sobota, 29 grudnia 2012

Kobieta z wydm, Abe Kobo

W ramach świątecznego remanentu powróciłem po prawie 30 latach do "Kobiety z wydm" Abe Kobo. W redakcyjnej notce przeczytałem, że to japoński Kafka i rzeczywiście skojarzenia z "Zamkiem" nasuwają się same - tyle, że o ile tam bohater usiłuje się dostać do środka tak tu usiłuje wydostać się na zewnątrz, a śnieg został zastąpiony piaskiem.


"Kobieta z wydm" to jedna z tych książek, które wymagają lektury w ciszy i spokoju rewanżując się za to czytelnikowi atmosferą, spod której trudno się wyzwolić jeszcze jakiś czas po zamknięciu książki. Pozornie niewiele się tu nie dzieje. Przypadkowy mężczyzna zostaje uwięziony i zmuszony do pomagania samotnej kobiecie w ochronie jej domu przed zasypującym go piaskiem. Cel, jakim w trakcie tego uwięzienia staje się dla niego wolność, okazuje się wcale nie tak istotny, gdy tylko pojawia się możliwość wolnego wyboru. To co stanowiło jeszcze przed chwilą więzienie, z którego starał się za wszelką cenę wydostać przestało nim być, gdy od mężczyzny zależy decyzja o pozostaniu w nim.  Co więcej, w momencie gdy pojawia się możliwość wolnego wyboru, jego świat zostaje przewartościowany i staje się jak wstęga Mӧbiusa (nazwisko to nieprzypadkowo pada w powieści) - jednopłaszczyznowy. To co było złem okazuje się już nim nie być a jego dotychczasowe miejsce wcale nie musi być zajęte przez coś innego. Mnie jednak bardziej zaintrygował motyw samotności i to samotności nie kobiety lecz mężczyzny. Bo o ile ona ze swoją syzyfową pracą wykonywaną nie tyle nawet dla własnego dobra (a na pewno nie tylko), ile w interesie zbiorowości, do której należy jest częścią wspólnoty, to zgłoszenie przez matkę zaginięcia mężczyzny po ponad sześciu latach jest tak samo wymowne jak sam fakt zaginięcia. Okazuje się, że życie, w którym czuł się wolny pozbawione było znaczenia i sensu. Jego namiastka - poszukiwanie chrząszczy, po to by zapewnić przetrwanie pamięci o samym sobie w nazwie owada zapisanej w atlasie, do którego zajrzą zapewne tylko entomolodzy jest rozpaczliwą próbą zaznaczenia własnej obecności na świecie. To uwięzienie, praca i życie z nieznaną kobietą  nagle nadaje jego życiu sens - okazuje się, że jest potrzebny i jest istotną częścią zbiorowości. Równie interesujący wydaje się też motyw piasku, wielokrotnie podkreślany jego mikroskopijny rozmiar a jednocześnie niszczący wpływ nie tylko na rzeczy ale także i na ludzi. Mam wrażenie, że zmaganie z nim stanowi metaforę ludzkiego losu, na który składają się niewielkie, codzienne wydarzenia, które odkładają się jednak swoim ciężarem na człowieku. Jego życie jest kształtowane  niekoniecznie przez przełomowe wydarzenia będące często sprawą przypadku ale przede wszystkim przez niezauważalną w swojej powszedniości nieefektowną prozę życia. Bez dwóch zdań - świetna książka.

środa, 26 grudnia 2012

Madame, Antoni Libera

Nie będę ukrywał - byłem oczarowany "Madame" i po ponad 10 latach, gdy pozostało już tylko ogólne wrażenie, korzystając ze świątecznego nadmiaru wolnego czasu postanowiłem ją sobie przypomnieć. Ale w trakcie mojego powtórnego spotkania z powieścią Libery pojawiały się tak zwane mieszane uczucia, by jednak nie było wątpliwości zapewniam, że to bardzo dobra książka a chwilami nawet piękna, z kilkoma wszakże słabszymi momentami.


"Madame" to na pewno coś więcej niż kolejna książka o dojrzewaniu, chociaż, nie ukrywam, to tym motywem byłem najbardziej zauroczony, bo choć chodziłem do szkoły w średniej wielkości, prowincjonalnym mieście, daleko od Warszawy i w dodatku pokolenie później niż Autor, to szkolne "rytuały" jak się okazuje  były  zaskakująco trwałe i powszechne (być może to konserwujący i unifikujący wpływ socjalizmu). Co prawda, w mojej szkole karą za palenie papierosów nie było obniżenie stopnia ze sprawowania lecz "pióro i atrament" czyli szczotka i wiadro do mycia kibli, z którym to sprzętem i czynnością miałem okazję kilkukrotnie się zapoznać jako ofiara pedagogicznych "nalotów" na męską toaletę (z racji jej czasochłonności otrzymywało się adnotację w dzienniku "spóźnienie nieusprawiedliwione") ale smak owocu zakazanego był ten sam. No i pamiętam, był także obiekt cichych wzdychań męskiej części, który podobnie jak Madame wybrał emigrację nad siermiężność PRL-u.

Taaak ..., szkolne wspomnienia ..., to niewątpliwie jest ta warstwa książki, która podbija serca czytelników, przynajmniej moje. W ten motyw wpleciona jest  młodzieńcza miłość i krytyka minionej, na szczęście, rzeczywistości jakby to kiedyś powiedziano "społeczno-politycznej". Nie jest to najszczęśliwszy zabieg i to nie tyle jeśli chodzi o samą ideę, co wykonanie. "Epizod hiszpański" należący do motywów politycznych to jeden z najsłabszych fragmentów powieści, szczególnie dialog z Kuglerem razi sztucznością choć miał być w zamiarze zapewne śmieszny. Nie poczułem się też przekonany wyznaniem głównego bohatera, że miał o "polskiej karcie" w wojnie domowej w Hiszpanii "pojęcie szersze niż ogół" ponieważ ... brał udział w bombastycznej akademii ku czci.

Takich zgrzytających przy bliższym przyjrzeniu się elementów jest zresztą niestety więcej, jak na przykład "atawistyczna" obawa przed kontrolerami biletów. Nie dam również głowy za to, że "Końcówka" Becketta była przetłumaczona w formie książki pod koniec lat 60-tych, a taki wniosek można wysnuć z powieści, chociaż wystawiana owszem tak. Ale trzeba też przyznać, że Liberze wiele scen politycznych wychodzi całkiem nieźle, jak chociażby rozmowa z tajniakiem, czy historia wyjazdu Jerzyka.

Po jakimś czasie mało przekonujące stają się literackie "szarże" głównego bohatera - o ile pierwszy pojedynek z Prosperem robi wrażenie autentycznego, to kolejne tego rodzaju popisy pobrzmiewają napuszenie, a swoje apogeum sztuczności osiągają w rozmowie z tytułową bohaterką w jej gabinecie bijąc się o palmę pierwszeństwa z egzaltacją wywołaną "Fedrą" Racine'a. Brzmi to szczególnie kuriozalnie w zestawieniu z zarzutami nienaturalności (w pewnej mierze słusznymi) wobec stylu "Popiołów" Żeromskiego. Nawiasem mówiąc, zaskakuje zbieżność motywów z inną powieścią Żeromskiego - "Syzyfowymi pracami", bo to i szkoła, i miłość w dodatku nieszczęśliwa i polityka, choć z innym akcentem. Okazuje się także, że i tytułowa bohaterka niekoniecznie jest takim ideałem, jakim była w oczach zakochanego chłopaka. Instrumentalne traktowanie otoczenia byleby tylko dopiąć upragnionego celu nie wygląda zbyt dobrze - ale któż w końcu jest bez wad?

To i parę innych drobiazgów nie przesłania jednak uroku całości. Dla tych, którzy mieszkają w Warszawie jest on niewątpliwie szczególny bo miło jest mieć świadomość, że można chodzić tymi samymi ścieżkami, co bohater książki, po parku przy Placu Wilsona i poszperać w istniejącym do dzisiaj antykwariacie a właściwie antykwariatach "Kosmos" i "Logos" bo "Gdańskie wspomnienia młodości" Joanny Schopenhauer, którym poświęca tyle miejsca kupowane były zapewne w miejscu obecnego "Logosu" gdzie zapuszczał się alter ego (?) Autora.

Przy okazji okazało się po raz kolejny jaki ten świat jest mały - Harry Haller w "Wilku stepowym" Hermana Hesse czytał to samo co matka Joanny Schopenhauer - "Podróż Zofii z Kłajpedy do Saksonii", ale Antoni Libera pewnie nie z tego powodu postawił na drodze głównego bohatera swojej powieści "Gdańskie wspomnienia młodości". Miał on zresztą jakieś nadzwyczajne szczęście by tak z marszu, w tamtych latach, na nie trafić.

Podobno lektura "Wspomnień" miała coś mówić o jej czytelniczce - matce Madame, ale nie wiem czy faktycznie mówi, a już zupełnie nie jestem pewien, czy panu Konstantemu chodziło o to, czego ja się doczytałem. Jak na swoje prawie 200 lat to książka zaskakująco "strawna", ale nie ma co ukrywać, to przede wszystkim lektura obowiązkowa dla gdańszczan. "Jest rzeczą nie dającą się zaprzeczyć, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości" słowa te pisała Joanna Schopenhauer będąc już starszą panią po siedemdziesiątce, przemawiało więc przez nią doświadczenie życiowe, które najlepiej weryfikuje wszelkie teorie a i w tym wieku spogląda się zwykle na świat swojej młodości przez różowe okulary.

Tym, którzy nie są związani z jej rodzinnym miastem "Wspomnienia" pewnie wydadzą się abstrakcyjne, ale dla tych, którzy otarli się o Oliwę, Wyspę Spichrzów i gdańską Starówkę nabierają one kolorów i po prostu żyją, bo to nie tylko opisy miejsc ale również obyczajów i ludzi. Ich ogląd, jak choćby w przypadku flisaków, zwanych "Szymkami" niekoniecznie jest zbieżny z tym, czym byliśmy raczeni w dzieciństwie, na przykład we "Flisaku i przydróżce" (z ilustracjami J.M. Szancera), ale przecież i "Madame" także jest w jakimś stopniu obrazoburcza dokonując chociażby "zamachu" na polskość Mikołaja Kopernika (choć jeszcze bardziej wyrazisty byłby przykład Wita Stwosza).

Samą Joannę trudno byłoby poznać tylko na podstawie jej "Wspomnień". Nie ulega wątpliwości, że była inteligentną kobietą, rzecz jednak w tym, że była spętana więzami konwenansów i jeśli wyrastała ponad średnią krajową to starała się tego nie okazywać. Małżeństwo z o dwadzieścia lat starszym, bardzo dobrze sytuowanym mężczyzną zapewniało jej dobrobyt i uwalniało od trosk życia codziennego - taka była cena braku miłości i zrozumienia. Widać wyraźnie w tym związku dystans pomiędzy małżonkami, różnicę poglądów ale i lojalność. Małżeństwo bez miłości ale też i bez przymusu - nic w tym zdrożnego. Co jednak może niepokoić, to w sumie chyba tylko jedna jedyna wzmianka o dziecku, czyżby tak mało ważne było w jej życiu? - nic dziwnego, że ich drogi szybko się rozeszły.

Przyznaję, że nieco bezradny jestem wobec pytania dlaczego tak często przewija się przez "Madame" motyw "Wspomnień" i to jeszcze ograniczony do jednego rozdziału "Londyn i droga powrotna przez Westfalię". Być może przyczyny należy doszukiwać się w obawach Joanny przed drogą powrotną do domu, rzecz w tym, że początkowo to ona nalegała na powrót, zaś ostatecznie decyzję podjęli zgodnie obydwoje małżonkowie po zasięgnięciu opinii lekarza. Jaka by jednak nie była to przyczyna, czytelnik może być mocno zdziwiony, gdy odkryje, jak żenująco niewiele Joanna ma do powiedzenia o kilkumiesięcznej podróży, o wrażeniach z Londynu czy Paryża, w którym spędziła prawie miesiąc. W zasadzie, wydaje się, że jej znaczenie sprowadziło się do tego, że za przykładem Joanny panie należące do gdańskiego establishmentu "zaczęły nasuwać silnie wypomadowane i upudrowane włosy głęboko na twarz, opuszczając je z tyłu na loki aż na ramiona. Zaledwie usta, oczy i nos były widoczne" i "wszelkie posze i krynoliny poszły w niepamięć".

