Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sienkiewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sienkiewicz. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 lutego 2017

Pan Wołodyjowski, Henryk Sienkiewicz

Postanowiłem przypomnieć sobie, na stare lata, "Trylogię". Na pierwszy rzut poszła ostatnia jej część za sprawą sentymentu do "Przygód pana Michała", serialu, dzięki któremu, "za moich czasów", pustoszały podwórka. Komu wówczas ciarki po plecach nie chodziły, gdy ksiądz Kamiński (którego grał Andrzej Balcerzak) wołał "- Dlaboga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz? szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz?" Było, minęło. Dzisiaj, w czasach panowania pokolenia gimbazy wolę nie myśleć jaka byłaby reakcja dziatwy, o ile dobrnęłaby ona w ogóle do końca powieści.  


Nie da się ukryć, Sienkiewicz aż sam się prosi o kłopoty, poczynając od tego, że jego zagadką pozostanie, dlaczego "Pana Wołodyjowskiego" nazwał powieścią "dla pokrzepienia serc", bo przecież wcale nie jest to lektura krzepiąca. Cóż bowiem jest krzepiącego w perypetiach miłosnych mężczyzny w średnim wieku, żałosnego w swych poszukiwaniach żony? Czy krzepiący jest łgarz i alkoholik stojący jedną nogą nad grobem, ze swym cokolwiek podejrzanym stosunkiem do młodej kobiety? A i jakoś nieszczególnie krzepi świadomość, że jego interlokutorzy pozwalają robić z siebie durni, od czasu do czasu tylko zachowując przytomność umysłu i zdobywając się na nieśmiałą wzmiankę o rzeczywistym stanie spraw. Czy krzepiąca ma być obrona Kamieńca Podolskiego - ta "piękna katastrofa" dowód "bezsilności całej Rzeczpospolitej", do której doprowadziły "tłumy niezdolne (...) szczęśliwie nawą Rzeczypospolitej na ciche wody pokierować, bo głowy ich pogrążone były w mroku i ciemności, a serca przeważnie popsute", samobójstwo tytułowego bohatera albo wyczyny Adama Nowowiejskiego, który dla zaspokojenia osobistej zemsty morduje niewinnych ludzi? Jakoś nie wydaje mi się.

Nie żebym nie dostrzegał krzepiących akcentów, jak finałowe zwycięstwo pod Chocimiem czy przecieranie szlaków feminizmowi. Tak, tak... to nie pomyłka. Co prawda celem życiowym pań jest wyjście za mąż (każda z panien w powieści "czuje wolę bożą" choć nie każdej dane było ją zrealizować), a mężczyzn ożenek i spłodzenie jak największej ilości dzieci, a mówiąc ściśle synów (Skrzetuscy biją pod tym względem rekord, pozostawiając daleko w tyle Kmiciców i Ketlingów, spuszczając wstydliwą zasłonę milczenia na państwa Wołodyjowskich) ale przecież Barbara Wołodyjowska domo Jeziorkowska przełamuje tabu; nie dość, że jest obruszona nacechowanym poczuciem wyższości stosunkiem mężczyzn do kobiet, to jeszcze walczy z mężczyznami jak równy z równym, no i, o zgrozo, nie jest od tego by zamienić od czasu do czasu babskie fatałaszki na męskie odzienie. Uważny czytelnik może dostrzec też pierwociny problemów poruszanych przez feminizm drugiej fali, wówczas gdy Wołodyjowski rozróżnia posesjonatkę od "pierwszej lepszej dziewki pokojowej", gdy ogarniają go wyrzuty sumienia z powodu pocałunku. Aż dziw bierze, że dotąd jeszcze żadna krytyczka literacka nie dokonała nowego feministycznego/genderowego odczytania "Pana Wołodyjowskiego", posiłkując się Lacanem, Deridą, Irigaray i kim tam jeszcze.

A byłoby co odczytywać, oj byłoby, bo obok tematów damsko-męskich niejedno by można było napisać choćby o specyficznej religijności bohaterów powieści, której kwintesencją jest samobójcza śmierć "małego rycerza", która stanowiła przecież naruszenie piątego przykazania. Nawiasem mówiąc, ciekawe, jakim cudem jego zwłoki przywalone ruinami, znalazły się w Stanisławowie, że nie wspomnę o uroczystym, kościelnym pogrzebie samobójcy.

