Cóż za nieconradowska powieść Conrada! Tematyka pisarstwa Conrada utożsamiana jest z problematyką wierności samemu sobie i etosu pracy, tymczasem „Tajny agent” tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle zahacza o te sprawy. Reszta dotyczy, jak sam pisze "pospolitej ohydy". Dzisiaj poziom absmaku jest mniejszy. Czasy i ludzie są bardziej cyniczni, a stara prawda, że "nie należy oglądać jak się robi kiełbasę i politykę" do nikogo już nie przemawia. Za sprawą wszechobecnych mediów możemy oglądać codziennie to co dzieje się w "masarni".
Ale "Tajnego agenta" niekoniecznie trzeba traktować tylko jako polityczną powieść z myszką, choć bez dwóch zdań jako powieść polityczna często jest odbierana i za sprawą takiego odbioru należała w okresie minionej epoki do literatury „źle obecnej” (ale co trzeba uczciwie przyznać, że bywała wówczas także drukowana).
Wiadomo, że zapewnienie Conrada na temat jego twórczości trzeba traktować z dystansem, zwłaszcza te które odwołują się do jego osobistych doświadczeń przelanych na papier. Według jego zapewnień także "Tajny agent" ma w nich swoje źródło, a wziął się z dyskusji z przyjacielem dotyczącej anarchizmu i zamachu terrorystycznego na obserwatorium astronomiczne w Greenwich. Poglądy Conrada są jasne, mówi o "przestępczej daremności anarchizmu, jego doktryny, działań i mentalności, jak również pożałowania godnej, na poły obłąkanej pozy bezczelnego oszusta, żerującego na bolesnych nieszczęściach i uczuciowej łatwowierności człowieka, (...)."
I gdy czyta się powieść, nie ma co do tego wątpliwości, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy to nie powieść o anarchizmie czy tytułowym bohaterze lecz jego żonie. Gdy zda się sobie z tego sprawę, dopiero widać jak kuriozalnie pobrzmiewają zarzuty seksizmu stawiane Conradowi. Feministki zapewne oburzą się, bo jakże to, przecież Winnie Verloc zbiera cięgi od życia. To nie ona jest tu demiurgiem. Ale przecież Conrad stworzył kobietę dokonującą wyborów, wyborów dramatycznych, ale zależnych wyłącznie od jej woli. To ona instrumentalnie traktuje małżeństwo nie jako zwieńczenie miłości lecz jako instytucję mającą zapewnić względne bezpieczeństwo jej upośledzonemu bratu. Trudno odmówić temu poświęceniu szlachetności ale Adolf Verloc pewnie byłby zdziwiony, podobnie jak każdy mąż, gdyby dowiedział się, że żona wyszła za niego za mąż, nie dla niego samego ale z pobudek, o których nie wspomniała przed ślubem ani słowem i o których nie miał pojęcia.
Fakt, wydaje się, że pani Verloc nie oczekuje tak wiele za cenę rezygnacji z miłości - chce spokojnego, stabilnego i bezpiecznego życia. Jest jej obojętne, co robi mąż - nie docieka, nie wnika "pod powierzchnię zjawisk". Tak została wychowana i z tym jej w gruncie rzeczy dobrze (chyba). Rzecz w tym, że druga strona nic o tym "układzie" nie wie. Przyjmuje wszystko jako coś naturalnego, bez świadomości, że jego stosunki małżeńskie nie są tak oczywiste jak mu się wydaje.
Zawód jaki sprawił, katastrofa do której się przyczynił sprawia, że "układ" przestaje obowiązywać. Pan Verloc nie jest już potrzebny, nie spełnił swojej roli, choć nie wiedział, że taka mu została przypisana. W swojej naiwności sądził, że Winnie wyszła za niego za mąż dla niego samego, o sancta simplicitas! O męska naiwności! Widać, że nie czytał "Myszeidos" bo wiedziałby, że "my rządzim światem a nami kobiety".
