sobota, 24 maja 2014

Portret damy, Henry James

Wow! Jak te kobiety potrafią zirytować i unieszczęśliwić, i to nie tylko siebie ale również tych, którzy je kochają! A przecież mogło być tak pięknie ... Choć z drugiej strony, czy można mieć pretensje do młodej kobiety, która "chciała sama doświadczyć życia ... i nie pozwolono jej na to ... została za swoje pragnienie ukarana, zmiażdżona w młynie konwenansów"?

"Portret damy" jest powieścią o zderzeniu niezależności i wiary w słuszność własnego wyboru z pragnieniem dominacji i nikczemnością a wynik tego pojedynku wcale nie jest oczywisty. Mimo, że toczy się pod osłoną konwenansów, to okazuje się, że ciosy zadane sztyletem trzymanym w ręce odzianej w białą, jedwabną rękawiczkę są nie mniej bolesne niż gdyby trzymany był on w nagiej dłoni. Może nawet te pierwsze są dotkliwsze, bo spętanie konwenansami nie pozwala na danie upustu szczerości postaciom dramatu.


A przecież to wydaje się dzisiaj takie proste powiedzieć - co mnie to obchodzi! Skoro przestrzegając zasad cierpię, to przecież mogę je nagiąć, złamać, ominąć! Tyle tylko, że będzie to oznaczało w oczach innych przyznanie się do błędu. A to dla tytułowej bohaterki jest nie do przyjęcia, do tego stopnia, że nie chce do niego przyznać się przed najbliższymi sobie osobami. Inna rzecz, że nie musi tego mówić. Oni i tak to widzą, jednak ona wydaje się wychodzić z założenia, że to co nie zostało wypowiedziane na głos - nie istnieje, i to przekonanie daje jej poczucie przestrzegania zasad uczciwości i lojalności wobec męża, który "był przecież wybranym przez nią, oficjalnym jej panem: chwilami ten niewątpliwy fakt budził w niej tępe niedowierzanie. Obciążał on jednak jej wyobraźnię, nieustannie tkwił w myślach, przypominając o wszystkich tradycyjnych zobowiązaniach i świętościach małżeństwa." mimo że on sam ma te zasady za nic.

Co z tego, że była inteligentną kobietą, z silną wolą i temperamentem, szlachetną i niezależną naturą? Jej zalety nie na wiele się przydają w starciu z nikczemnością, bo "w najważniejszych momentach, kiedy wolałaby rozstrzygać wyłącznie rozumem, spłacała grzywnę za to, że zanadto wyćwiczyła w sobie zdolność do wizji bez udziału rozsądku". Odrzucając związek z człowiekiem ją kochał tylko dlatego, że ze względu na jego pozycję społeczną "takie małżeństwo nie sprzyjałoby swobodnej eksploracji życia, o jakiej zawsze marzyła i jakiej wciąż jeszcze pragnęła" padła ofiarą manipulacji (zresztą jest manipulowana zarówno w dobrej jak i złej wierze) oraz własnej naiwności i ignorancji.

"Stworzyła sobie teorię że kocha męża nie za to, co ten człowiek naprawdę ma, ale za jego niedostatki, w których dopatrzyła się chluby", "wcale jej nie przeszkadza, że on jest nikim i niczym. Uważa, że to człowiek niezwykły i wspaniały, chociaż nikt inny nie podziela tego zdania."  A przecież jej najlepszy przyjaciel ostrzegał ją przed, bo widział że "samotność, nuda, ojcowska miłość, zarówno dobre, jak złe maniery miały składać się na wizerunek osobowości, którą nieustannie miał przed oczyma jako wzór impertynencji i mistyfikacji" jej przyszłego męża. "Pod powierzchnią kultury, inteligencji, dobrych manier, życzliwości, swobody i znajomości życia, krył się, niczym żmija w grządce kwiatów, krańcowy egotyzm. Udaje, że jest panem tego świata, gdy w rzeczywistości służy mu uniżenie, a swoje sukcesy mierzy stopniem uwagi, jaką zdoła na siebie ściągnąć."

Jak można być tak zaślepionym by wybrać kogoś takiego, a potem rozumiejąc swój błąd tkwić w takim małżeństwie? Z dzisiejszego punktu widzenia, zupełnie niezrozumiała jest dla nas ta wierność konwencji, której przecież nie jest bezwzględnie obowiązującym prawem. Ale może przywykliśmy patrzeć na życie w zbyt merkantylny sposób i dlatego decyzje głównej bohaterki wydają się tak irytujące? Czy to co wydaje się najbardziej oczywiste - wyjście za mąż za człowieka, który jest w niej zakochany a którego ona tylko lubi, nie byłoby równie dramatyczną pomyłką? Czy z czasem nie okazałoby się, że sympatia z jej strony jest uczuciem niewystarczającym w konfrontacji z niespełnionym oczekiwaniem miłości i wyrosłe stąd rozczarowanie nie stało się przyczyną kolejnego dramatu? To co w chwili podejmowania decyzji było "dyskusyjne" mogło się przecież spełnić w "czarnym scenariuszu" ale tego z powieści Jamesa nigdy się nie dowiemy.