Ale już tak na serio, jakby nie patrzeć na kwestię "pokrzepienia serc", zwłaszcza w dzisiejszy czasach (w których patriotyzm rozumiany jako poświęcenie życia na ołtarzu ojczyzny i wiary jest zagadnieniem teoretycznym, na szczęście), "Pan Wołodyjowski" ciągle pozostaje powieścią "płaszcza i szpady", przygodowym romansem historycznym. I to jest jego szansa, fakt że niewielka. Bo moda na ten gatunek przeminęła, zdaje się, bezpowrotnie. Nieźle jest, jeśli nazwiska Dumas i Scotta w ogóle są kojarzone, przygody ich bohaterów zostały wyparte przez zombie i wilkołaków. No i gdzie tam miłosnym perypetiom związku Basi i Michała do Anastasii i Christiana. Kto dzisiaj doceni piękną polszczyznę, potoczystą i bogatą, skoro powieść śmieszy i drażni swoim anachronizmem w szeroko pojętej warstwie obyczajowej a i schematycznością przedstawianych postaci, których osobowość jest równie skomplikowana jak konstrukcja cepa - jeśli jest ktoś dobry, to jest dobry i już, a jak zły, to zły. Czytelnik ma tu jasno wyłożoną "kawę na ławę" nie poznaje "tajni dusz" bohaterów bo i co ma w nich poznawać. Ale nie wymagajmy zbyt wiele, jak na przygodowy romans to w zupełności wystarczy. W tej mierze "Pan Wołodyjowski" jest nie gorszy od niejednej książki Dumasa. Marna to jednak pociecha, skoro tak jak one, odchodzi powoli do lamusa. Trochę szkoda.

sobota, 16 lipca 2016

Rodzina Połanieckich, Henryk Sienkiewicz

Masakra! Jest tajemnicą poliszynela, że Sienkiewiczowi "nie szło" z powieściami obyczajowymi, ale żeby aż do tego stopnia?! Zapewne gdyby to nie on był autorem "Rodziny Połanieckich" ale jakiś bliżej nieznany XIX-wieczny autor, dzisiaj pewnie nikt by już o niej nie pamiętał. A tak mamy "pomnik" anachronicznego myślenia o małżeństwie, który w dodatku doczekał się ekranizacji.

I jeszcze ta pisarska nieporadność Sienkiewicza. Jak wiadomo, "Rodzina Połanieckich" powstała pomiędzy dwiema najlepszymi polskimi powieściami obyczajowymi "Lalką" i "Ziemią obiecaną" (uważni czytelnicy mogą się dopatrzeć pewnych analogii) ale Sienkiewicz nie dorównuje Prusowi i Reymontowi w żadnym aspekcie. Bo cóż mamy u niego; banał do potęgi - on zakochał się w niej, ona zakochała się w nim pobrali się a potem żyli długo i szczęśliwie, a żeby nie było to takie proste, para komplikuje sobie życie i o tym jest blisko 700 stron. Gdyby to była Deotyma albo Hajota albo Mniszkówna to byłoby to zrozumiałe, zarówno co do stylu jak i treści, ale żeby Sienkiewicz?!


A miał zamiar by pokazać życie jako "śmieszną komedię ludzką, w której jedni oszukują drugich, drudzy oszukują samych siebie; nic, tylko oszukani i oszukujący; nic, tylko pomyłki, zaślepienie, błędy, życiowe kłamstwa, ofiary pomyłek, ofiary oszustwa, ofiary złudzeń, plątanina bez wyjścia; pocieszna i zarazem rozpaczliwa ironia pokrywająca ludzkie uczucia, namiętności, nadzieje, tak jak śnieg pokrywa zima pola" mówiąc słowami pana Stacha. Tyle, że wyszedł nie obraz społeczeństwa lecz chwilami żenująca farsa i wykład zasad jakie powinny rządzić stosunkami damsko-męskimi.

Swoją drogą, może to i trochę szkoda, że dzisiaj już panie nie pamiętają, że "nie po to powinno się wychodzić za mąż by być, szczęśliwą, ale po to, by spełniać te obowiązki, które Bóg wówczas wkłada". W każdym razie Sienkiewicz o tym pamiętał, u niego pan Stach "będzie pozwalał kochać uważając ze swojej strony kochanie jako cnotę, dobroć i łaskę", a Marynia "będzie kochała uważając swoją miłość za szczęście i obowiązek".

Rola mężczyzny jest jasno określona, to "car i Bóg", którego zadaniem jest założenie rodziny (ciekawe, że u Sienkiewicza to panowie, a nie panie wykazują pęd do małżeństwa, tak dla odmiany), bo przecież w przypadku głównego bohatera "filozofia popierająca rozumowo męskie instynkta Połanieckiego, wskazywała mu małżeństwo jako jeden z głównych celów życia" a on sam rozumiał, "że Bóg stworzył go do życia rodzinnego, nie tylko na męża, ale i na ojca, jako też, że właściwy cel i znaczenie życia tkwi w tym właśnie". Więc się żeni.

