizmem, zresztą dwie wcześniejsze książki Hatzfelda także nie. Z jednej i z drugiej strony widać niezrozumienie sytuacji. Ze strony Hutu jest ono kuriozalne, bo przemawia przez nich gorycz i złość z powodu utraty swojej osobistej pozycji i majątku, Tutsi z kolei nie mogą zrozumieć, dlaczego mordercy żyją wśród nich i nie mają ani poczucia winy ani też nie wykazują skruchy. Mimo tego starają się jakoś normalnie, w końcu "każdy może się zmienić, my także. To nie wstyd się zmieniać, jeśli nie zapomni się o bliskich, o tym, jak umarli. Przewiny Hutu stają się mniej poważne, kiedy los nam sprzyja. Gdy ktoś odnajdzie krowy, zbierze obfite plony, odnajdzie męża i patrzy, jak jego dzieci rosną, czuje, że nieszczęścia odchodzą, wspomnienia tak bardzo nie dokuczają. Ale gdy sześćdziesięcioletnia matka, która nie ma już dzieci, musi sama chodzić czerpać wodę, lepiej nie wymawiać przy niej słowa pojednanie."

czwartek, 4 lipca 2013

Wypędzenie Niemców ... Maria Podlasek

Od dawna miałem tę książkę w powtórkowych planach. Dzisiaj mówienie o krzywdach Niemców zdobywa sobie, aczkolwiek ciągle z dużymi oporami prawo obywatelstwa ale nadal dominują w tej dziedzinie stereotypy. Często traktuje się w "odruchu obronnym" mówienie o wypędzonych jako próbę zatarcia niemieckich win, ale moim zdaniem to uproszczenie. Krzywdy nie bilansują się i zbrodnie niemieckie w żaden sposób nie są pomniejszone za sprawą cierpień jakie zadano Niemcom po wojnie. W kategoriach indywidualnych sprawa jest bardziej "niezręczna" bo ofiarami byli zarówno ci, którzy w jakiś sposób byli beneficjentami niemieckiej polityki ale też zupełnie niewinni pozostający poza wszelkimi podejrzeniami - dzieci. 


Autorka jest w pełni świadoma drażliwości tematyki, którą podejmuje zważywszy na utrwalony u nas "mit tzw. ziem odzyskanych, mający uzasadnić historyczne prawo do ziem niemieckich przyznanych Polsce (...) oraz pozytywny stereotyp Polaka, który przedstawia naród polski wyłącznie w roli bohatera lub ofiary."

Z kolei po drugiej stronie widać niezrozumienie przyczyn tragedii bo "we wspomnieniach niemieckich świadków rzadko pojawia się refleksja na temat wojny, Hitlera, narodów uciskanych przez III Rzeszę - także w ich imieniu" a "ludność cywilna Niemiec w chwili upadku III Rzeszy nie nosiła w sobie zazwyczaj poczucia winy. Większość nie znajdowała więc wytłumaczenia dla zaistniałej sytuacji i widziała w Polakach i Rosjanach agresorów, którzy napadli na ich kraj." Przyznaję, że taka postawa może budzić co najmniej irytację bo jeśli nawet ktoś nie wiedział o obozach zagłady i masowych egzekucjach, to wiedział że syn, brat, mąż czy ojciec są w Rosji, Polsce, Francji albo innym kraju podbitej Europy i nie pojechał tam na wycieczkę. Jeśli nie widziano więźniów obozów koncentracyjnych to widziano robotników przymusowych, słyszano przemówienia Goebbelsa i czytano "Völkischer Beobachter" i "Stürmera". Ale nawet niewiedza rzeczywista, czy udawana nie może stanowić usprawiedliwienia tego co zrobiono.

Na tle klasyki gatunku jaką jest "Czas kobiet" i "Wielka ucieczka" J. Thorwalda oraz wydanych ostatnio przez Ośrodek Karta "Wypędzonych" książka jest nietypową pozycją, jakby bowiem na nią nie patrzeć jest książką popularnonaukową, co prawda momentami mrożącą krew w żyłach, ale jednak popularnonaukową, co nie brzmi zbyt zachęcająco nawet mimo bardzo przystępnej narracji.

Ukazane jest więc polityczne tło wypędzeń przesądzonych na konferencjach w Jałcie oraz Poczdamie i nasz w nich udział - "Polacy przybyli (...) do Poczdamu, dumni i wymagający, jak zawsze, aby odegrać swoją rolę w ironicznym rytuale, w którym występowali jednocześnie jako zwycięzcy i pokonaniu, ofiary i zdobywcy. Byli oni bezbronnymi ofiarami koncepcji i planów, które wymyślili inni, byli zdobywcami nowych ziem, które posiedli nie dlatego, że byli silni, lecz dlatego że byli słabi." a przede wszystkim polityka faktów dokonanych stosowanych przez Rosjan. Ich zachowanie na terenach, które miały być odebrane Niemcom niezależnie od wszelkich innych pobudek miało rozwiązać praktycznie problem przesiedleń.