Henry James zatytułował swoją książkę "Portret damy" ale w gruncie rzeczy mógłby to być "portret dam" - postacie kobiet są zdecydowanie ciekawsze od mężczyzn, jak choćby Serena Merle, która "nie zastanawia się nad tym, jaki los przeznaczony jest ludziom, ale jak mogłaby ich użyć" albo pani Touchett "niezdolna do wyrażania uczuć kobieta, nie znająca ani żalu, ani rozczarowań". Ale co się dziwić, przecież nie od dziś wiadomo, że najlepszymi znawcami kobiecej psychiki są mężczyźni.

Jak mówi jeden z bohaterów, powieść to "historia zręcznie opowiedziana, niezbyt jednak ściśle przedstawiająca prawdę", i tak też jest w przypadku "Portretu damy". To historia zręcznie opowiedziana, swoimi paradoksami kojarząca się nieco z "Portretem Doriana Graya" a opis Gardencourt przywodzić może sceny z filmu "Okruchy dnia". To jedna z pozycji kanonu literatury światowej udowadniająca, że klasyka jest ponadczasowa a romans nie musi być knotem, choć i miłośniczki "wyciskaczy łez" znalazłyby się tu coś dla siebie bo część akcji rozgrywa się we Florencji i Toskanii, które mam wrażenie, są dyżurnym miejscem akcji tego typu książek.  Polecam.

niedziela, 18 maja 2014

Pokolenie, Bohdan Czeszko

Pewnie gdyby nie film Wajdy nigdy bym po "Pokolenie" nie sięgnął bo skoro książka, która swoje pierwsze wydania miała w 1951 roku dwa lata później miała już trzecie wydanie, to znaczy, że musi mieć feler. Nie spodziewałem się więc niczego dobrego ale rzeczywistość przerosła moje najgorsze obawy.


Zresztą i sam film, który, jak się okazało bardzo swobodnie nawiązuje do książki, gdyby nie warszawskie plenery, kilka scen i twarze wówczas jeszcze młodych znakomitości filmu polskiego nie wart byłby poświęconego mu czasu. Ale stało się, film obejrzałem, książkę kupiłem a skoro powiedziało się "a" wypada powiedzieć też i "b".






zdjęcia ze strony www.fototeka.fn.org.pl

"Pokolenie" nie należy do klasyki socrealizmu bo nie jest "produkcyjniakiem" i nie ma tu "walki o plan" aczkolwiek nie obeszło się bez scen pokazujących pracę robotników. Czeszko napisał powieść o powstaniu Gwardii Ludowej w Warszawie. O ile początkowo można było mieć nadzieję, że jest w tym jakaś wartość dodana, choćby w pokazaniu obrazu miasta w czasach okupacji, zwłaszcza Woli, na której w głównej mierze rozgrywa się akcja książki, to jednak szybko robi się "smieszno i straszno". Trudno bowiem w innych kategoriach traktować sceną, w której jeden z bohaterów wspomina towarzysza z więziennej celi, chłopa z Lubelszczyzny, który dostał "z wolności list i powiada: "Matka pisze, że sprzedała środek produkcji i przyśle nam środki spożycia". Pisała, że sprzedała kurę i dokupiła jaj na wałówkę."

Mniej śmieszne są odkrycia, w rodzaju tego, że ""Manifest komunistyczny" albo Gorki to jeszcze lepsze niż granat." albo peany na cześć Wielkiego Chorążego Ludzkości - "Nie tylko myślimy, ale i działamy. A najwięcej z nas Stalin. Ty myślisz - kto on? Bóg jaki? Nadczłowiek, co mu opatrzność pomaga? Zwyczajny człowiek, prosty, opatrzność mu do szczęścia i do wojny niepotrzebna. Ale mózg, chłopie, ot co, jego myśl jak brzytwa i miłość, wielka miłość do prostego człowieka, do mnie i do ciebie (...). Miłość, co dawno go zrobiła bezlitosnym, najwięcej dla samego siebie." które są wyrazem ówczesnej "ofensywy ideologicznej" i ordynarnego zakłamywania historii.

Czeszko przedstawia obraz Armii Krajowej jako m.in. "korzystającej z doświadczeń i porad zaprawionego w polityce kolonialnej Intelligence Service" a jeden z jej żołnierzy to "człowiek, który smarował przy niedzieli włosy smalcem, modlił się w kościele, a później bił Żydów" a sprawcą mordu w Katyniu są Niemcy, a powstańcy warszawscy to "kamienie rzucone na zas... szaniec".

Bez trudu można też znaleźć elementy "mitu założycielskiego" PPR-u: przybycie Marcelego Nowotki do kraju, śmierć Hanki Sawickiej w szpitalu więziennym na Pawiaku, którą wcześniej opisywała już Pola Gojawiczyńska w "Kracie" czy ... aluzje do porachunków z braćmi Mołojcami.