Ale to tylko jeden z kilku literackich wątków powieści Antoniego Libery. Trzeba przyznać, że literacka aluzyjność powieści i umocowanie jej, jakkolwiek to zabrzmi, w europejskim kontekście jest silną stroną książki. W tej dziedzinie Libera doczekał się już niezłego kontynuatora w osobie Jacka Dehnela, a to przecież też coś znaczy. Zdecydowanie jedna z lepszych polskich książek, jakie ukazały się po 1989 roku. 

sobota, 15 grudnia 2012

Lampart, Giuseppe Tomasi di Lampedusa

"Lampart" di Lampedusy jest jedyną jego powieścią, ale za to jaką ... . Wstyd się przyznać, że czekała na mnie na półce ponad dwadzieścia lat i zachodzę w głowę, jak mogłem się na niej nie poznać. Na usprawiedliwienie przychodzi mi na myśl tylko mój wiek licealisty wówczas gdy ją kupiłem i nieumiejętność poznania się na tym co na prawdę jest dobre, a jak wiadomo umiejętność ta przychodzi dopiero z czasem.
 
 
Jakoś zawsze podświadomie kojarzyłem "Lamparta" z "Czerwonym i czarnym". W powieści di Lapedusy jest zresztą coś z atmosfery Stendhala, aczkolwiek jeszcze bardziej widoczne jest powinowactwo z Balzakiem. Książka zresztą zawiera niezawoalowaną aluzję do niego bo "kilka tomów Balzaka (...) zdołało dotrzeć pokątną drogą do rąk księcia, który podjął się roli domowego cenzora; przeczytał je i potem pożyczył znajomemu, którego bardzo nie lubił, twierdząc, że są to utwory pisarza kipiącego żywotnością, ale narwanego i "opętanego" (dzisiaj powiedziałby: "opętanego monomanią"); sąd, jak widzimy, pochopny, lecz nie pozbawiony bystrości".

"Lampart" mógłby uchodzić za jedną z najlepszych części "Komedii ludzkiej", gdyby jego akcja nie rozgrywała się na Sycylii lecz we Francji. No, może trochę przesadziłem, bo balzakowskim tematom: miłości, pieniądzom i karierze nie towarzyszą dłużyzny i ślepe wątki poboczne, które zaraz bezproduktywnie obumierają, a wszystko dzieje się w czasie gdy Balzac już od dziesięciu lat nie żył, chociaż główny bohater jest rówieśnikiem co młodszych postaci "Komedii". Zresztą narrator dba o to, byśmy nie poczuli się jak u Balzaka bo od czasu do czasu sprowadza nas na ziemię i przypomina, że choć to co opowiada działo się półtora wieku temu to on jednak jest wśród nas (prawie wśród nas).

Jest jeszcze jedno skojarzenie, które mi się nasunęło w trakcie czytania książki - "Buddenbrookowie" - to przecież także historia schyłku rodziny, o ile jednak w wersji Manna jest on spowodowany nienadążaniem i niezrozumieniem przemian ekonomicznych i społecznych, to w przypadku "Lamparta" mamy coś w rodzaju splendid isolation wobec przemian politycznych.

Książę ma świadomość, że "ludziom dawnego pokolenia, nie pozostaje nic innego, jak tylko zaszyć się w kącie i obserwować młodych fikających koziołki i tarzających się wokół (...) pompatycznie przystrojonego katafalku. (...) potrzeba teraz ludzi młodych, sprytnych, nastawionych raczej na "jak" niż na "dlaczego", takich, którzy potrafią się maskować, to jest chciałem powiedzieć: dostosować swoje konkretne osobiste interesy do nieokreślonych ideałów publicznych". Z jednej strony dostrzega w ludziach nowej władzy "zlepek chytrości, żle skrojonego ubrania, złota i głupoty" ale z drugiej, zaskakująco szybko pogodził się z tym i przywykł "do źle ogolonych policzków, do prostackiego akcentu, do dziwacznych ubiorów, do przenikliwego zapachu zatęchłego potu i dostrzegał coraz wyraźniej wyjątkową inteligencję", cech jakie nieśli ze sobą homines novi. Nie buntuje się i nie kontestuje rzeczywistości, w sumie z rezygnacją przyjmuje do wiadomości, że "spotkał go osobisty zawód, zawód człowieka, który łudzi się, że ma wszystkich pod swoją kontrolą i który dowiaduje się, że wiele rzeczy dzieje się bez jego wiedzy", wie że jego epoka i jego świat schodzi ze sceny, choć od czasu do czasu zdobywa się jeszcze na "pokaz siły".

Mimo całej sympatii do tytułowego bohatera "Lamparta" trudno oprzeć się wrażeniu, że świat i życie nie znoszą próżni, porażka jednych jest sukcesem drugich. Gdy miejsce bezwolnej, indolentnej arystokracji zajmują pozbawieni skrupułów parweniusze, to o ile jest to wstrząs dla jednostek ("Próba uwiedzenia to był akt podboju, małżeństwo to kapitulacja na całej linii."), to w ogólnym rozrachunku nie ma to wielkiego znaczenia, bo choć "wielcy panowie byli powściągliwi i zagadkowi, chłopi wylewni i prości, to i jednych i drugich szatan owijał sobie dokoła małego palca".

Świetna książka, którą czyta się jednym tchem i która ani przez chwilę nie nudzi, ubarwiona od czasu do czasu szczyptą dowcipnej, lekko tylko złośliwej ironii ale też momentami poruszająca. Jest też miła niespodzianka - niewielki nasz, rodzimy akcent - "w Paryżu żyją teraz polscy hrabiowie, których zmusiły do ucieczki z kraju powstania i despotyzm; obecnie są dorożkarzami, ale spoglądają na swoich klientów mieszczuchów z takim marsem, że ci biedacy wsiadają do dorożki sami już nie wiedząc po co i z miną zbitych psów." Bez cienia wątpliwości - polecam.

środa, 12 grudnia 2012

Andersen. Życie baśniopisarza, Jackie Wullschläger

Dla mnie "Baśnie" Andersena, to edycja "Naszej księgarni" z ilustracjami Szancera. Mój synek przejął pałeczkę ale zamiast Szancera ma wydanie z co najmniej nie gorszymi ilustracjami Michaela Fiodorova, tyle że "kanoniczny" zestaw baśni jest w nim bardzo okrojony.


Moja wiedza o Andersenie jeszcze niedawno nie wychodziła poza informacje, że urodził się w Odense i że "Brzydkie kaczątko" jest oparte na motywach autobiograficznych. Uznałem, że to żenująco niewiele, zwłaszcza, że moje poczucie dyskomfortu ciągle dawało znać o sobie za sprawą wieczornego, rytualnego czytania "Baśni" do snu. Bez większych więc oporów skusiłem się na biografię pióra Jackie Wullschläger. To solidny tom, ale którego rozmiar jeszcze nie zniechęca, i który czyta się trochę jak duńską wersję "Janka Muzykanta" tyle, że ciekawiej napisaną a bohaterowi, dla odmiany, w życiu się powiodło. Wullschläger traktuje swojego bohatera z życzliwą neutralnością i to należy docenić, bo Andersen bywał irytujący i śmieszny już dla współczesnych, więc oceniany przez kogoś złośliwego wg obecnych kryteriów nie miałby żadnych szans. "Ambicja i fantazja, rozczulanie się na sobą i infantylizm" to nie są cechy, które pozwalają zaskarbić sobie życzliwość bliźnich, jeśli do tego weźmie się pod uwagę, że był "niezgrabny, niesprawny fizycznie, nadwrażliwy i dumny" to  pisarz jawi się jako wymarzony obiekt kpin, czego zresztą jego rodacy nie omieszkali wykorzystać. Bo o dziwo, Andersen za życia był bardziej fetowany poza granicami Danii, zwłaszcza w Niemczech i Anglii, Duńczycy mieli do niego nieco bardziej krytyczny stosunek chociaż i tu miał wielu entuzjastów swojej twórczości i to dzięki bezinteresownej życzliwości kopenhaskich elit zawdzięczał swoją karierę. Andersen w jakimś stopniu zdawał sobie sprawę ze swojego egotyzmu, sam pisał przecież "(...) od czasu do czasu mam nawet takie myśli, że dobrze by było, gdybym został zamordowany, pragnienie bycia na ustach wszystkich jest tak duże, że nagła śmierć wydaje mi się interesująca (...)" ale dobrze mu było z tym, chociaż ludziom, którzy wspierali go przez całe życie już niekoniecznie. Zaprzątnięty swoją sztuką i sławą, czuł się na przykład "urażony brakiem życzeń urodzinowych", których nie otrzymał od przyjaciela bo ten miał zaprzątniętą głowę żałobą po zmarłej córeczce. Te przywary w niczym jednak nie wpływały na jego status "obywatela świata", który nigdy nie miał własnego domu (mieszkał w wynajmowanych mieszkaniach, hotelach lub korzystał z gościnności innych), gościa koronowanych głów, człowieka który poznał chyba wszystkich, którzy znaczyli coś w ówczesnej kulturalnej Europie (m.in. Dickensa, Heine'go, braci Grimm, Schumanna, czy Thorvaldsena).  Wullschläger nie "skreśla" swego bohatera z powodu jego irytujących wad ani z żadnego innego powodu, chociaż pisarz chwilami aż się prosi by mu "przyłożyć". Wyważenie ocen autorki "Życia baśniopisarza" wszakże w jednym punkcie wydaje się szwankować, otóż biografia śmiało porusza wątki i detale bardzo osobiste, przy których stosunkowo niedawne enuncjacje na temat preferencji seksualnych Konopnickiej wypadają dosyć blado, i choć nie sprawia to wrażenia poszukiwania sensacji i ordynarnego "zaglądania pod kołdrę" to jednak chwilami mam wrażenie, że "sprawom damsko- i męsko-męskim" przypisywany jest zbyt wielki wpływ na twórczość Andersena. To ona też, niezależnie od wątku czysto biograficznego, stanowi bardzo ważną część książki, pokazuje Andersena nie tylko jako baśniopisarza, ale także poetę, dramaturga i powieściopisarza, który gdy ukazał się pierwszy zbiór jego czterech baśni był już rozpoznawalnym i znanym autorem. Okazuje się, że elementy autobiograficzne zawarte są nie tylko w "Brzydkim kaczątku" ale i wielu innych utworach - staje się to zresztą oczywiste, już w trakcie czytania książki, dla każdego kto choćby jako tako obeznany jest z twórczością Andersena - a ich źródłem nie jest tylko tradycja ludowa, jak się powszechnie przyjmuje, ale w takim samym stopniu własna fantazja i "obce" motywy literackie. To wszystko opowiedziane jest na tle obrazu Danii XIX wieku, małego "kameralnego" i prowincjonalnego państwa, w którym wypisz - wymaluj, jak w "Księżniczce na ziarnku grochu" król mógłby otwierać bramy miasta (zresztą, podobno do 1806 r. klucze do bram Kopenhagi, król na prawdę trzymał w nocy pod poduszką) i jak cesarz w "Świniopasie" osobiście znajdować pracę dla swoich poddanych. Państwa, w którym wszyscy znają wszystkich i na szczęście dla Andersena połknęli bakcyla romantyzmu, dzięki czemu znalazł pomoc u obcych sobie ludzi. Jackie Wullschläger udało się napisać świetną biografię, bez tematów tabu pokazującą "żywego" człowieka z jego wadami i zaletami, o którym mimo, że wszyscy z nas słyszeli to jednak mało kto wie coś więcej ponad to, że jest autorem "Baśni", na których wychowało się i zapewne jeszcze wychowa wiele pokoleń. Polecam. 

niedziela, 9 grudnia 2012

Kobieta porzucona, Komedia ludzka IV, Honore Balzac

Znowu dałem się namówić, tym razem Koczowniczce i przyznaję nie żałuję, chociaż lekturę kończyłem z tzw. mieszanymi uczuciami. Czwarty tom "Komedii ludzkiej" zawierający "Studia obyczajowe, Sceny z życia prywatnego" oprócz tytułowego opowiadania zawiera jeszcze jedno nieco obszerniejsze zatytułowane "Honoryna" i powieść "Beatrix".