Wiadomo, że administracja niemiecka do końca była przeciwna ewakuacji czym znacznie przyczyniła się do zwiększenia ilości ofiar. Działania Niemców sprawiły także, że przez jakiś czas niemożliwa była ucieczka ludności z Prus Wschodnich przez Zalew Wiślany bo statki utworzyły tam w lodzie rynnę i ludzie przez tydzień byli trzymani na lodzie nie mogąc się przedostać na drugą stronę - "pod koniec stycznia mróz wzrósł do 20 stopni i część uciekających zamarzła podczas przeprawy przez Zalew. Jednej matce (...) zamarzło dwoje dzieci, gdy dotarła do połowy Zalewu. Musiała je po prostu porzucić tam na lodzie. Ruszyła dalej z dwójką pozostałych. Gdy znajdowała się już w pobliżu Mierzei, także i tych dwoje zamarzło."

Z drugiej strony funkcjonował już syndrom Nemmersdorf wykorzystywany zresztą przez propagandę niemiecką, zresztą zbytecznie, bo "większość żołnierzy radzieckich skrupulatnie wypełniała zawołanie Ilji Erenburga: "Złamcie siłą dumę rasową germańskiej kobiety. Bierzcie je jako regularną zdobycz! Zabijajcie, wy dzielni, prący do przodu czerwonoarmiści!" i wieści o ich "wyczynach" rozchodziły się lotem błyskawicy. To właśnie kobiety stanowiły zdecydowaną większość ofiar "wyzwolicieli" - "gwałty powtarzały się dwa razy dziennie, za każdym razem gwałciło wielu żołnierzy, aż do siódmego dnia. Ten dzień był dla mnie najgorszy, miałam zupełnie rozdartą pochwę, a na obu udach aż do kolan grube jak ramię pęcherze. Nie mogłam ani chodzić, ani leżeć. Później nastąpiły trzy dni podobne do pierwszych sześciu. Wtedy zdaniem rosyjskich żołnierzy, nie nadawałyśmy się już do niczego, i przegonili nas nago z tej jaskini. Na nasze miejsce przyszły inne kobiety."

Przekroczenie przez Rosjan linii Nysy i Odry a potem koniec wojny tylko w niewielkim stopniu poprawiło sytuację bo objęcie władzy przez polską administrację przypominało zastąpienia dżumy cholerą. "Kobiety z Grabin pod Ząbkowicami Śląskimi zostały pewnego dnia przewiezione do Łambinowic, gdzie gołymi rękami musiały otwierać masowy grób i oczyszczać zwłoki. Było lato i smród prawie nie do zniesienia, nie wspominając o straszliwym widoku rozłożonych ciał, które wywoływał przerażenie. Gdy zwłoki zostały odkopane, dziewczęta i kobiety zmuszono do położenia się na te kleiste i cuchnące trupy twarzami do dołu. Kolbami karabinów polscy milicjanci wciskali twarze ofiar w głąb masy. Części zwłok wciskały się przy tym nieszczęsnym do ust i nosa."

Do cierpień fizycznych dochodziły także te psychiczne związane chociażby z przymusowym odbieraniem dzieci matkom i ich wynarodowieniem a o "zwykłych" rabunkach nie warto nawet wspominać bo stanowiły standard. Najgorzej podobno zapisali się mieszkańcy Polski centralnej bo o ile "repatrianci" szukali miejsca do osiedlenia po utracie swojej małej ojczyzny, to ci przyjeżdżali prawie wyłącznie w celach rabunkowych.

Na tym tle "wojsko polskie, w przeciwieństwie do milicji, cieszyło się nawet pewnym poważaniem; często brało ono ludność niemiecką w obronę. Bywało, że Niemcy doświadczali też pomocy i wsparcia od Polaków" choć w tamtym okresie takie osoby mogły być represjonowane przez władze.

"Wypędzenie Niemców" dotyczy ponurego okresu naszej historii, w którym około 10% Polaków i 20% Niemców utraciło swoją ojczyznę lub strony rodzinne i to nie jest najlepsza książka na lato. Ale z drugiej strony chyba żadna pora roku nie jest szczególnie właściwa dla takiej lektury, którą jednak mimo tego warto poznać. 

wtorek, 2 lipca 2013

Marsz Radetzky'ego, Joseph Roth

Gdyby nie dyskusja przy okazji "Przygód dzielnego wojaka Szwejka" na temat Austro-Węgier powieść Rotha dalej miałaby w mojej bibliotece status "półkownika", bo kupiona przypadkowo na jakiejś książkowej wyprzedaży od lat stała na półce pokrywając się kurzem. Co za niesprawiedliwość losu - przecież to świetna książka, w starym, dobrym stylu, kojarząca się trochę z powieściami Stefana Zweiga. 