Pani Verloc źle skalkulowała, dokonała złego wyboru a jej nadziej zawiodły. Poczucie bezpieczeństwa okazało się złudne. Karę za jej zły wybór i jego konsekwencje, owszem wymierzyła sobie sama, wcześniej jednak poniósł ją pan Verloc. Okazało się, że w kobiecie, którą mało kto by o to podejrzewał tkwią pokłady emocji, których nie potrafiła okiełznać, a które w ogóle nie pasowały do postawy, którą przybrała na użytek innych.
Co tu dużo mówić, świetna książka ale tylko dla tych, którzy lubią dobrą literaturę!
Wiadomo, że zapewnienie Conrada na temat jego twórczości trzeba traktować z dystansem, zwłaszcza te które odwołują się do jego osobistych doświadczeń przelanych na papier. Według jego zapewnień także "Tajny agent" ma w nich swoje źródło, a wziął się z dyskusji z przyjacielem dotyczącej anarchizmu i zamachu terrorystycznego na obserwatorium astronomiczne w Greenwich. Poglądy Conrada są jasne, mówi o "przestępczej daremności anarchizmu, jego doktryny, działań i mentalności, jak również pożałowania godnej, na poły obłąkanej pozy bezczelnego oszusta, żerującego na bolesnych nieszczęściach i uczuciowej łatwowierności człowieka, (...)."
I gdy czyta się powieść, nie ma co do tego wątpliwości, rzecz w tym, że w gruncie rzeczy to nie powieść o anarchizmie czy tytułowym bohaterze lecz jego żonie. Gdy zda się sobie z tego sprawę, dopiero widać jak kuriozalnie pobrzmiewają zarzuty seksizmu stawiane Conradowi. Feministki zapewne oburzą się, bo jakże to, przecież Winnie Verloc zbiera cięgi od życia. To nie ona jest tu demiurgiem. Ale przecież Conrad stworzył kobietę dokonującą wyborów, wyborów dramatycznych, ale zależnych wyłącznie od jej woli. To ona instrumentalnie traktuje małżeństwo nie jako zwieńczenie miłości lecz jako instytucję mającą zapewnić względne bezpieczeństwo jej upośledzonemu bratu. Trudno odmówić temu poświęceniu szlachetności ale Adolf Verloc pewnie byłby zdziwiony, podobnie jak każdy mąż, gdyby dowiedział się, że żona wyszła za niego za mąż, nie dla niego samego ale z pobudek, o których nie wspomniała przed ślubem ani słowem i o których nie miał pojęcia.
Fakt, wydaje się, że pani Verloc nie oczekuje tak wiele za cenę rezygnacji z miłości - chce spokojnego, stabilnego i bezpiecznego życia. Jest jej obojętne, co robi mąż - nie docieka, nie wnika "pod powierzchnię zjawisk". Tak została wychowana i z tym jej w gruncie rzeczy dobrze (chyba). Rzecz w tym, że druga strona nic o tym "układzie" nie wie. Przyjmuje wszystko jako coś naturalnego, bez świadomości, że jego stosunki małżeńskie nie są tak oczywiste jak mu się wydaje.
Zawód jaki sprawił, katastrofa do której się przyczynił sprawia, że "układ" przestaje obowiązywać. Pan Verloc nie jest już potrzebny, nie spełnił swojej roli, choć nie wiedział, że taka mu została przypisana. W swojej naiwności sądził, że Winnie wyszła za niego za mąż dla niego samego, o sancta simplicitas! O męska naiwności! Widać, że nie czytał "Myszeidos" bo wiedziałby, że "my rządzim światem a nami kobiety".
Pani Verloc źle skalkulowała, dokonała złego wyboru a jej nadziej zawiodły. Poczucie bezpieczeństwa okazało się złudne. Karę za jej zły wybór i jego konsekwencje, owszem wymierzyła sobie sama, wcześniej jednak poniósł ją pan Verloc. Okazało się, że w kobiecie, którą mało kto by o to podejrzewał tkwią pokłady emocji, których nie potrafiła okiełznać, a które w ogóle nie pasowały do postawy, którą przybrała na użytek innych.
Co tu dużo mówić, świetna książka ale tylko dla tych, którzy lubią dobrą literaturę!