Cóż, balzakowski styl nie należy do zbyt przyjaznych dla czytelnika, zanim bohater Balzaka coś powie poznajemy historię jego, jego rodziny i rozmówcy. Dowiadujemy się jak wygląda dom i jak urządzony jest pokój, w którym akurat siedzi. Czasami jednak nasza cierpliwość wystawiona na ciężką próbę jest wynagradzana. "Kobieta porzucona" to interesujący obrazek, w którym, jak to u Balzaka, miłość idzie w zawody z pieniądzem, i mający coś więcej niż tylko wdzięk urokliwej ramotki. Zaskakująco jak współcześnie brzmią poruszane przez niego problemy i pytania o prawo do błędu w relacjach pomiędzy kobietą i mężczyzną i granicę, poza którą już nie ma wybaczenia. To dylematy nie nowe, bo znane przecież z "Niebezpiecznych związków" Ch. de Laclosa, tyle że w przypadku "Kobiety porzuconej" pobudki decyzji mężczyzny są znacznie bardziej przyziemne - wiadomo, pieniądze. "Honoryna" z kolei, to szkatułkowa opowieść, chociaż tych szkatułek nie za dużo bo tylko trzy, w której głównym problemem są granice poczucia winy, rzeczywistej i wyimaginowanej, uczciwości wobec samego siebie (a raczej samej siebie, bo dotyczy to tytułowej bohaterki opowiadania) i złożenia jej w ofierze dla szczęścia drugiej osoby. Wnioski Balzaka są mało optymistyczne. Z jednej strony bezgraniczna miłość a z drugiej tylko lojalność za to podszyta ciągłym poczuciem winy nie jest receptą na szczęśliwy związek. Ma się wrażenie, że tytułowa bohaterka ma problem z patologicznym poczuciem winy i jest klinicznym przykładem osoby posiadającej tzw. skrupulatne sumienie. Rzecz w tym, że rzutuje ono nie tylko na jej życie, bo to paradoksalnie płynie szczęśliwie dzięki rozłożeniu nad nią "złotego parasola" (niezbyt dobrze świadczy o jej inteligencji, że nie potrafi tego dostrzec) ile raczej na tego, kto opiekę nad nią roztacza. Nasuwa się tu przy okazji pytanie, podobnie jak w przypadku "Kobiety porzuconej" o granice miłości własnej i poczucia własnej godności wobec ukochanej osoby odrzucającej starania. Z kolei "Beatrix" potwierdza prawidłowość pisarstwa Balzaka - im dłużej tym nudniej, nawet jeśli mogło być ciekawie. Zestaw motywów jest iście balzakowski, czyli młody mężczyzna zakochany w "starszej" pani (przy okazji okazuje się, że mądrość rodem z "07 zgłoś się", że "kobieta dwa razy szaleje: jak dojrzeje i jak siwieje" ma dużo starszą i znacznie bardziej nobliwą tradycję niż by się wydawało) czerwieni się i leje łzy przy każdej okazji, kobiety okazują się mądrzejsze od mężczyzn, pieniądz rządzi światem, etc. etc. Do tegi sążniste opisy, które mogą zainteresować dekoratorów wnętrz i osoby interesujące się historią mody. Gorzej, że postacie są infantylne i niewiarygodne, z jednej strony kobieta nie ma skrupułów i porzucając męża (nie bez powodów) wyjeżdża za granicę z kochankiem, z drugiej zaś wiedząc, że i kochanek ją zdradza utrzymuje, że musi być mu wierna. Z kolei matka głównego bohatera "aczkolwiek w rzeczach afektu pozostała naiwną i nieśmiałą dziewczyną, przed którą miłość nie otwarła swej księgi" jednak rozpoznawała "symptomy zwiastujące prawdziwą miłość, uczucie całkiem nieznane w tym starym dworze", chociaż akurat ją mąż poślubił z miłości. Ale to jeszcze nic w porówaniu z tym, że z inteligentnej kobiety Balzak robi rajfurkę, miłość (?) młodego człowieka jest tak marnej próby, że mimo iż kocha (?) jedną, zakochuje się w kolejnej i to jeszcze zanim ją zdążył poznać ale i tak żeni się w końcu z inną.  Przypomina przy tym kurka na dachu, popychanego impulsami, które akurat dojdą do głosu, bo okazuje się, że i żonie nie potrafi dochować wierności a obiektem jego uczuć jest dawna "stara miłość". Kiedy czyta się te bzdety, ma się wrażenie, że jeśli nie Mniszkówna i Rodziwiczówna to Grochola lub Sowa umiałyby bardziej interesująco wyzyskać to "bogactwo" treści. Muszę przyznać, że po lekturze "Beatrix" swój ambitny zamiar przeczytania całej "Komedii ludzkiej" zaczynam coraz bardziej oceniać jako zbyt ambitny.

niedziela, 2 grudnia 2012

Zemsta ofiar. Niemcy w obozach w Polsce 1944-1950, Helga Hirsch

"Zemsta ofiar" H. Hirsch należy do książek kontrowersyjnych i co tu dużo mówić porusza tematykę "wstydliwą" z naszego punktu widzenia, pokazuje bowiem, iż jako "zwycięzcy" nie różniliśmy się specjalnie w swojej roli od Rosjan (podobieństwo do nich widoczne jest również w tendencji do "zamiatania pod dywan" niewygodnych faktów) czy Niemców. Język i stylistyka Hirsch kojarzą się trochę z "Wielką ucieczką" J. Thorvalda ale nie ulega wątpliwości, że jej książka jest znacznie bardziej poruszająca. 


"Zemsta ofiar" koncentruje się na trzech zasadniczych punktach - okolicznościach "krwawej niedzieli" w Bydgoszczy w 1939 r. oraz wykorzystywaniu obozów koncentracyjnych w podbydgoskich Potulicach i Świętochłowicach tyle, że ze zmianą ról, bo tym razem to Niemcy byli ich więźniami.

Niejako "przy okazji" poruszany jest też problem mniejszości niemieckiej w przedwojennej Polsce i przymusowej polonizacji dzieci niemieckich w latach powojennych. Wiadomo - "w czasach komunistycznych mówiło się tylko o bohaterskim oporze Polaków wobec hitleryzmu. Tchórzostwo, asymilacja, poddanie się i kolaboracja nie istniały", tymczasem okazuje się, że na terenach wcielonych do Rzeszy deklarowanie "niemieckości" (z różnych przyczyn) było normą a komisje decydujące o przynależności do "narodu panów" częstokroć odrzucały wnioski bo wnioskodawcy nie spełniali warunków by zostać umieszczonymi na folksliście nr 3 (na 4 kategorie volksdeutsch'ów).

Okazuje się, że w obozach dla Niemców pod rządami polskiej administracji zmarło i zostało zamordowanych więcej osób niż Polaków w tych samych za czasów niemieckich. Relacje świadków zarówno niemieckich, jak i polskich, pod względem drastyczności można postawić na równi z relacjami z gułagów i obozów zagłady - "kopał ją po brzuchu i piersiach. Kiedy leżała na wpół przytomna, poszedł do latryny, ubrudził swoje wysokie buty fekaliami i kazał jej oblizywać. Kiedy przestała, bił ją i kopał tak długo aż zabił" (to relacja Polki, która przez pomyłkę znalazła się w obozie i której dano do noszenia płaszcz zdarty z zakatowanej kobiety), "(...) leżała na trzypiętrowej pryczy z dwiema albo nawet trzema kobietami w jednym łóżku, tak że żadna nie mogła się wyciągnąć ani przewrócić z boku na bok. Sienniki były zabrudzone ekskrementami, zakrwawione z powodu panującej krwawej biegunki, pełne robactwa."

Nie kwestionując ustaleń Helgi Hirsch, której książka jest uwiarygodniona zresztą posłowiem prof. Andrzeja Paczkowskiego, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że niekiedy idzie ona na "skróty" korzystając z niewiarygodnych świadków. Takim sygnałem były dla mnie enuncjacje Polaka pracującego po wojnie w Potulicach a w czasie wojny, więźnia obozu w dzisiejszym Sztutowie, na temat przerabiania kości ludzkich na mydło. Hirsch zresztą sama sceptycznie ocenia wartość jego zeznań zauważając rozbieżności w ilości ofiar obozu w Potulicach za "czasów niemieckich", raz bowiem mówi on o ok. 30 000, kiedy indziej o ok. 1300 zmarłych. Ta druga liczba odpowiada obecnym ustaleniom, dla porównania w "polskich czasach" zginęło tam ok. 3500 osób.

Z kolei w obozie w Świętochłowicach rządzonym przez sadystę Salomona Morela, niektóre szacunki podają liczbę 2500 więźniów spośród których zmarło 2200. "Tego rodzaju masowego wymierania nie mogła tolerować nawet służba bezpieczeństwa. Ponieważ Salomon Morel nie utrzymał porządku, sparaliżował administrację i dopuścił do rozszerzenia się tyfusu" został skazany na ... "trzy dni aresztu domowego i utratę 50% pensji". Nie przeszkodziło mu to zresztą w dalszej karierze w więziennictwie, którą przerwał dopiero rok 1968.

Wrażenie jakie robi książka jest tym większe, że "Zemsta ofiar" nie przemilcza tego co działo się na terenach obozów przed 1945 r. Paradoksalnie polska administracja jest przez to jeszcze bardziej pogrążona bo okazuje się być "godnym kontynuatorem" zbrodni Niemców. Hirsch uczciwie przedstawia też przykład obozu dla Niemców, w którym byli oni traktowani po ludzku. Patrzy faktom w oczy i zdaje sobie sprawę, że cierpienia Niemców to "następstwo tego samego morderczego systemu, który dokonał ludobójstwa Żydów i zniewolenia Polaków". Na pewno "Zemsta ofiar" nie wyczerpuje tematu ani też nie jest książką naukową, raczej odkrywa kolejną "białą plamę" w naszej historii, chociaż bardziej wygląda ona na czarną. Jakiegokolwiek koloru by jednak ona nie była, to fakty pozostają faktami i nie zmienią tego, że mamy do czynienia z ponurym fragmentem naszej historii, z całą pewnością jednak wartym poznania. 

czwartek, 29 listopada 2012

Trismus, Stanisław Grochowiak

Po więcej niż życzliwej opinii Lirael skusiłem się na "Trismus" Stanisława Grochowiaka. Obiecywałem sobie po książce wiele i wygląda na to, że zbyt wiele. Nie żeby była to zła książka, nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie ale nie odkrywa niczego czego byśmy wcześniej nie znali.

Trafiło mi się drugie wydanie (z 1965 r.), nie miałem cierpliwości by polować na pierwsze z 1963 r. (wg wikipedii ukazało się w 1958 r. ale jest ewidentna pomyłka skoro książka została ukończona w maju 1962 r. co wynika z jej treści). Co ciekawe, w tym samym roku ukazała się słynna książka Hannah Arendt "Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła", której tytułowy bohater występuje również w powieści Grochowiaka, zresztą jego charakterystyka zawarta w "Trismus" generalnie zgodna jest z charakterystyką przedstawioną przez Arendt.

Moją uwagę jednak bardziej zwróciła ... okładka Jana Młodożeńca. Dlaczego? - bo bardziej kojarzy mi się ona z "Siódmym krzyżem" Anny Seghers niż powieścią Grochowiaka i mam jakieś niejasne wrażenie, że "Trismus", generalnie, jest próbą przedstawienia odwrotnego punktu widzenia w stosunku do tego, który był i jest dotychczas prezentowany w literaturze obozowej, chociaż książka Grochowiaka wychodzi poza te ramy.

