"W syberyjskich lasach" jest "żywym" dowodem na to, że nawet grafomańskie knoty mogą mieć czasami wartość dodaną. To właśnie dzięki książce Tesson'a oraz zawartemu w niej zestawowi lektur dowiedziałem się o istnieniu wspomnień Eugenii Ginzburg. I pewnie wiedza ta zaginęłaby w zakamarkach pamięci, gdyby nie to, że książka sama wpadła mi w ręce podczas niedawnej wizyty w księgarni.
Zabierałem się do niej "z pewną taką nieśmiałością" bo za literaturą łagrową jakoś nie przepadam, owszem kojarzę Czapskiego, Herling-Grudzińskiego, Sołżenicyna czy Szałamowa - wiadomo, kanon, ale sięga do nich niechętnie, jak do każdej rzeczy, która nic miłego z sobą nie niesie.
Zabierałem się do niej "z pewną taką nieśmiałością" bo za literaturą łagrową jakoś nie przepadam, owszem kojarzę Czapskiego, Herling-Grudzińskiego, Sołżenicyna czy Szałamowa - wiadomo, kanon, ale sięga do nich niechętnie, jak do każdej rzeczy, która nic miłego z sobą nie niesie.
Ale skoro miałem już ją w rękach to nie wypadało się wycofać a i chciałem się przekonać, co czyta Tesson, że tak pisze. Początkowo obawiałem się, że potwierdzą się moje najgorsze obawy bo "Stroma ściana" chwilami może przywodzić na myśl wspomnienia "ciotek rewolucji", które wbrew wszystkim i wszystkiemu łącznie z własnym doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem wierzą w uzdrawiającą moc Partii. Na szczęście szybko okazuje się, że to tylko zapis tymczasowego stanu autorki, która padła ofiarą tzw. wielkiej czystki w 1937 r., w której "rewolucja pożerała własne dzieci". To zwykle budzi pytania o przyczynienie się ofiary do własnej katastrofy a Ginzburg to nie ktoś zupełnie niewinny lecz osoba uczestnicząca wraz z mężem w budowaniu tego systemu i członek miejscowego, kazańskiego establishmentu.
Co prawda niespecjalnie rozwodzi się nad swoją działalnością sprzed uwięzienia i zsyłki, jej wspomnienia w tej materii, w sumie sprowadzają się do tego, że była nauczycielką akademicką i redaktorką czasopisma, co brzmi dosyć niewinnie, ale nie ulega wątpliwości, że zanim przekonała się czym jest komunizm w rzeczywistości była jego fanatyczną wyznawczynią, dla której wyrzucenie z partii jest autentycznym dramatem (stawiano jej zresztą z tego powodu zarzut - w jej mniemaniu niesprawiedliwy - wytykając że terror komunistyczny dostrzegła dopiero wówczas gdy sama padła jego ofiarą). Jakże odkrywczo brzmiały dla niej proste słowa "wszystko to minie, a życie jest jedno", których znaczenia wówczas jeszcze nie rozumiała a które pobrzmiewają jak memento.
Na tle literatury łagrowej, przynajmniej tej którą znam, "Stroma ściana" jest czymś oryginalnym, bo pokazuje świat łagrów z punktu widzenia kobiety "stamtąd". Dla tych, którzy znają wspomnienia Czapskiego czy powieść Herlinga-Grudzińskiego może nie będzie to lektura porażająca, choć na takie miano zasługuje rozdział poświęcony obozowi do nowonarodzonych dzieci czy "oryginalny" sposób pochówku w jednym z łagrów. Ale Ginzburg nie szafuje naturalistycznymi obrazami okrucieństwa i zdziczenia, ma się wrażenie, że specjalnie je omija, niekiedy tylko o nich napomykając i przypisując je kryminalistom, stanowiącym odrębną warstwę więźniów, a których darzy co najmniej niechęcią. Nie ma martyrologicznych tonów i chwilami odnosi się wrażenie, że przeżyła ona łagry, jakby to powiedzieć - "przypadkowo" - nie dzięki własnej sile i woli życia lecz pomocy ludzi, których spotkała przypadkowo na swojej drodze, czasami bezinteresownej czasami nie. Widać też, że końcowe partie książki są wyraźnie słabsze, dostrzec można w nich jakby "happy end'owe zacięcie", co budzi, oględnie rzecz ujmując, mieszane uczucia.
By jednak nie było nieporozumień, to bardzo dobrze napisana książka, którą czyta się nieomal z "zapartym tchem" jeśli w ogóle można tak się wyrazić o tego typu literaturze, tak że nie dziwię się Tesson'owi, że miał ją na swojej liście i widać, że miał znacznie lepszy gust jako czytelnik niż jako autor.
Co prawda niespecjalnie rozwodzi się nad swoją działalnością sprzed uwięzienia i zsyłki, jej wspomnienia w tej materii, w sumie sprowadzają się do tego, że była nauczycielką akademicką i redaktorką czasopisma, co brzmi dosyć niewinnie, ale nie ulega wątpliwości, że zanim przekonała się czym jest komunizm w rzeczywistości była jego fanatyczną wyznawczynią, dla której wyrzucenie z partii jest autentycznym dramatem (stawiano jej zresztą z tego powodu zarzut - w jej mniemaniu niesprawiedliwy - wytykając że terror komunistyczny dostrzegła dopiero wówczas gdy sama padła jego ofiarą). Jakże odkrywczo brzmiały dla niej proste słowa "wszystko to minie, a życie jest jedno", których znaczenia wówczas jeszcze nie rozumiała a które pobrzmiewają jak memento.
Na tle literatury łagrowej, przynajmniej tej którą znam, "Stroma ściana" jest czymś oryginalnym, bo pokazuje świat łagrów z punktu widzenia kobiety "stamtąd". Dla tych, którzy znają wspomnienia Czapskiego czy powieść Herlinga-Grudzińskiego może nie będzie to lektura porażająca, choć na takie miano zasługuje rozdział poświęcony obozowi do nowonarodzonych dzieci czy "oryginalny" sposób pochówku w jednym z łagrów. Ale Ginzburg nie szafuje naturalistycznymi obrazami okrucieństwa i zdziczenia, ma się wrażenie, że specjalnie je omija, niekiedy tylko o nich napomykając i przypisując je kryminalistom, stanowiącym odrębną warstwę więźniów, a których darzy co najmniej niechęcią. Nie ma martyrologicznych tonów i chwilami odnosi się wrażenie, że przeżyła ona łagry, jakby to powiedzieć - "przypadkowo" - nie dzięki własnej sile i woli życia lecz pomocy ludzi, których spotkała przypadkowo na swojej drodze, czasami bezinteresownej czasami nie. Widać też, że końcowe partie książki są wyraźnie słabsze, dostrzec można w nich jakby "happy end'owe zacięcie", co budzi, oględnie rzecz ujmując, mieszane uczucia.
By jednak nie było nieporozumień, to bardzo dobrze napisana książka, którą czyta się nieomal z "zapartym tchem" jeśli w ogóle można tak się wyrazić o tego typu literaturze, tak że nie dziwię się Tesson'owi, że miał ją na swojej liście i widać, że miał znacznie lepszy gust jako czytelnik niż jako autor.