Razem stanowi to dosyć obrzydliwą mieszankę, w której oberwało się nawet "Rozmyślaniom" Marka Aureliusza, które okazały się dla Czeszki książką "hitlerowską po trosze, ponieważ zawiera recepty na uszlachetnienie swej duszy za pomocą nasycenia jej obojętnością i pogardą" i w dodatku słabą literacko. Ponure świadectwo "kultury" swego czasu - ostrzegam.

piątek, 16 maja 2014

Popioły, Stefan Żeromski

Przeczytałem niedawno, szeroko otwierając oczy ze zdumienia post Książkowca poświęcony Żeromskiemu. Jeszcze szerzej je otworzyłem czytając komentarze do niego i summa summarum, postanowiłem sprawdzić, czy może coś przegapiłem w jednej z moich ulubionych książek z lat młodości - "Popiołach".  


Okazało się, że jeśli przegapiłem to nie tak znowu niewiele. Owszem chwilami język Żeromskiego może irytować, bo niebezpiecznie ociera się, nie bójmy się tego słowa, o grafomanię, ale jeśli ktoś jest związany z kielecczyzną, nawet "wpadkowo", to z pewnością jest to w stanie pisarzowi wybaczyć, zwłaszcza że nie ma znowu tego tak wiele, albo w ogóle machnie na to ręką zwłaszcza, jeśli miał okazję oglądać fotografie Jana Spałwana z "kieleckiej szkoły krajobrazu",  bo trudno oprzeć się wrażeniu zaskakujące plastyczności słowa - "Gałęzie świerków, na których leżała ciężka pościel śniegowa, zwieszone ku ziemi powyginały się w pałąk. Te wyciągnięte zewsząd, z bliska i daleka, kosmate łapy w białych oponach, wyłożone jak gdyby perłową macicą, zdawały się czaić i czyhać." w zestawieniu z obrazem.

zdjęcie ze strony www.artinfo.pl

Może też i chwilami książka wydaje się trochę przegadana (podróż księcia Gintułta, ucieczka Heleny de With i Rafała) co niezależnie od "inklinacji" pisarza może też w części wynikać z faktu, że "Popioły" pisane były "dla chleba", a wydawca spodziewając się sukcesu czytelniczego wymógł na Żeromskim rozdęcie powieści z dwóch do trzech tomów, co nie mogło nie pozostać bez śladu. 

Mimo tych mankamentów, "Popioły" niewątpliwie są jedną z najlepszych powieści historycznych w literaturze polskiej. Dzisiaj spór o rolę Napoleona, wiarę i nadzieję na odzyskanie niepodległości za jego sprawę, którą najlepiej pokazują słowa, starego wiarusa Gajkosia - "Gdzie on, tam i my. On zażywa wczasu-spokoju - i nasza wiara śpi. A skoro on na koń sieda, będziemyż to spać? Tak starzy powiadali. Nie bele kto, paniczu! Tacy, co padli w krwawym boju twarzą na ziemię, a teraz w obcych ziemiach bez krzyża-pamięci i bez imienia leżą. Aboby to mogło tak być, żeby w tym żadnej sprawiedliwości nie było? Po obcych piachach one trupy rozwleczone na darmo?" jest już mocno przebrzmiały. Ale gdy powieść się ukazała, była to jeszcze stosunkowo świeża rana - przecież żyli jeszcze wnukowie napoleońskich żołnierzy, a żywotność tradycji napoleońskich widać było choćby w "Lalce" Prusa. Jednak niezależnie już od historycznych sporów, nie wiem czy jest coś, co może przebić opis bitwy pod Raszynem, nie mówiąc już o zdobyciu Saragossy.

Obok sporu o rolę Napoleona w dziejach Polski można w powieści doszukać się odniesienia do sporu Energumena i Lirnika z wierszu Norwida. U Żeromskiego dylemat przed jakim stanęli, rozwiał Sułkowski  - "Wiem to nie z książki, nie z mądrości cudzej, lecz z siebie, ze swego własnego przejrzenia, że wszelkie słowo w istocie swej jest czcze i próżne. Nawet słowo najgenialniejszych poetów. Nawet spisane natchnienie proroka. Oblectamenta et solacia servitutis ... Wielkimi są tylko czyny. One jedne równają się siłom przyrody, niweczą ich wszechmoc i wszechmoc naszej, ludzkiej śmierci. Toteż życie bez wielkiego czynu jest nędzą i głupstwem."

Mnie jednak "Popioły" przypadły do gustu z innego powodu, mimo że ich akcja rozgrywa się 200 lat temu a sama książka powstała przed 100 laty to ciągle pozostaje aktualna w sferze obrazowania postaci. Chyba każdy młody chłopak jeśli nie sam, to pewnie widział jak jego przyjaciel czy kolega przeżywał męki dojrzewania Rafała Olbromskiego, z jego kompleksami - "wiedział o sobie, że jest niezgrabny, sztywny, przygarbiony i prostak w każdym ruchu" i poczuciem niezrozumienia, pokrywanym mieszanką arogancji i samowoli - "nikt go nie rozumiał i on cenił nikogo według istotnej wartości." Przecież Rafał ze swoją niepokornością, pragnieniem zdobycia świata, zadurzeniem w coraz to innym obiekcie uwielbienia to uniwersalny obraz młodego chłopaka, chcącego szybko, już, teraz, na skróty osiągnąć cel bez wyobrażenia o konsekwencjach własnych czynów.