Postać fanatyka, który ma "szczere narodowosocjalistyczne przekonania" a prywatnie jest kochającym i czułym (czasami) mężem, wrażliwym na piękno przyrody to nic specjalnego, żadne wielkie odkrycie - w zasadzie stereotyp. To, że ktoś taki wykonuje rozkazy swoich zwierzchników z pełnym zaangażowaniem i bez cienia refleksji, to również nic nowego. Główny bohater, tak jak Eichmann, starał się wykonać zlecone mu zadanie najlepiej jak potrafił (jakkolwiek by to nie brzmiało). To w takim razie, czy poza spojrzeniem a rebours jest tu coś nowego? Szczerze mówiąc, chyba nie, nawet Nelli Doder (swoją drogą, jak to możliwe, że nie przyjęła po ślubie nazwiska męża jak prawdziwa niemiecka kobieta), żona głównego bohatera usiłuje zrobić to co już wcześniej zrobiła Ruth Sonnenbruch w "Niemcach" L. Kruczkowskiego (na skojarzenie z dramatem Kruczkowskiego, Lirael zwróciła zresztą uwagę).

Nie ukrywam, że z lekkim rozczarowaniem kończyłem powieść Grochowiaka - w stosunku do Nałkowskiej, Borowskiego, Kielara czy Półtawskiej powiedziałbym, że wygląda ona, co tu dużo mówić, trochę blado. Na pewno też daleko jej do miana książki wstrząsającej, takiej jak chociażby "Kaputt" C. Malaparte. Na "usprawiedliwienie" Grochowiaka wypada jednak wziąć pod uwagę, że oprócz Nałkowskiej (która była członkiem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce i na materiałach z jej prac oparła swoje "Medaliony") wszyscy oni bezpośrednio doświadczyli zetknięcia z ludźmi takimi jak główny bohater "Trismusa" (Malaparte w innych okolicznościach niż polscy autorzy) stąd większy ładunek emocjonalny ich utworów jest oczywisty. By jednak nie było wątpliwości, powieść Grochowiaka to dobra pozycja tyle, że należy też pamiętać, że lepsze jest wrogiem dobrego.

niedziela, 25 listopada 2012

Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, Dorota Masłowska

Jedną z zalet (?) pisania bloga jest w moim przypadku "przeproszenie się" z polską literaturą współczesną. W ramach nadrabiania zaległości, które narosły przez parę dziesięcioleci złapałem się za "Wojnę polsko-ruską" Doroty Masłowskiej, bo to i książka znana i podobno najlepsza jej powieść. 


Jeśli rzeczywiście to jej najlepsza książka, to nawet wolę sobie nie wyobrażać jakie są te pozostałe. Zmarnowałem przez nią weekend bo miałem w planach "Biagunów" albo "Absalomie, Absalomie". Nie przeczytałem żadnej z nich. Myślałem skoro jest taka dobra to ją raz, dwa przeczytam. Jednym tchem, góra w trzy godziny. Bo co to jest dwieście stron z niewielkim okładem? Nic z tego. Nie doceniłem Doroty Masłowskiej.

Te dwieście strony czytałem jak Faulknera prawie. Ale gdzie jej tam do Faulknera?! Jej książka przypomina meblościankę w domu Izabeli Robakowskiej. Tą samą, co w niej, braciak Andrzeja Robakoskiego chował kwas w ptasim mleczku, co go Cichy w nim znalazł.

Podrapać trochę politurę paznokciem a tam, pod spodem, same paździerze. Tylko dlaczego książka taka głośna? Nie mogłem zgadnąć. Może przez te komiksowe obrazki. Może bo to literatura womitywna, myślałem, było - minęło. Może przez narrację, taką więcej jak skzyżowanie Holdena Caulfieda ze Zdzisławem Dyrmą ("zasadniczo"). A może, bo to samo życie; skitrać kwasa, wciągnąć ścieżkę, naspawać się i puknąć laskę. A one, głupie, tylko kombinują jakby załapać faceta. A potem to wiadomo. Będzie Klaudia albo Diana albo Maks albo Aleks. Bo tak wyczytała głupia pinda w jakimś swoim babskim piśmie, albo tak było na tym fajnym filmie, co na nim była w kinie albo leciał w telewizji. O tym jest ta książka. No i jeszcze o wojnie polsko-ruskiej. Ale ta wojna, ona bardziej taka jak, no ten co go Godot nazywali, co na niego czekali a on ciągle nie przychodził. Niby jest tylko tych Ruskich nie widać.

Miałem zjazd po "Wojnie polsko-ruskiej" fakt, przyznaję, miałem - z nudów. Życie wewnętrzne dresów. Owszem, dresów Silny nie nosił. Ale by mógł. Sól ziemi. Ale gust miał taki sobie albo zdesperowany był jak puknął tą dupę, co ją nikt normalny kijem przez ubranie by nie ruszył. Tą co do o niej, niby Natasza powiedziała "(...) po ile ty ją kupiłeś? Bo ona chyba była przeceniona jakaś w promocji". A to przecież "Wojna  polsko-ruska" na przecenie była. 

czwartek, 22 listopada 2012

Nieznane arcydzieło, Komedia ludzka XXII, Honore de Balzac

Po dyskusji wokół "Balzakianów" nie pozostało mi nic innego jak sięgnąć do źródeł. Na pierwszy ogień poszło "Nieznane arcydzieło". Pewnie wypadałoby zajrzeć do wydania w serii "Nowy kanon" z posłowiem, a jakże by inaczej, Jacka Dehnela ale postanowiłem przeprosić się z kanonicznym wydaniem "Komedii ludzkiej" z 1964 r. (tom XXII, Studia filozoficzne II), które zbiera kurz w domowej bibliotece.


Tom zawiera pięć opowiadań, a po ich lekturze nie dziwię się wydawnictwu W.A.B., że zdecydowało się na wydanie tylko dwóch pierwszych i słusznie bo już kolejne pewnie nie przypadłoby do gustu paniom biorąc pod uwagę dla Balzaka kobieta dwudziestopięcioletnia jest już "nie pierwszej młodości". Poza tym Balzac gada, gada, gada ... . W "Poszukiwaniu absolutu" dowiadujemy się na przykład, że małżonkę głównego bohatera zabiły słowa "niby cios sztyletu" ale umiera ona przez ponad sześć kolejnych stron (nie żebym nie mógł się tej śmierci doczekać). Balzac opisuje wszystko co się da, włącznie z zastawą stołową: "Karafki i gąsiorki ustawione na stole miały ów szacowny wygląd, jaki nadaje im staroświecka krągła brzuchatość. Kieliszki były też staroświeckie, smukłe na wysokich nóżkach - kieliszki takie widujemy na starych obrazach szkoły holenderskiej i flamandzkiej. Fajanse różnobarwne, malowane na sposób Bertranda de Palissy, pochodziły z angielskiej fabryki Weegwooda. Srebra były masywne, kanciaste, nie dęte: prawdziwe srebra rodzinne, gdzie każda sztuka różna pod względem cyzelunku, mody i kształtu (...)" i równie pasjonującym opisem transakcji finansowych "(...) wystąpicie o waszą część sumy za sprzedaż lasu, a pan Baltazar nie będzie wam mógł odmówić dwustu tysięcy franków, na których położy się areszt drogą sprzeciwu formalnego; co zaś do należnych wam, pozostałych stu tysięcy, otrzymacie ja za pomocą obligu hipotecznego, którym obciąży się ten dom. Pan Conyncks zażąda gwarancyj na trzysta tysięcy franków należnych pannie Felicji i Jasiowi. W tej sytuacji pan Baltazar będzie musiał zahipotekować swoją posiadłość na równinie Orchies, obciążoną już stoma tysiącami dukatów zadłużenia. W przypadku intabulacji na rzecz małoletnich prawo działa wstecz, dając im pierwszeństwo." chociaż ten akurat mógł być refleksem jego własnych doświadczeń, to łagodnie rzecz ujmując, nie wpływa stymulująco na bieg akcji. Na osłodę mamy za to ciekawostkę - polski akcent, szlachcica, oficera, Adama Wierzchowskiego, który kwaterował w 1809 roku w domu gospodarza i był spiritus movens jego manii. Być może "Komedia ludzka" jest arcydziełem ale na pewno nie da się tego wniosku wywieść z kolejnego opowiadania "Przeklęty syn". Chwilami jest to grafomania czystej wody w rodzaju: "Drogi kwiecie mojego życia - ozwała się Joanna całując syna w czoło - wśród burzy odłączyłeś się od mojego łona, a teraz ja wśród burzy rozłączam się z tobą. Między tymi dwoma burzami wszystko burzą mi było prócz godzin, kiedy widywałam ciebie. Oto ostatnia moja radość, a łączy się ona z ostatnim moim bólem. Żegnaj, miłości moja jedyna, żegnaj, piękny wizerunku dwojga dusz, które skojarzą się niebawem, żegnaj, radości moja jedyna, radości czysta, żegnaj jedyny mój kochanku!" Tak, tak to nie Helena Mniszkówna, to Honore de Balzac. Po tym wszystkim ostatnie opowiadanie tomu "Żegnaj" możnaby uznać nieomalże za odpoczynek ale nie z powodu lekkości tematyki a objętości, bo ta jest jego największą zaletą.

Co spina tych pięć opowiadań? - w przypadku dwóch pierwszych "Nieznane arcydzieło" i "Gambara" można mówić o sztuce, jej wizji w oczach twórcy, niezrozumiałej dla nikogo poza nim. Można też próbować znaleźć wspólny mianownik w idee fixe, któremu poddaje się człowiek aczkolwiek jest ono różnego rodzaju; począwszy od stworzenia dzieła sztuki stanowiącego ideał piękna po przedłużenie rodu. Wreszcie największym, jest nim szaleństwo, które zwykle spycha człowieka na margines i wystawia na pośmiewisko. Pieniądz uchodzący u Balzaka za motor ludzkich działań jest w drugiej części "Studiów filozoficznych" zepchnięty na drugi plan aczkolwiek ciągle wyraźnie widoczny, zwłaszcza w "Poszukiwaniu absolutu" i w mniejszym stopniu "Gambarze" oraz "Przeklętym synu" przegrywa w nich jednak w pojedynku z uczuciami.

Różnica pomiędzy opowiadaniami Balzaka a "Balzakianami" polega na tym, że te pierwsze są po prostu nudne i to wprost proporcjonalnie do swej długości. Nie chciałbym jednak by powstało wrażenie, że uczeń (?) przewyższył mistrza - nic z tych rzeczy. Nie ulega wątpliwości, że opowiadania czy też minipowieści (?) Dehnela to zabawa - u Balzaka są one śmiertelnie, w całym tego słowa znaczeniu, poważne. Meandry opisów, rozważań i dygresji, w które obrastają jego historie, z których trzeba wyłuskiwać główny nurt opowieści w "Balzakianach" są tylko zamarkowane. Stąd też różne tempo narracji i jej waga. O ile "Komedia ludzka" mogłaby stanowić podstawę dla któregoś z rozdziałów "Przemian obyczajów w cywilizacji Zachodu" N. Eliasa, to ich wariant z "Balzakianów" co najwyżej mógłby znaleźć się, w najlepszym wypadku, na stronach "kronik towarzyskich" czasopism dla pań. Jest to naturalną konsekwencją tego, że Dehnel "ciął po skrzydłach" i jego pastisze (jak określa je Lireal) są dostosowane do wymagań i oczekiwać "masowego" współczesnego czytelnika, który niespecjalnie zainteresowany jest pogłębioną analizą motywów postępowania, opisem ciągle dominujących w naszych miastach blokowisk z czasów Gomułki i Gierka ani wnętrz zrobionych pod jeden strychulec. Czy zestawienie z oryginałem deprecjonuje książkę Dehnela - moim zdaniem nie - przynajmniej tak długo jako długo traktuje się ją jako napisaną z przymrużeniem oka. A przede mną następny tom "Komedii ludzkiej" - o, matko! 

