"Kondotierzy" to jedna z tych książek, o których mówi się - kultowe, choć nie do końca wiadomo co to znaczy. W tym przypadku dla jednych kultowość wiąże się z postacią autora, zadeklarowanego antykomunisty, który swoje poglądy potwierdzał z bronią w ręku, mnie jednak książka intrygowała ze względu na jej temat, bo wojna w Kongo związana z secesją Katangi, której w połowie jest poświęcona, to u nas terra incognita, nie licząc dwóch zapoznanych zupełnie i chyba słusznie pozycji; "Kongo-Müller. Wyznania mordercy" Waltera Heynowskiego i Gerhard Scheumann rozmowy/wywiady z jednym z żołnierzy walczących w Kongo z 1968 r. i "Operacji Lampart" Tadeusza Pasierbińskiego z 1980 r.
O ile z tej drugiej da się jeszcze wyłuskać trochę ciekawych informacji to pierwsza to typowa propagandowa elukubracja, z której niewiele można się było dowiedzieć. Niestety, okazało się, że wspomnienia Gan-Ganowicza tą "białą plamę" wypełniają tylko w niewielkim stopniu.
Kojarzyć się mogą z "Psami wojny" Forsytha, tyle że podlana antykomunistycznym sosem. Na i ile został on dodany przez Gan-Ganowicza, którego widać, że uwierała łatka bezideowego najemnika, trudno ocenić - faktem jest, że miał za sobą epizod antykomunistycznej konspiracji w latach 40-tych (ale chyba przez nikogo nie potwierdzony) później udział w wojnie w Jemenie i pracę w Radiu Wolna Europa.
Ten antykomunizm nie musiał być dominującym powodem, dla którego autor zdecydował się zaciągnąć w szeregi najemników. Sam wszakże pisze "w Kongu pokochałem przygodę i broń. Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych, ludzkich problemów. "Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew, niż całe życie jak zając" - myślałem. I nie chciałem się zgodzić na pożegnanie z bronią. Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota. Tęsknota do słońca, do wojny, do przygody. Do życia, jakie poznałem w Kongu. Bałem się powrotu do cywila. (...) Błagałem boga wojny o jeszcze jedną przygodę." Nie da się w tym doszukać słowa o walce z komunizmem ...
Kojarzyć się mogą z "Psami wojny" Forsytha, tyle że podlana antykomunistycznym sosem. Na i ile został on dodany przez Gan-Ganowicza, którego widać, że uwierała łatka bezideowego najemnika, trudno ocenić - faktem jest, że miał za sobą epizod antykomunistycznej konspiracji w latach 40-tych (ale chyba przez nikogo nie potwierdzony) później udział w wojnie w Jemenie i pracę w Radiu Wolna Europa.
Ten antykomunizm nie musiał być dominującym powodem, dla którego autor zdecydował się zaciągnąć w szeregi najemników. Sam wszakże pisze "w Kongu pokochałem przygodę i broń. Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych, ludzkich problemów. "Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew, niż całe życie jak zając" - myślałem. I nie chciałem się zgodzić na pożegnanie z bronią. Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota. Tęsknota do słońca, do wojny, do przygody. Do życia, jakie poznałem w Kongu. Bałem się powrotu do cywila. (...) Błagałem boga wojny o jeszcze jedną przygodę." Nie da się w tym doszukać słowa o walce z komunizmem ...
Zresztą akcenty ideowe, które pojawiają się, we wspomnieniach nie są specjalnie nachalne, powiedziałbym, że wyglądają raczej blado (antykomunizm Gan-Ganowicza w czasie konfliktu w Kongo sprowadza się w zasadzie do tego, że jemu i niektórym z jego towarzyszy broni groziło w Polsce niebezpieczeństwo ze strony UB a przeciwnicy byli wyposażeni w broń pochodzącą z ZSRR i Chin) przy żenująco zacietrzewionej przedmowie Henryka Skwarczyńskiego, nie wnoszącej żadnej "wartości dodanej". Zamiast niej aż prosiłoby się o rzetelne wprowadzenie historyczne dotyczące konfliktu w Kongo i Jemenie, zwłaszcza że chwilami w "Kondotierach" trudno się połapać, po której stronie autor walczył w Kongo, Gan-Ganowicz pisze bowiem o przeciwnikach per "rebelianci" - tymczasem, jakby nie patrzyć, to akurat Czombe, do wojsk którego się zaciągnął, sam początkowo był secesjonistą, choć w 1965 r. rzeczywiście był premierem rządu zdymisjonowanym w październiku 1965 r. przez prezydenta Kasavubu.
Dużą przesadą jest też sprowadzenie tego konfliktu do walki wolnego świata z ekspansją komunizmu. Zwykle gdy nie do końca wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze a Katanga należy do najzasobniejszych w bogactwa naturalne regionów na świecie. Widać zresztą, że Gan-Ganowicz zdawał sobie z tego sprawę, napomykając o konfliktach plemiennych i napomykając o interesach gospodarczych państw zaangażowanych w wojnę, choć nie do końca wyraźnie to artykułuje. Jeszcze gorzej idzie mu z oceną kolonializmu i dekolonizacji, na szczęście takim politycznym rozważaniom poświęca w części książki poświęconej swojemu pobytowi w Kongo tylko jednej rozdział.
W większości mamy za to męską przygodową prozę pomieszanie Forsytha i Sienkiewicza aczkolwiek na znacznie skromniejszą miarę i w formie epizodów z walk czy wspomnień o towarzyszach broni, wśród których jest zaskakująco wielu Polaków (po stronie Czombego walczył m.in. Jan Zumbach, którego może niektórzy pamiętają z "Dywizjonu 303" Arkadego Fiedlera ale o nim akurat Gan-Ganowicz nie wspomina). Z dzisiejszego punktu widzenia trochę zaskakuje, że ludzie, których wspomina to prawie bez wyjątku biali a przecież dowodził czarnym żołnierzami. Nie dowiemy się też z "Kondotierów" jak na prawdę wyglądało życie najemnika ani tym bardziej jak wyglądało życie mieszkańców kraju, w którym walczył bo wygląda na to, że nie byłoby to nic czym chwalić zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę dwa zdjęcia sprzymierzeńców, tubylców którzy pozują do nich z odciętymi dłońmi, przypominające najgorsze czasy króla Leopolda II.
Okazało się, że "kultowa" książka jest co najwyżej nieco rozczarowującą ciekawostką, przynajmniej jak dla mnie.