Także wrażliwy i delikatny Krzysztof Cedro nie jest postacią wydumaną i wyciągniętą z lamusa. Jego młodzieńczy idealizm, tak jak i dzisiaj się to dzieje, obumiera pod wpływem zderzenia z rzeczywistością. "Cedro ... Cha, cha! Cedro! Nie ma już, bracie, Krzysztofa Cedry. Poszedł, braciszku, i nie ma ... Och, nie ma ... " co przecież w jego przypadku było szczególnie drastyczną metamorfozą (choć nie całkowitą), gdy z romantyka snującego wizje rodem z "Pieśni o Rolandzie" przemienił się w żołdaka rabującego żywność wieśniakom i gdy "zobojętniał już na przykrości tego zawodu. Owszem, odszukał w nim pewien szczególny urok, bezczelną dumę, rozkosz tyranii, śmiech zdrowy z ludzkich jęków."

"Popioły" są również książką o zderzeniu starego z nowym, odchodzeniu od tradycji ("Trzeba koniecznie tęsknić do czegoś innego, przenosić się sercem z miejsca na miejsce, z zawodu do zawodu, odmieniać same pożądania, bo inaczej ziemia by nas obsiadła i pożarła." ), którą wyprzedza bieg wydarzeń, za którymi wielu nie nadąża albo nie chce nadążyć. Coś jakby na kształt tego, z czym styka się moje pokolenie czy pokolenie moich rodziców, urodzone i wychowane w jednej epoce a któremu przyszło zetknąć się z wyzwaniami współczesności. Świetna książka. Pełnokrwista literatura. Polecam.

środa, 14 maja 2014

O naśladowaniu Chrystusa, Tomasz a Kempis

Kiedy Guciamal wspominała słynną XVII Medytację Johna Donne'a, która posłużyła Hemingway'owi za motto do "Komu bije dzwon", mi przypomniało się "O naśladowaniu Chrystusa", a Wielki Post i Święta Wielkanocne okazały się w sam raz okazją do wyciągnięcia książki z półki.  


Jak pisał o napomnieniach Tomasza ks. Jan Sochoń, "nie wolno nam bać się konfrontacji z największymi świętymi i mistykami chrześcijaństwa, ponieważ w duchowych perspektywach wszyscy jesteśmy równi, podobnie jak równi bywamy w grzechach", nawet w dzisiejszy czasach "gdy obojętność religijna zdaje się obowiązywać niemal wszędzie i wszystkich, i gdy już samo słowo "mistyczny" wywołuje wśród ludzi lekceważące zmrużenie oczu i ironiczny uśmiech", a są one tym ważniejsze, że dotyczą "centralnych i najgłębszych spraw ludzkiego ducha i sięgają istoty religijnej wrażliwości".

"O naśladowaniu Chrystusa" jest książką fascynującą i nikt kto się z nią bliżej zetknie nie dziwi się, że zachowała swoją popularność mimo upływu prawie sześciuset lat od jej powstania. Okazuje się, że jej prawdy, jak choćby ta, że "moglibyśmy zażywać większego pokoju, gdybyśmy mniej zajmowali się tym, co inni mówią i robią, a co nas nie dotyczy. Jak długo może żyć w pokoju ktoś, kto miesza się do cudzych spraw, rozprasza w światowych dążeniach i rzadko osiąga stan wewnętrznego skupienia?" są prawdami ponadczasowymi i ogólnoludzkimi.

Niby wszystko to, o czym pisze Tomasz już wiemy, nie jest przecież niczym nowym świadomość, choć może wyrażana innymi słowami, że "w tym życiu każda doskonałość nosi skazę niedoskonałości, a wszelka wiedza - skazę niewiedzy" a jednak jego rozmyślania sprawiają, iż nabiera ona nowego znaczenia. Ich powolny, spokojny rytm pozwalający zastanowić się nad każdym takim odkryciem sprawia, że "O naśladowaniu Chrystusa" nie traktuje się jak zwykłej książki do czytania. Owszem, zapewne dałoby się ją bez wielkiego trudu przeczytać "od deski do deski" w jeden dłuższy wieczór ale nie sądzę by ktoś kto podjąłby się takiej próby odniósł pożytek z lektury. To książka przeznaczona do "poczytywania" w ciszy i spokoju, w której przypadku jest możliwe, a nawet wskazane, czytanie "na wyrywki", otwierając ją w dowolnym miejscu. 

Nie powiem by była to lektura dla każdego, bo choć napomnienia z księgi pierwszej i drugiej "przydatne w życiu duchowym" i "pobudzające do życia duchowego" mają wymiar ogólnoludzki to już "Księga duchowej pociechy" i "O sakramencie ołtarza" zapewne okazałyby się nie do przełknięcia dla wojujących ateistów. "O naśladowaniu Chrystusa" jest bowiem przeznaczone, choć nigdzie nie zostało to wyraźnie zapisane, dla ludzi wierzących, mniej lub bardziej, a także dla ludzi poszukujących i w swych poszukiwaniach otwartych i szczerych. Tacy czytelnicy z pewnością nie pozostaną obojętni na przemyślenia Tomasza, bo oferuje on wiarę czystą i bezinteresowną, taką o jakiej marzy się by według jej zasad postępowali ludzi i zgodnie z nią był urządzony świat.

niedziela, 11 maja 2014

Kamienie wołać będą, Hanna Malewska

Dzisiaj Hanna Malewska jest pisarką zapomnianą, niesłusznie zapomnianą a przecież jest autorką jednej z najlepszych książek historycznych, która ukazała się w okresie Dwudziestolecia międzywojennego - "Żelaznej korony". Przy niewielkiej dozie dobrej woli zresztą także i "Kamienie wołać będą" można zaliczyć do literatury tego okresu bo jej ukazaniu się w 1939 r. przeszkodził wybuch wojny (pierwsze wydanie ukazało się w 1946 r.). 