środa, 21 listopada 2012

Manhattan Transfer, John Dos Passos

U Anki kilka dni temu, na czynniki pierwsze został rozłożony "Wielki Gatsby" a mi wpadła w ręce inna "żelazna" pozycja amerykańskiej, czyli tak na prawdę światowej klasyki, której również związana z Nowym Jorkiem - "Manhattan Transfer" Johna Dos Passosa. W krótkiej notce zamieszczonej w wikipedii można przeczytać, że akcja książki rozgrywa się w latach 20 ubiegłego wieku ale to nie do końca prawda. Jej początek można bowiem ustalić z dużą dozą prawdopodobieństwa na czerwiec 1904 r. dzięki doniesieniom prasowym o obronie Port Artur i rodzinnym dramacie, zaś koniec wskazywać może na pierwsze, bardzo dalekie symptomy kryzysu (dziękuję Ance za zwrócenie uwagi, że książka powstała w 1925 r. a Wielki Kryzys wybuchł dopiero cztery lata później).


Są trzy przyczyny, dla których powieść Dos Passosa należy przeczytać i podaję je niekoniecznie w kolejności ich wagi. Po pierwsze; to kanon literatury światowej, więc wiadomo, nie wypada nie znać. Po drugie; można dowiedzieć się o co chodzi z motywem róży w filmie "American Beauty" i "last but not least", po trzecie, to świetna książka.

"Manhattan Transfer" jest panoramą miasta, na przestrzeni blisko dwudziestu lat. Tę panoramę tworzą nie tyle budynki, ulice, parki, choć one również ale przede wszystkim ludzie. "Dziewczęta o delikatnych twarzyczkach żujące gumę, dziewczyny o rysach ostrych, z grzywkami, bladzi chłopcy (...), młode zuchy w kapeluszach na bakier, spoceni posłańcy, krzyżujące się spojrzenia, kołyszące się lędźwie, czerwone szczęki, ssące cygara, wyblakłe, zapadłe twarze, płaskie ciała młodych mężczyzn i kobiet, brzuchate ciała starszych mężczyzn rozpierają się, tłoczą i płyną przez obrotowe na Broadway i z Broadwayu, tworząc dwa niekończące się potoki."

Nowy Jork, w którym żyją to miasto bezlitosne dla słabych i tych którzy doznali porażki. Rządzi nim pieniądz, ambicja i brak skrupułów. Jeśli, ci ktoś jest gotów to zaakceptować ma szansę na karierę. Postacie Dos Passosa dobrze wiedzą, że "w tym mieście wygląd dużo znaczy" i "człowiek może dojść do czegoś. Pochodzenie nie ma znaczenia, wykształcenie nie ma znaczenia. Można wszystko zdobyć." Właśnie - zdobyć. Zdobywa się tu wszystko i wszystko można stracić, a strata to klęska i staczanie się w dół. Nie chroni od niej ani talent ani pracowitość. Wygrywa ten kto jest bardziej bezwzględny i nie ogląda się do tyłu.

Przez książkę, jak wątek w tkaninie, z różną częstotliwością przewija się od początku do końca tylko kilka postaci, większość z kilkudziesięciu postaci, jak osnowa, styka się z nimi na czasami na dłużej, czasami na krócej, a czasami wcale. Ten gąszcz z wymaga od czytelnika koncentracji i dobrej pamięci by nie pogubić się wśród bohaterów "Manhattan Transfer" i móc wyłuskać powiązania między nimi, a jednocześnie zapewnia on książce "żywotność" sprawia, że udało się jej oddać wrażenie tętniącego życiem miasta.

Powieść Dos Passosa daleka jest od stereotypu amerykańskiej historii, tej rozumianej jako dzieje kariery "od pucybuta do milionera" i tej zakończonej  "happy endem". Jeśli ktoś robi karierę to raczej za pomocą oszustw i kłamstw, częściej jednak zdarzają się ci, którzy jej nie robią a miłość ma niewiele z uczucia Romea i Julii i miłości "aż po grób".  Tu nie ma reguł, bohaterowie, którzy zdobywają sympatię czytelnika, przegrywają i to czasami z kretesem, ci antypatyczni przeciwnie, choć wielu z nich trudno jednoznacznie zakwalifikować. Widać jak w wielu z nich toczy się walka lepszej części ich natury z pragnieniem kariery i sukcesu. Ale nie należy mieć złudzeń - to Nowy Jork - wiadomo jak to się może skończyć.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Malowany ptak, Jerzy Kosiński

Przypomniałem sobie "Malowanego ptaka" Jerzego Kosińskiego - pamiętam, pod jakim wrażeniem byłem, kiedy sięgnąłem po niego po raz pierwszy, kiedy ukazał się w "nimbie" antypolskości. Faktem jest, że łatwo "zapracować" u nas na to miano - by przypomnieć choćby "Wybór Zofii" W. Styrona.

 
Ani wówczas, ani teraz jakoś takie określenie akurat nie przyszło mi do głowy, ale nie da się zaprzeczyć, że jest to książka prowokująca, przede wszystkim, swoim okrucieństwiem, właściwie sadyzmem oraz erotyką ocierającą się o pornografię, niestroniącą od scen gwałtu, zoofilii czy kazirodztwa. Powiedziałbym nawet, że cechy te spychają na drugi plan problem "malowanego ptaka" - odmieńca uważanego za Cygana (tylko na marginesie pada podejrzenie co do żydowskiego pochodzenia), który chce żyć w społeczeństwie, do którego należy, a które go odrzuca. Tych odmieńców w powieści jest znacznie więcej i w zasadzie wyłącznie na nich trafia główny bohater, mały chłopiec poszukujący schronienia przed Niemcami. O ile jednak "swoi" odmieńcy są akceptowani, chociaż też nie w pełni, to "obcy" jest w zasaadzie tylko tolerowany i to niechętnie, bardziej na zasadzie wyjątku. Ale nie należy się temu specjalnie dziwić skoro wieś, rozumiana generalnie jako środowisko, to jedno wielkie zbiorowisko dziczy, zwyrodnialstwa, ciemnoty i zabobonu. Aż dziw bierze, jakim cudem bezbronne "obce dziecko" mogło przetrwać w tym okrutnym świecie do chwili wyzwolenia. To drugi element, który może irytować. Otóż jedynymi dobrymi w powieści i to bez żadnych zastrzeżeń okazują się wyłącznie Rosjanie - wyzwoliciele, dobrzy wujkowie niosący pokój, którzy spotkali się z "czarną niewdzięcznością" wieśniaków. To oni też sprawiają, że wiara w ludzi i w Boga zostaje zastąpiona wiarą w moc siły i odwetu. Ale Rosjanie-obcy odchodzą a chłopiec znajduje swój świat nie w rodzinie lecz innej kategorii odmieńców - wśród ludzi półświatka ale i ten zostaje zniszczony.

Muszę przyznać, że mam, ambiwalentne uczucia po lekturze - z jednej strony jest to książka napisana sugestywnie i w tym tkwi chyba jej zasadnicza zaleta oprócz oczywiście postawienia przez Jerzego Kosińskiego pytania o nasz stosunek do "obcych". To ta sugestywność wraz z elementami autobiograficznymi sprawia, że książkę odbiera się jako opartą na faktach. W związku z tym innego wymiaru nabierają przeżycia chłopca i epizody związane traktowaniem przez chłopów Żydów. Z drugiej jednak strony "Malowany ptak" epatuje, zdecydowanie ponad miarę brutalnością i erotyką, które mam wrażenie, chwilami istnieją same dla siebie. Może czas spędzony z książką Kosińskiego nie był czasem straconym, ale mam wrażenie, że powieść jakoś nadzwyczaj szybko się zestarzała i zdecydowanie przegrywa w zestawieniu ksiażkami, które niczego nie przerysowywały i nie musiały uciekać się do form, które jak pisał autor, przybierają sny i myśli.

piątek, 9 listopada 2012

Wilk stepowy, Herman Hesse

Powinienem był tę książkę przeczytać dawno temu, kiedy przechodziłem, tak jak każdy chyba, "Sturm und Drang periode". Dzisiaj czytam ją już tylko z wybitnie refleksyjnym nastawieniem, bo też i "Wilk stepowy" jest książką refleksyjną, która zmusza do zastanowienia się, jeśli nie nad sobą, to przynajmniej nad jej bohaterem.

 
Ale może to i dobrze, że przeczytałem ją dopiero teraz, w wieku kiedy już trochę szerzej otwieram oczy i więcej dostrzegam, bo klimat wewnętrznych zmagań Harrego Hallera już tak na mnie nie działa i to pomimo świadomości, że zmagania te w dużym stopniu były odzwierciedleniem postawy samego autora. Zgadzają się wszak szczegóły życiorysów Hermanna Hesse'go i Harrego Hallera takie jak chociażby rozwód, nieudana próba samobójcza, czy związek z dużo młodszą kobietą, a i inicjały imienia i nazwiska głównego bohatera nie są sprawą przypadku. Trzy spojrzenia na tytułową postać, z zewnątrz, oczami samego Hallera i autora profetycznego "Traktatu o wilku stepowym" dają trzy różne perspektywy, które na swój sposób dopełniają się wzajemnie.

Przyznaję w Harrym Hallerze trudno mi doszukać się, tej, jakoby bestii "o cienkiej tylko powłoce wychowania i człowieczeństwa", która uważała "że paskudztwem jest cała nasza sztuka, cały nasz sposób myślenia, cała nasza pozorna kultura, jeśli ją porównamy z prawdziwą kulturą". Jakoś nie dostrzegłem też chwil gdy "czuł się i zachowywał jak wilk, kiedy szczerzył zęby i odczuwał nienawiść i śmiertelną wrogość do wszystkich ludzi i do ich zakłamanych  i zwyrodniałych manier i obyczajów". Bo raczej nie było to chwile kiedy siadywał na schodach domu gospodyni napawając się widokiem araukarii w doniczce, widokiem i zapachem czystości jakże mieszczańskiego wnętrza. Bije się z myślami? być może ale lektura "Sophiens Reise von Memel nach Sachsen" J.T. Hermesa, przepełniona oświeceniowym dydaktyzmem, nad którą znęcał się Schiller i Goethe, to raczej nie książka dla buntowników.

Mieszka jak filister, zachowuje się jak filister. Cóż może być bardziej "mieszczańskiego" niż życie rentiera, wynajęcie garsoniery kochance czy obawa przed zatańczeniem na balu maskowym z kobietą, którą się kocha przebraną za mężczyznę? Na balu maskowym! Trudno zaprzeczyć, że Haller ze swego życia uczynił "jakąś wstrętną historię choroby. Ze swych zdolności nieszczęście." Ile są warte jego rozterki, gdy świat nie żąda od niego "ani czynów, ani ofiar, ani podobnych rzeczy, (...) życie nie jest heroicznym poematem z rolami bohaterów i tym podobnych postaci, lecz mieszczańską przyzwoitą izbą, gdzie ludzi w pełni zadowala jedzenie, picie i robótka na drutach, partia taroka i radio."?

Owszem w takim świecie, ktoś kto "pragnie czegoś innego i żywi w sobie pragnienie tego, co bohaterskie i piękne, pragnienie kultu dla wielkich poetów albo dla świętych, ten jest szaleńcem i donkiszotem" ale przecież i ci mieszczanie, od których tak różny się czuje "wilk stepowy" czytają Goethe'go i słuchają Mozarta. Harry nie godzi się na otaczającą go rzeczywistość ale jedyne na co go stać to popijanie wina i nieudana próba samobójcza, która zresztą zostaje surowo oceniona, bo "samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, ale przecież tylko jakimś wyjściem nędznym, nielegalnym, zapasowym i (...) w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się pokonać przez samo życie, niż ginąć z własnej ręki." Śledząc nie tyle koleje losu ile raczej wewnętrzne zmagania Hallera trudno było mi się zgodzić z tym, że "samotność i niezależność przestały być jego pragnieniem i celem a stały się jego losem na jaki został skazany" bo Haller na nic przez nikogo nie został skazany.