Dlaczego nie? przecież Marynia to takie "sympatyczne i pociągające stworzenie", "rozsądne dziecko", "poczciwa kobiecina" albo jeszcze lepiej "poczciwa kobiecinka z kościami". Trzeba docenić Połanieckiego, przecież w jego anegdocie o kocie panien Wauters, kot to też "poczciwe stworzenie", mógłby się więc ożenić z kotem, a on nie - ożenił się (nie mylić z zakochał się) z panną Pławicką. W małżeństwie nie ma miejsca na takie fanaberie. Pan Stach, mimo swej nieufności do Maszki, wie że ten ma rację gdy mówi, "gdy będziesz brał żonę, przede wszystkim myśl o przyszłym spokoju. W kochance szukaj sobie czego chcesz: dowcipu, temperamentu, poetycznego nastroju, wrażliwości, ale z żoną trzeba żyć lata". Czyż nie ma racji?! Nie żeby mu się nie podobała własna żona, przynajmniej do czasu. Wszak "Marynia nie przestała być typem kobiecym, czyniącym wyjątkowo silne wrażenie na jego męskie nerwy, i teraz, gdy skroń jej dotykała niemal jego skroni, gdy jednym rzutem oczu objął jej matową twarz, zarumienione nieco policzki i pochyloną nad malowidłem postać, odczuł ów pociąg z dawną siłą, i żartka krew poczęła mu napędzać równie żartkie myśli do głowy." 

Swoją drogą, z Połanieckiego musiał być naprawdę "żartki" facet, skoro przy własnej żonie w ciąży, kilka miesięcy po ślubie pozwala sobie na wyskoki w jej obecności, bo przecież ona widzi jak "jego ręka silnie obejmuje stan pani Maszkowej, jak jego oddech oblewa jej szyję, jak rozdymają mu się nozdrza a spojrzenia ślizgają się po obnażonym gorsie." Nie, to nie mogło skończyć się dobrze. Na szczęście Stach zachowuje jednak resztkę obyczajności myśląc o kochance (?) per "pani Maszkowa". Nie ma to jak dobre obyczaje.

W ogóle z małżeństwem Maryni i Stacha to jakaś dziwna sprawa, wisi bowiem nad nim pamięć nieboszczki Litki, obcego przecież dla obojga dziecka. Sienkiewicz uczynił ze śmierci tego dziecka farsę, odzierając ją z sacrum i każąc umierającej dziewczynce swatać pannę Marynię i pana Stacha. Pewnie miało być dramatycznie i romantycznie, wyszło, co najmniej, niesmacznie. Zresztą, tak jak cała relacja pomiędzy Litką i Połanieckim, która wygląda na zdumiewająco "niezdrową". Dwunastoletnia dziewczynka i trzydziestokilkuletni mężczyzna. Owszem, może to i było ładne dziecko "ze swoją słodką i poetyczną twarzyczką o rysach prawie nadto delikatnych", które wyglądało "jak istota z innej planety" ale przecież to niczego nie tłumaczy. Zaskakujące, że matka tę chorą sytuację jak najbardziej akceptuje. Dzisiaj tego rodzaju relacja dorosłego z dzieckiem zapewne skończyłby się skandalem i sprawą sądową. Zresztą to i dla współczesnych musiało być już trochę podejrzane bo nie bez kozery także "komitywę" Litki i pana Stacha wziął na ząb Boy-Żeleński w "Dziwnej przygodzie rodziny Połanieckich".

W ogóle w powieści panuje jakiś niezdrowy klimat, trup się ściele co i rusz, cały czas mowa o nieboszczykach (nawet w podróży poślubnej Maryni i Stacha i przy okazji zaręczyn Zawiłowskiego nie obyło się bez tego), troje bohaterów umiera a troje jest "trzy ćwierci od śmierci". Cóż za ponura historia! A jednak, mimo wszystko, dobrze się kończy. Polecam miłośnikom "Trędowatej"!

niedziela, 21 lutego 2016

W pustyni i w puszczy, Henryk Sienkiewicz

Rok Sienkiewiczowski to dobry pretekst, żeby odświeżyć się sobie jego powieści, zwłaszcza że mam wrażenie, że niby są znane ale chyba jednak nie tak do końca. Mój wybór padł na "W pustyni i w puszczy", książkę o tyle ciekawą, że choć adresowaną do dzieci, to budzącą emocje u dorosłych. I nie ma się temu co dziwić. Do dzieci docierają warstwy najbardziej oczywiste i najbardziej rzucające się w oczy; przygodowa i egzotyczna podlana sosem patriotyzmu i dumy narodowej połączonych z wiarą (swoją drogą ciekawe, jakiego wyznania była Nel?). To są rzeczy oczywiste, nie wymagające dowodzenia ale dla porządku wypada je wykazać.