Moja znajomość z twórczością Malewskiej zaczęła się jeszcze w szkole, za sprawą śp. profesora (wówczas jeszcze dra) Mieczysława Jankowiaka, który wysoko jak na tamte lata postawił poprzeczkę. "Kamienie wołać będą" są powieścią mieszczącą się gdzieś pomiędzy "Żywymi kamieniami" a "Krzyżowcami", chociaż jeśli chodzi o styl to na szczęście bliżej jej do Kossak-Szczuckiej, to z drugiej strony z Berentem wiąże ją przedstawienie średniowiecznej społeczności.

Powieść Malewskiej osnuta jest wokół początków budowy katedry w Beavais, "katedra! ... O, to nie była sprawa zwyczajna, domowa, sprawa miasta Beauvais. Katedra - to szklana góra, niezdobyty kasztel  Boga", która kojarzy mi się, pewnie w niezamierzony przez pisarkę sposób, z wieżą Babel, bo ta wielkość zamierzeń, wydaje mi się trochę, także i emanacją ludzkiej pychy. Pragnienia wzniesienia dzieła, przewyższającego wszystko to co dotychczas stworzono, którego twórcy owładnięci myślą o ucieleśnieniu swojej idei zapominają "ileż to dzieł wielce ogromnych zaczynano i nie kończono. Zapał stygnie, odmieniają się ludzie." (zapomniał też o tym, w znacznie bliższych nam czasach Gaudi).

Okazuje się jednak, że choć idea ostatecznie zwycięża, nie ma wszechmocnej władzy nad budowniczymi. Jakże często proza życia dochodzi do głosu - "Jakże to? Miłować, podziwiać świat i nie wyciągać po niego ręki? Wychwalać pod niebiosa Boże dary a nie pożądać ich? Żadnych, żadnych? ... " ale przecież nie ma się co dziwić, katedrę budują ludzie a nie święci. Z drugiej jednak strony świadomość "zapisywania prawdy wiekuistej w kamieniu" i obecności w sacrum, ciągle pozostaje w tle, mimo że czasami jest ono bardzo dalekie.

W końcu nawet do największego sceptyka dociera ograniczoność ludzkiej wiedzy i władzy - "Czy którykolwiek choćby z tych, o których mówią dzieje i pisma filozofów, umiał przewidzieć rankiem, jaki będzie z wieczora?". Jednak cena tej wiedzy i osiągnięcia spokoju, którą przynosi wiara bez zastrzeżeń okazuje się zbyt duża - "On zadowala się lada czym! - Kto? - Bóg. Lada czym - byleby to było wszystko.", podobnie jak przerosło go zadanie, które postawił przed samym sobą - "Cóż mi pozostaje innego, jak patrzeć w zwierciadło? Sądzę, że ludzie za mało chcą się poznać sami i dać się poznać drugim."

A w tle tego wszystkiego m. in. ruchy "pastuszków", krucjaty, Ludwik IX Pobożny, Roger Bacon. Polecam.

piątek, 9 maja 2014

Pod wulkanem, Malcolm Lowry

"Pod wulkanem" to jedna z tych książek, które wywołują efekt "wow!",  należąca do tej samej kategorii co "Ulisses", "Czarodziejska góra" czy "Bracia Karamazow", i którą kiedyś ktoś, kto pretendował do miana inteligenta musiał znać przynajmniej z tytułu, od czego, jak wiadomo, do lektury jeszcze i tak daleka droga. Dzisiaj gdy inteligencję wypiera tzw. klasa średnia (nomen omen) podejrzewam, że książkę co raz mniej osób kojarzy, bo kto w końcu ma dzisiaj czas by wczytywać się w "tajnie duszy" jakiegoś przegranego faceta, mieszkającego gdzieś na drugim końcu świata, w mieście, którego nazwy nie da się nawet normalnie wymówić.

 
"Pod wulkanem" jest książką, do której trzeba dojrzeć, a przynajmniej ja musiałem. Kiedy czytałem ją po raz pierwszy, ponad dwadzieścia lat temu, za swój największy, a w zasadzie jedyny sukces uznałem dobrnięcie do końca. Teraz, to była już zupełnie inna sprawa, trochę więcej oczytania, trochę więcej doświadczenia i znacznie więcej cierpliwości - dzięki temu można mieć wrażenie (ale nie pewność), że mniej więcej wiadomo o co w tym chodzi. I jeszcze ten styl; sprawiający że proza robi wrażenie "gęstości" prozy a duszność miasta pod wulkanem jest prawie że namacalna.