Przecież od początku do końca sam decyduje o swoich czynach i swoich wyborach. Nie może dostrzec wyższych celów (a ściśle mówiąc - Boga) "wśród życia, jakie wiedziemy, wśród tego zadowolonego, tak bardzo mieszczańskiego, tak bardzo bezdusznego czasu, na widok tej architektury, tych interesów, tej polityki, tych ludzi!" ale tak naprawdę nie bardzo wiadomo co ma do zarzucenia temu mieszczańskiemu życiu, które pędzi, tej architekturze, w której mieszka, tym interesom, z których żyje. Nie pędzi przecież żywota Szymona Słupnika lecz cały czas obraca się w świecie, który go tak mierzi. Ale nie dowiadujemy się w czym nic nierobienie ma być lepsze od codziennej pracy a niesypianie od codziennego wstawania?

Na to na próżno szukać w "Wilku stepowym" odpowiedzi. I chyba świadomość tego braku odpowiedzi jest, bo Hesse przyznaje, że może być alternatywa dla postawy, w której "życie ludzkie jest tylko okrutną pomyłką, jakimś gwałtownym i niefortunnym poronionym tworem pramatki, jakąś dziką i straszliwie chybioną próbą natury" bo "człowiek jest może nie tylko na pół rozumnym zwierzęciem, lecz dzieckiem Bożym, przeznaczonym do nieśmiertelności." Ale znowu okazuje się, że ten dylemat może rozstrzygnąć tylko "wilk stepowy" bo przecież "obraz człowieka, niegdyś szczytny ideał, staje się dziś schematem. My obłąkani, być może na nowo uszlachetnimy ten ideał". Wydaje mi się jednak, że to uszlachetnienie może być wątpliwej próby, jeśli będzie dokonywane przez tych, którzy popadli w "obłęd" za sprawą odniesionych w życiu porażek, wstydliwych decyzji i nieumiejętności znalezienia sensu własnego życia, dla których motorem ich wewnętrznych rozterek są tylko niedoskonałości, jakże godnego politowania świata zewnętrznego, bez którego jednak ci spoglądający na niego z poczuciem wyższości, nie potrafią się obyć.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Balzakiana, Jacek Dehnel

Jeśli Paweł Huelle mógł inspirować się Grassem, Mannem i Hrabalem a Stefan Chwin Huelle'em (przynajmniej gdy chodzi o "Hanemanna"), to dlaczego Jacek Dehnel nie miałby inspirować się Balzakiem? Ale określenie inspiracja niezbyt pasuje do "Balzakianów". No może, w przypadku tematyki tak - są pieniądze, jest miłość, jest ambicja i bezwzględność ale i skrupuły w dążeniu do celu, itd. itp. Bez większego trudu dostrzega się także wzajemne powiązania "minipowieści", jak zawartość książki określa redakcyjna notka, a la "Komedia ludzka" ale jej styl adekwatny jest do okładki, co nie wszystkim utworom wychodzi na dobre a na pewnie nie pierwszemu z nich - "Mięso wędliny ubiory tkaniny".


Już na pierwszy rzut oka, styl ten kojarzy się ze wszystkim tylko nie z Balzakiem. Jest w nim stylistyka ze "Złego" Tyrmanda, "Wesela w Atomicach" Mrożka czy "29,99" Beigbedera. Oczywiście to wszystko podlane sosem "Warszawa Anno Domini 2008". To parodia "Domu pod kotem z rakietką" (zainteresowanych treścią odsyłam do balzakowskiego oryginału), tragifarsa, która ma się wrażenie jest w dodatku koniunkturalna, bo Dehnel tego połechce, innego uszczypnie ale te uszczypnięcia są jakieś takie przejrzyste i przewidywalne. Ale to nie jest nawet głównym grzechem powieści tym jest bowiem ... nuda i w tym chyba najpełniej widać podobieństwo do Balzaka, bo konwencja "wyśmiać i wyszydzić" po parunastu stronach wyczerpuje się i ma głębię przemyśleń artykułów zamieszczonych w "Vivie" i "Gali". Szkoda, bo Autor po "Lali" miał u mnie duży kredyt zaufania a do książki siadałem pełen dobrej woli zważywszy, że mieszkałem kiedyś w "rewirach", które opisuje. Zahacza także o znaną mi firmę, tyle że nie nazywa się ona "Price Waterhouse and Coopers" lecz "PricewaterhouseCoopers" a i czytaliśmy chyba te same archiwalne numery "Mówią wieków", z czasów, gdy na ich ostatniej stronie zamieszczano anegdotki na temat sławnych ludzi. To z jednej z nich pochodzi puenta odpowiedzi - sądzę, że to dziecko przyniósł bocian - na pytanie dwojga, "nie wyróżniających się" urodą rodziców dziecka pokazujących gościowi swoją latorośl, spożytkowana przez Autora. Oczywiście "Mięso wędliny ubiory tkaniny" może się podobać, mi jednak kojarzą mi się z salonowymi par excellance opowiadaniami Iwaszkiewicza, która wywołują czasami uśmiech, częściej ziewnięcie, o których zapomina się pięć minut po przeczytaniu. Ale zgrzeszyłbym gdybym narzekał, w końcu kupiłem "Balzakiana" w "taniej książce" za równowartość trzech biletów na metro więc czego miałbym niby oczekiwać. W nastroju rezygnacji, przygotowany na taki sam ciąg dalszy zabrałem się za "Tońcię Zarębską" i ... co za zaskoczenie. To ten sam Dehnel, jakiego pamiętałem z "Lali", zresztą niektóre partie, zwłaszcza te dotyczące chorej bohaterki, i porządków w jej mieszkaniu, jako żywo kojarzą się z "Lalą". Obraz tytułowej bohaterki zaskakująco naiwnej w sprawach dotyczących jej samej i rodziny a z drugiej strony "przedsiębiorczej" jeśli chodzi o prowadzenie interesu jest bardzo sugestywny. Do tego stopnia, że zaczyna ona budzić sympatię czytelnika, który na jej nawet nie dwuznacznie moralnie postępowanie zaczyna patrzeć przez palce i dopiero w puencie uświadamia sobie, że to co ją spotyka w gruncie rzeczy jest odpłatą za to co sama wcześniej uczyniła. Okazuje się, że nic nie jest nam zapomniane. Ten kurs, jeśli chodzi o poziom, utrzymywany jest w "Miłości korepetytora" historii młodego chłopaka trochę kabotyna, trochę parweniusza, snobującego się na Doriana Gray'a. Ten arbiter elegantiarum z "second hand'u" marzący o innym świecie staje w przededniu, jeśli nie życiowego sukcesu to na pewno powodzenia, od którego dzieli go tylko jedno kłamstwo. "Miłość korepetytora" można też potraktować  jako historyjkę o Pigmalionie i Galatei a rebours, w której to Galatea zakochuje się w swoim twórcy i któremu przyszyło zapłacić wysoką cenę za to co stworzył. Nieco tylko słabsze (ale też dobre) są "Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze" opowieść o złudzeniach, manipulacji i bezwzględności. Wszystko to składa się na nierówną ale w sumie niezłą książkę, której jednak do Balzaka daleko, daleko ... , o ile bowiem w przypadku "Komedii ludzkiej" ma się wrażenie, że to historie które mogły się wydarzyć na prawdę, to w przypadku "Balzakianów" jasne jest, że to od początku do końca tylko gra z czytelnikiem równie prawdziwa jak problemy opisywane w listach do redakcji "Twojego Stylu" albo "Cosmopolitan".

czwartek, 1 listopada 2012

Prawiek i inne czasy, Olga Tokarczuk

Co za wstyd, co za wstyd! - dwanaście lat czekał na mnie na półce "Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk (mowa więc oczywiście o wydaniu z 2000 r. z "exlibrisem Felixa Popielskiego" ale ponieważ nie mogłem znaleźć porządnego zdjęcia zamieszczam zdjęcie okładki z wydania z 2012 r.)


Tak na prawdę miałem pisać dzisiaj o książkach-albumach "cmentarnych"; "Kamiennych echach" poświęconych niemieckim cmentarzom w Polsce (w moim rodzinnym mieście zrównano je wszystkie z ziemią pozostał jeden, na który jako mały chłopiec chodziłem z mamą), "Efemeryczności wieczności", o żydowskim cmentarzowi przy ulicy Ślężnej we Wrocławiu i "Zachodniogalicyjskich grobach bohaterów z lat wojny 1914-1915" - reprincie (?) słynnej monografii R. Brocha i H. Hauptmanna poświęconej, jak już wynika z samego tytułu, cmentarzom żołnierzy poległych w Karpatach w czasie I wojny światowej. Ale to albumy więc co tu o nich pisać, skoro należy je raczej oglądać a "Prawiek i inne czasy" jako powieść o przemijaniu akurat wpasowuje się w atmosferę Wszystkich Świętych i Zaduszek.

To było moje drugie podejście do książki Olgi Tokarczuk i sam się sobie dziwię jak to było możliwe skoro powieść czyta się jednym tchem i nie bez kozery walczyła ona o Nike z "Widnokręgiem" W. Myśliwskiego. Co prawda rywalizację przegrała ale mam wrażenie, że wzięła jednak "odwet" jako inspiracja dla "Traktatu o łuskaniu fasoli". Moją uwagę mimo sugestywnego tytułu zajął jednak w pierwszej mierze nie czas a "miejsce w centrum wszechświata" i próba jego skonkretyzowania. Jedynym pewnym punktem zaczepienia są Kielce, ale po nitce do kłębka, nawet przy mojej "średniej" znajomości ich okolic można domyślać się czym jest Taszów (Staszów), Jaszkotle (Kurozwęki) i pałac należący do rodziny Popielskich (Popielów - kiedyś, w którymś z antykwariatów natrafiłem na książkę należącą do ich biblioteki ale nie pamiętam, czy zgodnie z powieścią, nazwisko autora zaczynało się od K albo kolejnej litery alfabetu). A że zdarzyło mi się kiedyś być w tamtych stronach i miałem z wycieczki miłe wrażenia nic nie przeszkadzało mi w poddaniu się atmosferze książki. A jest to z jednej strony książka magiczna ale i  książka okrutna. Jest w niej coś z okrucieństwa powieści Kosińskiego widocznego zwłaszcza w scenach zoofilii, zbiorowego gwałtu na dziewczynce, porodu czy postaci cierpiącego na wodogłowie Izydora. Ale to nie jedyna paralela. Trudno oprzeć się wrażeniu że "Ignis fatuus, czyli Pouczająca gra dla jednego gracza", która pochłonęła Feliksa Popielskiego ma w sobie coś z "Jumanji" Ch. Van Allsburga i kręgów piekła "Boskiej komedii" Dantego. Spostrzeżenie, że "(...) śmierć jest snem, podobnie jak życie" wygląda jak cień buddyjskiego dylematu "czy to człowiek śnił że jest motylem, czy motyl śni że jest człowiekiem". To zresztą nie koniec mniej lub bardziej widocznych odwołań i, dla jasności, nie są to zarzuty. Powieść jest mozaiką przemieszanych ludzkich losów na przestrzeni pół wieku, losów autonomicznych i indywidualnych ale które w jakiś sposób jednak zazębiają się o siebie. Czas w książce ludziom nie sprzyja, nie sprzyja zresztą nikomu i niczemu. Wszyscy i wszystko zmierzają ku śmierci i upadkowi. Chociaż "miejsce we wszechświecie" trwa bezustannie to jednak jego postać, przeobraża się i poddaje niszczącemu działaniu czasu. Nie ulega wątpliwości, że to on a nie ludzie czy miejsce jest właściwym bohaterem powieści. Życie człowieka jest w niej już od samego początku spełnione bo "(...) nie istnieje różnica między dorosłym a dzieckiem w niczym, co naprawdę byłoby ważne" i okazuje się, że "(...) trwanie jest bardziej życiem niż cokolwiek innego". Wysiłek człowieka nie ma większego sensu jeśli się zważy, że "(...) największym oszustwem młodości jest wszelki optymizm, uporczywa wiara w to, że coś się zmieni, poprawi, że we wszystkim jest postęp." Jego sens jest zresztą podwójnie kwestionowany skoro to "wyobrażanie sobie jest w gruncie rzeczy stwarzaniem, jest mostem pojednania między materią a duchem". Ci albo inni ludzie, jakie to ma znaczenie skoro Prawiek jest ponadczasowy.