To powieść o końcu epoki i jednocześnie historia rodziny, której kariera równie szybko zgasła jak zabłysła a która swój los związała z Franciszkiem Józefem I "z Bożej Łaski cesarzem Austrii, apostolskim królem Węgier, królem Czech, Dalmacji, Chorwacji, Slawonii, Galicji, Lodomerii i Ilyrii, królem Jerozolimy etc, etc, ... arcyksięciem Austrii, wielkim księciem Toskanii i Krakowa, księciem Lotaryngii, Salzburga, Styrii, Karyntii, Krajiny i Bukowiny, wielkim księciem Siedmiogrodu, margrabią Moraw, księciem Górnego i Dolnego Śląska, Modeny, Parmy, Piacenzy, Guastalli, Oświęcimia i Zatora, Cieszyna, Frulii, Raguzy i Zadaru, uksiążęconym hrabią Habsburga i Tyrolu, Kyburga, Gorycji i Gradiszki, księciem Trydentu i Brixen, margrabią Łużyc Dolnych i Górnych oraz Istrii, hrabią Hohenembs, Feldkirch, Bregenz, Sonnenebergu, panem Triestu, Cattaro i Marchii Słoweńskiej, wielkim wojewodą województwa Serbii, etc, etc, ..." jak brzmiał jego oficjalny tytuł.

Tytułowy utwór Johanna Straussa, który co roku wyklaskiwany jest przez publiczność zgromadzoną w Musiverein w Wiedniu, słyszał chyba każdy. W powieści Rotha, grywany przez wojskową orkiestrę w małym miasteczku na Morawach jest stałym elementem uatrakcyjniającym niedzielę choć w rzeczywistości pełni raczej tę samą rolę co "Być bliżej Ciebie chcę" na Titanicu, mimo że nic nie wskazuje na nadchodzącą katastrofę a Austro-Węgry i rodzina von Trotta, której dzieje stanowią odbicie losów cesarstwa wydają mieć się całkiem dobrze. Jednak od początku książki ma się jakieś bliżej nieokreślone przeświadczenie, że ta historia dobrze skończyć się nie może.

Jest bowiem w powieści nuta apatii, braku zaangażowania i dążenia do jakiegoś celu. Ojciec i syn, żyją w blasku bohaterskiego czynu dziadka, odcinając od niego kupony, sami z siebie nie dając nic. W sumie nic dziwnego bo "w owych czasach żyło się wspomnieniami, tak jak dzisiaj żyje się zdolnością szybkiego i gruntownego zapominania." O ile życie ojca polega jeszcze na trwaniu, to w przypadku syna niemogącego znaleźć swego miejsca to trwanie zamienia się w upadek. Dopiero groźba skandalu wisząca nad synem sprawia, że coś się w nich obu budzi i wychodzą poza utarte, wydawało by się raz na zawsze, tory. Ale to dopiero śmierć syna sprawia, że ojciec widzi, że życie w jakim był ukształtowany i które sam ukształtował było pomyłką i nie ma przyszłość, tyle tylko, że jest już za późno i że on sam jest już tylko duchem "starej epoki i starej monarchii habsburskiej".

Nic nie może zatrzymać "starych, dobrych czasów" a "była to jak wiadomo epoka surowa. Ale uznawała wyjątki i ceniła je nawet. Była to jedna z owych niewielu arystokratycznych zasad, dzięki którym zwykłych mieszczan uważano za ludzi drugiej kategorii, ale ten i ów oficer pochodzenia mieszczańskiego zostawał adiutantem przybocznym cesarza; Żydzi nie mogli sobie rościć pretensji do wyższych odznaczeń ale niektórzy z nich zostawali hrabiami i przyjaciółmi arcyksiążąt; kobiety żyły w przekazanej tradycją moralności, ale ta i owa mogła kochać jak oficer gwardii. (Zasady te zwiemy dziś zakłamanymi, ponieważ jesteśmy o wiele bardziej nieubłagani - nieubłagani, uczciwi i pozbawieniu humoru)." Roth zdaje sobie sprawę z nieuchronności zmian ale patrzy jednak z nostalgią na odchodzący świat, który choć nie bez wad był jednak światem jego młodości. Skąd ja to znam ... Świetna książka.