Piszę o wrażeniu a nie pewności co do zrozumienia powieści Lowry'ego ponieważ pełna jest wieloznaczności i mniej lub bardziej przejrzystych odwołań, jak choćby liczba 7 na koniu, którego motyw się przewija, a który okazuje się być przyczyną śmierci pary głównych bohaterów. Trudno nie skojarzyć jej z motywem siódemki występującym w Apokalipsie św. Jana. To zresztą nie jedyne nawiązanie do Nowego Testamentu bo bez trudu można w historii o umierającym Indianinie dopatrzeć się wariantu przypowieści o miłosiernym Samarytaninie z Ewangelii św. Łukasza. Tyle tylko, że wszyscy tym razem zachowali się jak kapłan i lewita, nawet Hugh żałujący, że nie walczy o sprawiedliwość nad Ebro.

To on, wg mnie, bardziej przypomina Conradowskiego Lorda Jima, choć zdaniem narratora, to głównego bohatera - Konsula, było można sobie wyobrazić "jako bardziej łzawą odmianę pseudo-Lorda Jima, człowieka żyjącego na dobrowolnym wygnaniu, rozmyślającego ponuro - mimo orderu - o straconym honorze, o ponurej tajemnicy, wyobrażającego sobie, że straszliwe piętno przylgnęło do niego na całe życie." A kiedy mowa jest o mglistym świetle, półświetle Tamizy i oczekiwaniu "u wejścia do Gavesend" na przypływ, skojarzeni z "Jądrem ciemności" nasuwa się samo, choć ściśle rzecz biorąc tam "przypływ się skończył" a Marlow, który jest także narratorem także w "Lordzie Jimie", "czekał odpływu". Ale to w sumie ciekawostki, zresztą pierwsze z brzegu, bo znajdą tu też coś dla siebie miłośnicy Cervantesa czy "Celnika" Rousseau etc. etc.

Ważniejsza jednak wydaje się wieloznaczność powieści i to dotycząca rzeczy tak "podstawowych" z punktu widzenia czytelnika, jak tytuł czy ustalenie o czym tak na prawdę ona jest. Bo nie chodzi przecież tylko o to, że wulkan jest tłem akcji i milczącym świadkiem tego co się wydarzyło. Okazuje się, że legenda o wulkanach, w której "Popocatepetl - rzecz dziwna - był marzycielem: ogień jego miłości wojownika nigdy nie wygasł w sercu poety, płonął wiecznie dla Ixtaccihuat, którą odzyskawszy, zaraz znów stracił i której strzegł w jej wiecznym uśpieniu" jest parabolą tragicznej historii uczucia Geoffreya i Ivonne. "A przecież kochali się! Ale było to tak, jak gdyby ich miłość wędrowała przez samotną kaktusową równinę, daleko stąd, zagubiona - potykając się i upadając, szarpana przez dzikie bestie, wołają ratunku - umierająca, przynajmniej dla oczu, jakby w pełnym znużenia spokoju."

W najprostszym wariancie, książka stanowi studium alkoholizmu - jeden dzień z życia, jak się okazuje, ostatni, nałogowego alkoholika, "był to już najdłuższy dzień, jaki dotąd przeżył, dzień - życie", ale to tylko pierwsze najbardziej oczywiste spostrzeżenie.

Ale jest to też powieść o osamotnieniu i dążeniu do samozniszczenia  człowieka, który nie może pogodzić się i nieakceptującym otaczającego go świata i jego prawideł, który mówi "kocham piekło. Z niecierpliwością czekam chwili, kiedy tam wrócę. Właściwie już biegnę. Już tam prawie jestem." "Nic się nie zmieniło i, mimo że Bóg okazał mi miłosierdzie, jestem wciąż samotny. Chociaż moje cierpienie wydaje się bezsensowne, wciąż jestem w udręce. Nie znajduję wytłumaczenia dla mojego życia." "Czym że jest życie, jeśli nie wieczną wojną i chwilowym pobytem na ziemi? Rewolucje szaleją też w tierra caliente ludzkiej duszy. Za każdy spokój trzeba drogo zapłacić piekłu ... ".
 
To chyba najlepiej oddaje stan głównego bohatera. Ale choć wydawać by się mogło, że cóż nas może obchodzić opowieść o jakimś angielskim pijaczynie-degeneracie, który znalazł koniec w przepaści-śmietnisku, zrównany w chwili śmierci ze zdechłym psem, to jednak jakoś niepokojąco, jakby dotyczyły także nas, brzmią słowa z publicznego ogrodu w Quauhnahuac, które tyle razy czytał:
 
"Czy podoba się wam ten ogród, który należy do was?
Uważajcie, żeby wasze dzieci go nie zniszczyły!" 

poniedziałek, 5 maja 2014

Dziennik z Prus Wschodnich. Zapiski lekarza z lat 1945-1947, Hans von Lehndorff

Dzisiaj to już nie te czasy, kiedy wspomnienia niemieckich wypędzonych stanowiły sensację, bo dotykały drażliwego dla nas tematu przeszłości "Ziem Odzyskanych", które jak się potem w trakcie lektury okazywało, były nie tyle odzyskane co zdobyte. Z "Dziennika" wyłania się okrutna wiedza o tym, co się działo na tych terenach a "wyczyny" rosyjskich "wyzwolicieli" budzą nie mniejszą grozę, niż to co robili niemieccy żołnierze. To opis czasu i miejsc, "gdzie nie sięga żadne prawo, wszystkie cechy objawiają się ze szczególną ostrością. Nawet fakt, że widzi cię ludzkie oko, nie jest już powodem, by odstąpić od jakiegoś zamiaru. Wszystko jest dozwolone, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby tego zabronić. I można się poważnie zastanowić, czy wychowanie i moralność nie są tylko luksusem na spokojne czasy."