"Prawiek i inne czasy" niewątpliwie jest książką, do której się wraca, może niekoniecznie dla na przykład rozważań na temat płci Boga, czy wątków o "Złym człowieku" (czyżby kłaniał się Doctorow?) ale dla jej klimatu. Vanitas vanitatum et omnia vanitas - pewnie sama Olga Tokarczuk mogłaby być zaskoczona jak bardzo te słowa Księgi Koheleta pasują do jej powieści.

środa, 31 października 2012

Sezonowa miłość, Gabriela Zapolska

Gabriela Zapolska uchodzi za lepszą dramatopisarkę niż powieściopisarkę, i rzeczywiście mimo, że akurat "Sezonowa miłość" należy do jej bardziej udanych książek, to i w niej można znaleźć kwiatki w rodzaju "łzy jej lecą gradem diamentów i spadają na atłasowe ciało o tonach delikatnej, bladej, rozkwitłej wśród pereł rosy róży ... ", które równie dobrze mogłyby wyjść spod pióra Heleny Mniszkówny. 


Nie ma co ukrywać, powieść Zapolskiej to nie "Pani Bovary" ale mimo to warto poświęcić jej czas. To interesujący obraz, jak w sumie mogły wyglądać wakacje pani Dulskiej, gdy była o ćwierć wieku młodsza. To nic, że główna bohaterka przyjechała do Zakopanego z Warszawy a nie z Krakowa, że ma córkę i dwóch synów zamiast dwóch córek i syna, grunt że portret psychologiczny mniej więcej się zgadza, przynajmniej na początku - "(...) sama ułożyła spokojnie drugą warstwę swego życia (...) z rezygnacją i zamiłowaniem do spokojnego, rozumnego godzenia się z brakiem nadzwyczajności życiowych, (...) dlatego że nie odczuwała potrzeby pożądania jakichś wybitnych faktów, mogących sprawdzić, czy są w niej skrzydła konieczne dla wzbicia się ponad poziom przyjętego szablonu. Z założonymi rękoma patrzyła, jak mijały dnie, nie czyniąc nic, aby jeden z nich rozkwitł piękniejszym promieniem (...). Żyła tak od dziecka w tej atmosferze, której duszności nie czuła wcale." Mamy do czynienia z historią ciągle jeszcze atrakcyjnej kobiety będącej "przy mężu", przeciętnym urzędniku, który usiłuje utrzymać rodzinę i zaspokoić pretensje żony. Bądźmy szczerzy, nie są one zbyt wygórowane ale i tak przekraczają jego możliwości. Jej relacje z mężem i dziećmi układają się według tego co wypada i co powiedzą inni. I w tym kołtuństwie czystej wody wyłom robi romans, dzięki, któremu kobieta staje się .... sympatyczniejsza i nabiera ludzkich rysów. Okazuje się, że nie jest to tylko głupi, pusty babsztyl ale kobieta z krwi i kości. Całkiem nowe dla niej uczucie w niej zwycięża nie bez trudu przebijając się przez szablony (jakby to pewnie powiedziała Zapolska) konwenansu, tyle że to co dla niej jest miłością życia to dla drugiej strony już niekoniecznie. Dla niego to tylko sezonowa miłość, kolejna zdobyta ofiara. Owszem jego uczucie wydaje się być szczere ale jasne jest, że to nie na wieki, że nic z tego nie będzie. Fircyk budzi prawdziwe uczucia w filisterce - to nie może się skończyć happy endem. Ktoś z większym talentem mógłby stworzyć naprawdę pasjonujące portrety psychologiczne zarówno tych dwojga, ale też dorastającej córki, która jest świadkiem romansu matki a i męża, który jak wiadomo (klasyka) niczego nie jest świadom. Ale i tak jest "Sezonowa miłość" jest całkiem niezłą książką bo nie pozostawia czytelnika obojętnym wobec jej bohaterów a to przecież o czymś świadczy. Podejrzewam, że swego czasu powieść musiała nieźle irytować przyzwoitych mieszczańskich czytelników chociaż dzisiaj nieco "trąci myszką", Zapolska gromiąc "kołtuna" oszczędza im zgorszenia bo choć główna bohaterka zdecydowana jest na rozwód to gorące przejawy uczuć nie wychodziły daleko poza ostrożne opuszczenie ręki "w ciepłe fałdy peleryny, w połowie drogi spotyka rękę aktora i palce jego z okrutną prawie namiętnością wplatają się w jej palce ...", a które dzisiaj mogą co najwyżej budzić lekki uśmiech. Ale niezależnie od tego rodzaju niedoskonałości dla tych, którym zdarza się odwiedzić Zakopane książka ma niewątpliwie jeszcze ciekawy walor poznawczy - to momentami naprawdę ciekawe obserwacje, dotyczące ówczesnej szeroko pojętej ... "infrastruktury hotelowej" i cóż  - wynika z nich, że stereotyp górala ma swoją długą tradycję. 

niedziela, 28 października 2012

Żywe kamienie, Wacław Berent

To prawdziwie ciężki kaliber, książka na długi spokojny wieczór (a prawdopodobnie na kilka). Jest w niej co prawda mowa o poszukiwaniu świętego Graala, jest i miłość ale wielbiciele Dana Browna i Danielle Steel lepiej niech dadzą sobie z powieścią Berenta spokój bo "ta jest powieść o duszach tułaczych i ducha człowieczego wiecznym nieukoju in figmentis rzeczy dalekich wam tu wiernie opowiedziana. Sobie i wam wiernie. A i w czwórton, jaki gęśle poddały: w trubadurski, żonglerów, goliardowy i mniszy ton, by kamieniom wschodów człeczych nadać czasów życie i kolory."


Już nawet po tej niewielkiej próbce widać, że lekko nie będzie, chociaż gdzie jej tam do "po dniu wielce słonecznym skoczniów murawiowych bezliki biorą strumienia nuty na tysiącogłosowy chorał swoich namiętności po nocach utęsknienia" czy "aż się w tym zadumaniu wmyślił po niewoli w żarliwość zamodlenia". Nie namawiam więc, ale nie dlatego, że nie warto - wręcz przeciwnie ale trochę dlatego, że mój bliski entuzjazmu odbiór książki jest "skażony" osobistym do niej stosunkiem. Trafiłem na "Żywe kamieni" jakieś ćwierć wieku temu (jak ten czas leci) za sprawą profesora a ówczesnego doktora Mieczysława Jankowiaka, o którym już kiedyś wspominałem. Czytał nam ich fragmenty i podejrzewam, że z lekkim politowaniem i zadziwieniem słuchał tego co mieliśmy do powiedzenia na ich temat. Trudność "Żywych kamieni" utrzymała się do dzisiaj (i to niezależnie od wieku czytelnika) - dla mnie była ona jakby podwójna - jak wyobrazić sobie świat barwnego (tak, tak) średniowiecza, jeśli wychowało się w cieniu gotyckiego zamku, którego wnętrza starannie wybiałkowano. To co prawda nie była żadna z twierdz, jaką mogli zobaczyć bohaterowie powieści ale od czego wyobraźnia ... Książka Wacława Berenta jest powieści o początkach zmierzchu średniowiecza. Smutek średniowiecznego miasta rozproszony jest przez wagantów (inni, niż ci o których pisał T. Gautier w "Kapitanie Fracasse" i T. Kraszewski w "Wozie wagantów"), którzy wnoszą ze sobą muzykę, taniec i poezję, a którym przewodzi goliard. Ale okazuje się, że ideał rycerstwa opiewany przez nich dotąd w pieśniach jest tylko mitem, w który nie wierzą już nawet ci, którzy z jego głoszenia żyją. Są jednak tacy, dla których to ideał ciągle żywy, którzy są mu wierni, wierni idei świętego Graala i czystej miłości rycerskiej. Nie ma jednak i dla jednych i dla drugich miejsca wśród statecznych mieszczan. O ile może żyć pośród nich kacerz, który w gruncie rzeczy jest zakorzeniony w tym starym, dobrze znanym świecie, to ci, którzy mają w sobie pęd do poznania nowych horyzontów muszą z murów miasta uciekać. Radość przegrywa z acedią, goliard, przewodnik duchowy umiera w ruinach świata, który był jego natchnieniem i u boku tej, która go kochała. Wydawałoby się więc, że melancholia i zobojętnienie zwyciężą lecz duch nowego spojrzenia, nowych pragnień, przetrwa, o dziwo, w klasztorze za sprawą nękanego wyrzutami sumienia mnicha i przeora.

"Żywe kamienie" są książką do smakowania - nie ma co ukrywać, nieco przymusowego bo archaizacja  języka, wobec której "Bolesław Chrobry" A. Gołubiewa jest dziecinnie prosty, nie mówiąc już o "Starej baśni" czy  "Krzyżakach" Sienkiewicza, i której efekt spotęgowany jest młodopolską stylizacją i licznymi aluzjami do kultury średniowiecza sprawia, że momentami przez książkę trzeba się przedzierać. Ale to przedzieranie wciąga. Jeśli więc ktoś ma czas i nastrój to będzie miał szansę sam przekonać czym były żywe kamienie i czy do dzisiaj żyją.

środa, 24 października 2012

Empirowy pasjans, Waldemar Łysiak

O książkach Łysiaka usłyszałem od swojego szkolnego przyjaciela całe wieki temu, jeszcze w liceum, potem trafiłem na jego artykuły poświęcone Vidocq'owi i Schulmeistrowi w "Mówią wiekach". No  i zaczęło się:  "Flet z mandragory", "Szuańska ballada", "Cesarski poker" i "Empirowy pasjans", a potem kiedy mieszkałem za granicą i rzucałem się na każdą polską książkę doszedł jeszcze "Dobry" i "Lepszy". Po tej dawce (zresztą bardzo nierównej) dałem sobie z nim spokój - po prostu wyrosłem z jego książek, bo to pisarstwo dla licealistów. Bardzo efektowne, imponujące erudycją, pełne zdecydowanych sądów szczególnie chętnie widzianych w młodym wieku, w którym naiwność i brak doświadczenia pozwalają żyć w złudzeniu, że rzeczywistość jest czarno - biała a na każde pytanie można odpowiedzieć tak lub nie. Niestety lata lecą a świat okazuje się nieco bardziej skomplikowany niż początkowo sądziliśmy. Ale do rzeczy.


"Empirowy pasjans" - jest świetnie napisaną, interesującą nawet dla kogoś takiego jak ja, kto nie interesuje się specjalnie epoką napoleońską, książką historyczną. To wizja historii tworzonej przez jednostki, często skryte za plecami innych, ale wywierające wpływ zdaniem Łysiaka przynajmniej pośredni na historię przez wielkie "H". Przesłanie książki jest od początku jasna "(...) historia jeśli ma kogoś zainteresować, nie może być zbiorem formuł, sloganów i statystyk. Można ją pojąc i polubić tylko poprzez życiorysy ludzi, którzy na niej odcisnęli swoje ślady - dobra czy źle, wyraźne czy wytarte. Ułożyłem te portrety w empirowy pasjans: cztery asy, cztery króle, cztery damy, cztery walety i joker. Kolory tych kart mają swoją kabalistyczno-napoleońską symbolikę. Trefl  oznacza nikczemność i zdradę. Karo - wieczną tajemnicę, zagadkę nie do wyjaśnienia. Kier - uczucie, miłość do Korsykanina. Pik - męstwo na polu bitwy." I rzeczywiście Łysiak potrafi zainteresować czytelnika. Świetnie poprowadził narrację, która kojarzy się ze stylem Wańkowicza, potoczyście, barwnie i anegdotycznie, piórem wszystkowiedzącego autora-narratora. To styl bliski także słynnemu "Niemcewiczowi od przodu i tyłu" Karola Zbyszewskiego. Za ten "modus operandi" dostało mu się zresztą jeszcze w głębokim PRL-u od Andrzeja Werblana, który pisarstwo Łysiaka określił jako "książki będące skrzyżowaniem pisarstwa na poziomie Mniszkównej i alkowianej historiozofii". I trzeba przyznać, że coś w tym jest ale może też dlatego cieszą się one taką popularnością. Nawet jeśli historia widziana oczami Łysiaka nie jest prawdziwa to na pewno jest dobrze wymyślona a i przy tym tak dobrze się ją czyta. Niewątpliwą zaletą książki jest jej walor popularyzatorski - co prawda można znaleźć tu dialogi bohaterów Łysiaka toczące się z górą ponad dwa wieki temu, spełniające się co do kwadransa klątwy a dowodem na słuszność koncepcji jest ... film z Marlonem Brando ale bez wątpienia jego bohaterowie istnieli na prawdę. Są wśród nich postacie bardziej  i mniej znane. Czasami znane z podręczników historii, czasami historii sztuki a czasami historii literatury. Jest więc na przykład napoleoński marszałek Michel Ney, portretowana przez Jacques-Louisa Davida Julie Récamiere czy pierwowzór bohaterów Balzaca, Hugo i Poe - Eugène Vidocq. Mimo więc, że zawodowy historyk pewnie nie zostawiłby na książce suchej nitki a w miarę krytyczny czytelnik od czasu do czasu z niedowierzaniem kręci głową - polecam. Warto niekiedy, dla odprężenia, zapomnieć o głębokich analizach i spojrzeć na historię od strony "ciekawostkowej" pamiętając tylko, że niekoniecznie w rzeczywistości składają się na nią bon moty i dykteryjki. 

