"Król Lear" Szekspira przeczytany, "Ran" Kurosawy obejrzany i co tu dużo mówić, wyszło na to, że chyba japoński wariant jest lepszy od angielskiego oryginału, ale być może to wrażenie to tylko objaw lekkiego "przejedzenia" się Szekspirem. Właściwie "Ran" jest nie tyle filmową wersją "Króla "Leara" co filmem na jego motywach i ma się do dramatu Szekspira mniej więcej tak jak "Czas Apokalipsy" Copolli do "Jądra ciemności" Conrada. Ale mimo braku ścisłego związku pomiędzy sztuką a filmem, ten dystans w stosunku do oryginału, sprawdza się. Kurosawa rzucając inne światło na dramat "twórczo rozwinął myśl" Szekspira przedstawiając możliwy wariant odczytania "Króla Leara" i "stawiając kropkę nad i" tam gdzie wcześniej było pole do domysłów.
"Król Lear" jest jakby zapowiedzią tego, co zostanie rozwinięte w "Makbecie" - konsekwencji dojścia do głosu zła drzemiącego w naturze człowieka. Zła, którego nic nie usprawiedliwia. Ani poczucie krzywdy i niesprawiedliwości jak w przypadku Edmunda, ani żądza władzy i miłość jak w przypadku Goneryli i Regany. Patrząc przez "szkiełko i oko", to co wydaje się szczególnie interesujące to postawa Edmunda - syna z nieprawego łoża. Ciążący na nim status bękarta i związane z tym odium sprawia, że jego odruch buntu i próba zajęcia należnego (?) mu miejsca jest w pełni zrozumiała. To zrozumienie topnieje jednak, gdy okazuje się, że ta próba odbywa się per fas et nefas, a tak właściwe to tylko nefas, tak że w ostateczności nic z tego pierwotnego zrozumienia, ze strony czytelnika, nie zostaje i okazuje się, że ostracyzm towarzyszący nieprawemu pochodzeniu jest uzasadniony, bo czego w końcu można się spodziewać po kimś takim.
A co z tytułowym bohaterem? Moim zdaniem, on w sumie wypada jakoś blado ze swoją nieznajomością ludzi. Jakim cudem tak długo utrzymał się na tronie? To, że lubił pochlebstwa można zrozumieć ale to że nie potrafił ich odróżnić od rzeczywistości wydaje się zaskakujące. Przecież nie jest debiutantem na tronie. To przekonanie, że mając władzę posiadło się też słuszność i nieomylność sądów, w przypadku Leara okazało się zgubne. Do tego stopnia, że ratunkiem przed rzeczywistością stał się dla niego obłęd. Tylko przed czym właściwie jest to ucieczka, czy przed rozczarowaniem postawą najbliższych, świadomością rozmiarów własnych błędów czy też niemożnością pogodzenia się z tym, że stało się nikim we własnym do niedawna państwie? To musiało zaboleć, z pana życia i śmierci stać się zwykłym człowiekiem, równym tym, o których losach się decydowało.
Ale trzeba płacić za błędy, nie można zjeść ciasteczka i mieć ciasteczko, tak jak nie można zrezygnować z panowania i oczekiwać, że nadal się będzie traktowanym jak władca. To znaczy można tego oczekiwać przynajmniej od najbliższych ale nie w świecie Szekspira, w którym obowiązuje zasada "homo homini lupus" i cel uświęca środki. Lear musi zapłacić za tak kardynalny błąd, jakim jest zdanie się na poczucie sprawiedliwości, honoru, lojalności i wreszcie miłości drugiego człowieka. To nie było z jego strony mądre posunięcie. Na "usprawiedliwienie" tego "błędu" bycia normalnym człowiekiem może tylko powiedzieć, że w tej chwili słabości nie był odosobniony. Przecież Kent zamiast dalej robić karierę przy boku następcy Leara stawia ją na szali (i przegrywa) mówiąc prawdę Learowi i próbując odżegnywać go od popełnienia błędu. Czy tak robi normalny człowiek? To już bardziej normalny, na swój sposób, jest Gloucester, chętnym uchem przyjmując oszczerstwa wobec własnego syna, zapominając kto mu je sączy.
Tak, tak, żyć w świecie dramatów Szekspira to nie przelewki. Trzeba mieć oczy i uszy na około głowy. Tu prostolinijność to prosta droga do klęski i marną pociechą jest to, że sprawiedliwość na końcu zatriumfuje skoro szanse na dożycie tej chwili są bardzo mizerne.
A co z tytułowym bohaterem? Moim zdaniem, on w sumie wypada jakoś blado ze swoją nieznajomością ludzi. Jakim cudem tak długo utrzymał się na tronie? To, że lubił pochlebstwa można zrozumieć ale to że nie potrafił ich odróżnić od rzeczywistości wydaje się zaskakujące. Przecież nie jest debiutantem na tronie. To przekonanie, że mając władzę posiadło się też słuszność i nieomylność sądów, w przypadku Leara okazało się zgubne. Do tego stopnia, że ratunkiem przed rzeczywistością stał się dla niego obłęd. Tylko przed czym właściwie jest to ucieczka, czy przed rozczarowaniem postawą najbliższych, świadomością rozmiarów własnych błędów czy też niemożnością pogodzenia się z tym, że stało się nikim we własnym do niedawna państwie? To musiało zaboleć, z pana życia i śmierci stać się zwykłym człowiekiem, równym tym, o których losach się decydowało.
Ale trzeba płacić za błędy, nie można zjeść ciasteczka i mieć ciasteczko, tak jak nie można zrezygnować z panowania i oczekiwać, że nadal się będzie traktowanym jak władca. To znaczy można tego oczekiwać przynajmniej od najbliższych ale nie w świecie Szekspira, w którym obowiązuje zasada "homo homini lupus" i cel uświęca środki. Lear musi zapłacić za tak kardynalny błąd, jakim jest zdanie się na poczucie sprawiedliwości, honoru, lojalności i wreszcie miłości drugiego człowieka. To nie było z jego strony mądre posunięcie. Na "usprawiedliwienie" tego "błędu" bycia normalnym człowiekiem może tylko powiedzieć, że w tej chwili słabości nie był odosobniony. Przecież Kent zamiast dalej robić karierę przy boku następcy Leara stawia ją na szali (i przegrywa) mówiąc prawdę Learowi i próbując odżegnywać go od popełnienia błędu. Czy tak robi normalny człowiek? To już bardziej normalny, na swój sposób, jest Gloucester, chętnym uchem przyjmując oszczerstwa wobec własnego syna, zapominając kto mu je sączy.
Tak, tak, żyć w świecie dramatów Szekspira to nie przelewki. Trzeba mieć oczy i uszy na około głowy. Tu prostolinijność to prosta droga do klęski i marną pociechą jest to, że sprawiedliwość na końcu zatriumfuje skoro szanse na dożycie tej chwili są bardzo mizerne.