Tak się jakoś składało, że zapiski wypędzonych, na które dotychczas wpadłem to wspomnienia kobiet, zresztą różnego ciężaru gatunkowego; od nijakich "Nazw, których nikt już nie wymienia" poprzez "Czas kobiet" a skończywszy na "Wypędzonych". Na tym tle "Dziennik z Prus Wschodni" jawi się jako coś wyjątkowego bo napisany jest przez mężczyznę ale to jeszcze najmniejsza cecha jego wyjątkowości. To co mnie uderzyło, to odrębność, w porównaniu z innymi wspomnieniami, punktu widzenia von Lehndorffa w stosunku do opisywanego świata. Może ona być dla nas irytująca, ponieważ opowiada on o tym co widział i czego doświadczył jakby z punktu widzenia człowieka żyjącego w innym świecie, co wypływa z faktu, że mamy do czynienia z człowiekiem głęboko religijnym, dla którego wiara to nie tylko kwestia werbalnych deklaracji.

Otóż zaskakujące jest to, że nawet w opisach bestialstw nie czuje się gniewu a raczej rezygnację, pogodzenie się z losem i przyjmowanie ich jako dopustu Bożego. "Po zmroku przychodzi nasza obstawa ze ślepymi latarkami i wszystko przetrząsa. Kobiety skamlą albo klną; wywlekają je przy udziale Polaków. To piekło chyba nigdy się nie skończy. "Dawaj siuda! Frau komm!" Dźwięczy mi to w uszach gorzej niż wszystkie przekleństwa świata. Jeśli to, co oznacza życie, stoi pod znakiem śmierci, to triumf szatana osiąga apogeum. Nie przeszkadza im wcale, że mają przed sobą półtrupy. Osiemdziesięcioletnie kobiety narażone są tak samo, jak nieprzytomne (później się dowiedziałem, że moja ranna w głowę pacjentka została zgwałcona niezliczoną ilość razy, nic o tym nie wiedząc)." 

To czego doświadczają Niemcy przedstawione jest w kategoriach ogólnoludzkiej krzywdy, która dosięgnąć może każdego, a nie odwetu i karu (w kategoriach zbiorowych) będących konsekwencją wojny przez nich rozpętanej. Nie ma tu nienawiści, żalu czy pretensji wobec Rosjan i Polaków, choć od czasu do czasu pobrzmiewa w "Dzienniku" coś jakby nuta wyższości kulturalnego Niemca nad dziczą rosyjską. Z drugiej jednak strony von Lehndorff nie ucieka od opisu postaw, które deprecjonują samych Niemców: aktów kanibalizmu, porzucania rodzin przez mężczyzn czy dobrowolnego współżycia Niemek z Rosjanami. Charakterystyczna jest uwaga, że jego ciotka nie mogła uskarżać się na sposób traktowania jej przez Polaków. "Raz ją pobili, co nie było przyjemne. Poza tym jednak wszystko, co tu dotychczas przeżyła, jest jak wczasy w porównaniu z półrocznym pobytem na Gestapo w Allensteinie."

Dla nas szczególnie interesujący jest wątek polski. Autor przebywał w okolicach Susza, który przed wojną liczył ok. 6000 mieszkańców, a w którym "w istniejących jeszcze mieszkaniach wokół zniszczonego centrum osiedliło się około 1200 Polaków, ale wydaje się, że niewielu chce tu zostać na stałe. Większość nie może usiedzieć na miejscu, a pociąg kursujący raz albo dwa razy dziennie zapchany jest łazęgami, którzy nie znaleźli jeszcze stałego lokum albo chcą rozejrzeć się za czymś lepszym." "Wszystkich łączy jedno - są wykorzenieni, w przeciwnym razie nie przybywaliby tu dobrowolnie, na te spustoszone ziemie, z którymi nic ich nie wiąże, może z wyjątkiem tych nielicznych, którzy podczas wojny pracowali tu na roli, a teraz w opuszczonych gospodarstwach próbują od nowa budować swą egzystencję."

I to w związku z relacjami ze zwykłymi Polakami pojawia się, chciałoby się powiedzieć - wreszcie - wątek rozliczeniowy - "wojna straszliwie ich sponiewierała, przy czym nie wiadomo, od której strony doznali więcej krzywd i strat - zachodniej czy wschodniej. Często jestem głęboko zawstydzony, z jaką gotowością w reakcji na ludzkie słowo odrzucają uzasadnione pragnienie zemsty, zaś to, co wyrządziliśmy im za pośrednictwem Hitlera postrzegają jako rodzaj zbłądzenia, niemającego nic wspólnego z niemieckim charakterem.", bo już w odniesieniu do reprezentantów władzy - milicji wykazuje daleko posuniętą, nazwijmy to, rezerwę. Ciekawostką jest też wzmianka o polskich partyzantach (być może chodzi o V Wileńską Brygadę mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki") i próbach polonizacji Niemców.