wtorek, 23 października 2012

Ptaszyna, Dezsõ Kosztolányi

O literaturze węgierskiej wiem, że podobno taka jest, a jej znajomość nie wyszła u mnie poza "Chłopców z Placu Broni" oraz wiedzę, że był ktoś taki jak Mór Jókai'a i Magda Szabó, tak że do "Ptaszyny", której autor Dezsõ Kosztolányi był mi kompletnie nieznany podchodziłem z nieufnością. Ale nieufność już po kilku stronach okazała się zupełnie nieuzasadniona a "Ptaszyna" udowodniła aktualność sokratejskiego "wiem, że nic nie wiem".


Kto choć raz w życiu był na węgierskiej prowincji zostanie z pewnością zawojowany "Ptaszyną", a ci którzy nie byli - zawojowani będą prawdopodobnie, już chociażby dlatego, że okazuje się, że przejawy fin de siècle na prowincji dawnej monarchii habsburskiej były wszędzie takie same - niezależnie czy to był Sárszeg Kosztolányi'ego czy ... Kraków Zapolskiej. Z zaskoczeniem skonstatowałem, że o ile w tej węgierskiej dziurze istniało Towarzystwo Lampartów, które z zamiłowaniem oddawało się praktykom, do których zostało powołane, to przecież i Zbyszko Dulski "lampartował" się w krakowskich kawiarniach i restauracjach. A i jego ojciec, Felicjan w swoim życiowym stoicyzmie podobny jest do ojca Ptaszyny, Akacjusza Vajkay'a.

Ale "Ptaszyna" nie jest oskarżeniem filisterskiej moralności, nie jest to też książka o Węgrzech ani o prowincji, to powieść o niewoli jaką pociąga za sobą opatrzenie rozumiana miłość, brak odwagi, wreszcie rutyna i zamknięcie we własnych czterech ścianach. Poczciwi ludzie sterroryzowani staropanieństwem córki odcinają się wraz z nią od świata, w którym żyli, jednocześnie nie mają odwagi spojrzeć prawdzie w oczy. Zdają sobie sprawę z przyczyny takiego stanu rzeczy ale udają przed sobą i przed córką, że nic się nie dzieje, że wszystko to, ich życie, jest tylko naturalną koleją rzeczy.

Dopiero wyjazd córki wyzwala rodziców jak spod złego zaklęcia z atmosfery, w której żyją. Okazuje się, że mogą żyć i bawić się tak jak inni, że są lubianymi ludźmi, których towarzystwo jest mile widziane. Nagle mają odwagę powiedzieć to co myślą, postawić diagnozę lecz nie potrafią znaleźć lekarstwa. Trochę przypominają tytułową bohaterkę "Dziewczyny z poczty" Stefana Zweiga, której również dano zasmakować szczęśliwej odmiany losu, w przeciwieństwie jednak do niej, godzą się ze swoim miejscem i rolą na ziemi. Rzecz w tym, że wcale przecież nie muszą, bo to co dla nich jest kwestią "życia lub śmierci" dla innych jest tylko detalem.

Zaskakuje w tym wszystkim potęga pospolitości - bo córka - tytułowa Ptaszyna, nie dość, że brzydka jest na domiar złego jeszcze - właśnie - pospolita. Nie grzeszy wrażliwością, spostrzegawczością ani też inteligencją. A jednak zdominowała życie ludzi, którzy ją kochają. To, że czuje się odrzucona przez świat z powodu braku atrakcyjności nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla braków jej charakteru ani umysłu. Ale cóż, okazuje się, że miernota wygrywa...  

poniedziałek, 22 października 2012

Hobbit czyli tam i z powrotem, John Ronald Reuel Tolkien

Gdy pierwszy raz przeczytałem "Hobbita" byłem nim zauroczony. A i teraz gdy sobie go przypominałem, wizja bajkowego świata tytułowego bohatera pełna krasnoludów, goblinów, trolli i elfów (o orkach powieść milczy - ale pojawiają się za to wargowie) pochłonęła mnie na całe popołudnie.


Książka pozostaje niezasłużenie w cieniu "Władcy Pierścieni". Wyprzedziła go o prawie 20 lat nie jest więc jakimś prequelem powstałym po to by odcinać kupony od popularności opus magnum pisarza. Powieść jest od początku do końca samodzielnym wobec niego utworem. Nie ma co prawda tego rozmachu ale jego zapowiedź już tak, bo prezentuje już wizję świata skończonego i dopracowanego, który potem został we "Władcy Pierścieni" tak wspaniale rozbudowany. Naturalnie nie ma jeszcze mowy o wielu jego bohaterach, jak chociażby o Aragornie czy Sauronie ale jest już Gandalf, Gollum czy naturalnie Bilbo Baggins. Nic też nie zapowiada potęgi znalezionego przez niego pierścień, który jak na razie ma tylko właściwość zapewniania swoim właścicielom niewidzialności. To bajka dla dorosłych, a szczerze mówiąc nie tylko - w zasadzie, chyba tylko brak ilustracji sprawia, że nie czytają ją dzieci. Baśniowy świat, wartka akcja, zwycięstwo dobra nad złem - czego chcieć więcej. No i, co w szczególności może zainteresować przede wszystkim golfistów, uważny czytelnik może się jeszcze dowiedzieć, że stryjeczny dziadek Wielkiego Tuka (przodka Bilba po kądzieli) "natarł konno na zastępy goblinów z Góry Gram w bitwie na Zielonych Polach i jednym zamachem kija strącił królowi Golfimbulowi głowę z karku. Głowa ta przeleciała sto łokci w powietrzu i zaryła się w króliczej jamie; w ten sposób bitwa zakończyła się zwycięsko, a jednocześnie wynaleziona została gra w golfa".

sobota, 20 października 2012

Czas kobiet, Christian Graf von Krockow

"Czas kobiet" to książka ... niewygodna. Moje pokolenie było wychowywane w przekonaniu, że Niemcy ex definitione nie mogą być ofiarami wojny,  wszakże byli agresorami a w zemście ofiar dokonał się akt sprawiedliwości dziejowej. Tym prostym tłumaczeniem łatwo zapadającym w pamięć zwykle usiłuje usprawiedliwić wszystko to co spotkało pokonanych. 

zdjęcie ze strony www.atticus.pl

Ale to nie jest żadne wytłumaczenie ani usprawiedliwienie - zemsta dosięgnęła nie sprawców zbrodni a tych, którym najłatwiej było ją bezkarnie wymierzyć. Mimo to, co zaskakujące w "Czasie kobiet" to "usprawiedliwienie" jest często obecne i to w najbardziej zaskakujących momentach. Czytelnik pełen współczucia i przejęty losem bohaterki wspomnień, już-już ma zapałać świętym oburzeniem na Rosjan albo Polaków, gdy von Krockow przypomina, że przecież całkiem niedawno coś podobnego już miało miejsce a teraz tylko role się odwróciły. Więc czego Niemcy mają oczekiwać? - to naturalna chęć odwetu. Ale stopniowo przychodzi refleksja, że przecież Libussa Fritz-Krockow ani jej dopiero co urodzona córeczka nigdy do nikogo nie strzelały, nikogo nie zabiły ani nie spaliły czyjegoś domu. Wyjaśnienie, że to wszystko co spotkało ją, rodzinę, sąsiadów i znajomych to "sprawiedliwość" jakoś przestaje wystarczać. Tym bardziej, że książka wcale nie jest napisana w oskarżycielskim tonie. Mimo cierpień i poniewierki, książka nie pała świętym oburzeniem a tylko relacjonuje przeżycia Libussy jak choćby wówczas, gdy zostaje skazana na karę ... pręgierza. "Karę odbywam przed budynkiem milicji w sklepowej dzielnicy Glowitz, zaraz poniżej kościoła. (...) Każdy kto koło mnie przechodzi, może na mnie plunąć. Polacy jednak tylko pochrząkują, albo w najgorszym razie plują na ziemię, Niemcy zaś przezornie przechodzą na drugą stronę ulicy. Po prawie trzech godzinach pozwalają mi w końcu odejść." Ale nie należy mieć złudzeń, jesteśmy też negatywnymi bohaterami, którzy o rycerskości wobec pokonanych, słabych i bezbronnych wydają się nic nie wiedzieć. Nie ma tu jednak, żadnych kategorycznych sądów. O tym, że ktoś jest dobrym decyduje nie jego narodowość ale on sam, są zatem dobrzy i źli Niemcy, Polacy i Rosjanie. Często książkę von Krockowa stawia się w jednym rzędzie z książkami Marion Dönhoff ale wydaje mi się, że to nie do końca trafne zestawienie bo jej książki te, które zostały przetłumaczone na język polski - "Dzieciństwo w Prusach Wschodnich" oraz "Nazwy, których nikt już nie wymienia" bliższe są duchem raczej "Dzieciom Jerominów" Ernsta Wiecherta, wyczuwa się w nich przede wszystkim tęsknotę za krajem, w którym autorka się urodziła i wychowała. Nie znaczy to by "Czas kobiet" był tych akcentów pozbawiony - "Na spokojnym, sielskim Pomorzu przedwojennych czasów zima była porą nęcących zapachów - jabłek pieczonych we framudze pieca, kiełbas, szynek, gęsich piersi dojrzewających w wędzarni, palonej w domu kawy i pierników. W zimie odbywały się wielkie polowania z nagonką, do których należały również uczty zwane naganianiem misek. Ślizgano się na łyżwach na zamarzniętym wiejskim stawie, jeżdżono na sankach na zboczu pastwisk dla źrebiąt. Był to czas kuligów, z kłębami pary unoszącymi się ze zwierzęcych chrap, przy dźwiękach dzwoneczków. Komu miałoby przeto przeszkadzać zimno? Było się przecież przyjemnie opatulonym, od stóp do głów. Zima była czasem odpoczynku po ciężkiej pracy, ustalającej rytm życia od wiosennych prac w polu, aż do zbioru ziemniaków jesienią. Zima to było też Boże Narodzenie." Są one jednak na dalszym tle, bo najistotniejszym motywem są przeżycia powojenne związane z przetrwaniem i opuszczeniem na zawsze rodzinnych stron. Nie sposób też nie zauważyć  bo sygnalizuje to już tytuł książki, zupełnego odwrócenia dotychczasowych ról społecznych - w braku mężczyzn, którzy zginęli albo siedzieli w obozach jenieckich albo też zupełnej bezradności i nieumiejętności dostosowania się do całkowicie nowych okoliczności kobiety musiały przejąć ich tradycyjne role - wykonywać męskie prace, podejmować decyzje zarezerwowane dla głowy domu i widać, że musiało to być ciężkim orzechem do zgryzienia zwłaszcza dla starszego pokolenia. Jednak, na szczęście nie jest to książka "genderowa" - to przejmujące wspomnienia, które mogą nas trochę uwierać ale mimo tego, a może właśnie dlatego warte poznania.