W sumie trafiła mi się świetna książka, zdecydowanie najlepsza pozycja dotycząca losu wypędzonych, której punkt widzenia odległy jest od tego, czego można by się spodziewać w tego rodzaju literaturze. Polecam.

czwartek, 1 maja 2014

Osadnicy. Nowe życie Kresowiaków na Ziemiach Zachodnich. Nadzieje i niemoc wobec władzy ludowej.

Trudno zachować spokój czytając "Osadników". Nasza narodowa specjalność - poszukiwanie winnych nieszczęść wszędzie, tylko nie w nas samych, tym razem dostaje mocne cięgi. Nie da się ukryć, że to co działo w latach powojennych na "Ziemiach Odzyskanych" przede wszystkim obciąża naszą hipotekę i niewielką tylko, że tak powiem, "pociechę" może stanowić zdziczenie rosyjskich "oswobodzicieli". 


Książka jest zbiorem wspomnień ludzi, których najczęściej strach i konieczność zmusiły do opuszczenia rodzinnych domów na Kresach (choć jest też zawoalowany poszukiwacz przygód by nie powiedzieć szabrownik z Kielc). Do krzywdy jaką było pozostawienie ojcowizny szybko doszły kolejne, te których doznali w drodze a potem na miejscu pozbawieni opieki. Tyle, że źródłem zagrożenia nie byli Niemcy ale "wyzwoliciele" i rodacy.
 
Daleko "Osadnikom" do reprezentatywności, to co najwyżej wierzchołek góry lodowej (także jeśli chodzi o zasięg "terytorialny"), to kilka zaledwie głosów "repatriantów", którzy albo przemilczają temat albo współczują losom Niemców, a przecież ktoś ich okradał i wyrzucał z domów, wspominają jedynie o konfliktach przebiegających na linii osiedleńcy - Rosjanie i osiedleńcy - szabrownicy, do których później dochodzą represje komunistycznej władzy, ale zupełnie przemilczane są relacje pomiędzy osadnikami pochodzącymi z różnym regionów Polski.  W sumie jednak nie ma się temu co dziwić, w końcu wiadomo, że każdy jest skoncentrowany na losach własnych i własnej rodziny i przefiltrowuje to co może stawiać go w niekorzystnym świetle, niewielu z nas stać na absolutną szczerość. I tak, moim zdaniem, należy podchodzić do zamieszczonych w "Osadnikach" wspomnień, jednak nawet jeśli założyć, że trzeba wziąć na nie poprawkę, to robią one przygnębiające wrażenie.
 
Morderstwa, kradzieże, gwałty nie oszczędzające nikogo, powszechne pijaństwo i rozprzężenie, brak jakichkolwiek hamulców, bezmyślny wandalizm i brak poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Nie ma się co dziwić, że mimo awansu cywilizacyjnego - "Zostawiliśmy na wschodzie dom. Był ulepiony z gliny, pokryty strzechą, z klepiskiem zamiast podłogi, z dwoma izbami przedzielonymi sienią, ale nasz własny, rodzinny. Ten, w którym teraz mieszkamy, jest w porównaniu z nim pałacem, a mimo wszystko dziwnie obcy." - przez te wspomnienia przebija poczucie obcości, które zniknęło dopiero stosunkowo niedawno, kiedy na tzw. ziem odzyskanych urodziło się i dorosło nowe pokolenie, które już bez obaw i kompleksów mówi o prawdziwej przeszłości swojej "małej ojczyzny".

Paradoksalnie, o czym się często nie mówi, w zwalczeniu poczucia wyobcowania Polaków przybyłych na zdobyte ziemie i zachowania poczucia narodowej tożsamości okazał się Kościół i ... liturgia w języku łacińskim, taka sama przecież niezależnie od regionu - "Nabożeństwo celebrował kapłan niemiecki. Z radością stwierdziłem, że jest ono katolickie i, tak samo jak u nas na wschodzie, odprawiane w języku łacińskim. Straciłem nawet na moment orientację i myślałem, że jestem u siebie, w Koropcu." Gdy jednak jeszcze dzisiaj przejeżdża się przez małe miasteczka i wsie na Dolnym Śląsku, Ziemi Lubuskiej, Pomorzu i Mazurach i patrząc na ich wygląd, to można mieć wątpliwość czy rzeczywiście ich mieszkańcy czuli, że są u siebie.
 
"Osadnicy" stanowią mało optymistyczną lekturę, opowieść o kolejnej dozie krzywd doznanych przez niewinnych ludzi i zmarnowanych szansach, o latach, w których to Polacy, pospolici bandyci i karierowicze u władzy, często nie lepsi od tych pierwszych, zatruwali życie zwykłym ludziom, chcącym tylko spokoju i normalności. Polecam.