Przygody - cóż chcieć więcej, "W pustyni i w puszczy" to jedno, wielkie pasmo przygód poczynając od porwania, zakończonego zabiciem porywaczy i lwa, wędrówce przez sawannę z osiedleniem się w "Krakowie", spotkaniem Lindego, walce z plemieniem Samburu, by wymienić tylko niektóre epizody. Egzotyka - czy jest coś bardziej dla nas egzotycznego, także i dzisiaj, niż Afryka? Pustynia, dżungla, sawanna (które zresztą mylą się Sienkiewiczowi) z ich florą i fauną, dzikie plemiona z echem ludożerstwa, nieodkryte (przez białych) regiony Afryki, nieznane (białym) zwierzęta to chyba najjaskrawsze elementy egzotyki.

Patriotyzm - już na początku powieści dowiadujemy się, że Tarkowski senior walczył w powstaniu styczniowym, a Anglicy dumni są, że ich pułk w przeszłości wsławił się walką z Polakami, oni też zresztą w finale powieści podkreślają polskość Stasia, który swoją obecność w Afryce unieśmiertelnił nie własnym imieniem i nazwiskiem lecz pierwszymi słowami hymnu narodowego. Z poczuciem dumy narodowej u Stasia, tego "nieodrodnego potomka obrońców chrześcijaństwa, prawa krew zwycięzców spod Chocimia i Wiednia", o lepsze w zawody idzie przywiązanie do religii, bo nie waha się postawić na szali życia swego i Nel nie godząc się zostać odstępcą od wiary, "przeciwstawia" modłom muzułmanów antyfonę "Pod Twoją obronę", chrzci umierających, niczego nieświadomych Murzynów (co może być interesujące z teologicznego punktu widzenia) i zaszczepiając chrześcijaństwo Kalemu (i Mei) a za jego pośrednictwem, także w jego plemieniu i w ogóle dosyć często, jak na czternastolatka, zawierza wszystko Bogu.

Ale bądźmy uczciwi, nie ma się co za bardzo czepiać Sienkiewicza i "W pustyni i w puszczy". W końcu, jakby nie było, jest to powieść dla dzieci, dlatego doszukiwanie się w niej realizmu psychologicznego w sytuacji, gdy jedyną głębiej zarysowaną postacią jest tylko główny bohater albo czerpanie z książki wiedzy o XIX-wiecznej Afryce byłoby naiwnością. Co prawda Sienkiewicz był kilka miesięcy w Afryce ale jej znajomość w jego przypadku porównywalna może być ze znajomością Afryki u kogoś kto spędził wakacje w Sharm el-Sheikh i wyskoczył przy okazji na safari do Kenii albo Tanzanii. Czytając "W pustyni i w puszczy" ma się też wrażenie, że to ukłon w stronę H. M. Stanley'a (który zresztą wspomniany jest w książce jako najwyższy autorytet, jeśli chodzi o umiejętności przeżycia w Afryce) i jego, mówiąc oględnie, mało finezyjnych metod poznawania Afryki, u podstaw, których leżało, podparte siłą, przekonanie o wyższości białego człowieka.

Bo jak młody Tarkowski nie miał się czuć lepszy od Arabów skoro wiadomo, że mają oni "dzikie i niedorozwinięte dusze" a "każdy prawie Arab" jest "chciwy i ambitny"? Nic więc dziwnego, że "czuł się nie tylko zwyciężonym, lecz i upokorzonym przez nich w swej dumie białego człowieka" gdy znalazł się u nich w niewoli. Można więc go zrozumieć, że gdy "pędzi wbrew woli na wielbłądzie dlatego tylko, że tego wielbłąda pogania z tyłu półdziki Sudańczyk" to "czuł się tym okropnie upokorzony" (...). Upokorzony biały chłopiec albo powiedzmy sobie to szczerze, smarkacz, który dla którego nie istotne jest to, że ustępuje przed siłą dorosłych mężczyzn lecz to, że jakiś czarny dzikus decyduje o tym, co ma robić biały - faktycznie, cóż za zniewaga! nic dziwnego, że przypłaci ją później, wraz z towarzyszami, życiem.

O Murzynach w ogóle nie ma co mówić. To nacja stworzona by służyć białym, przecież Kali gdy tylko zginął jego prześladowca "padł na twarz przed Stasiem i Nel na znak, że pragnie do końca życia zostać ich niewolnikiem" a jego umiłowanie podległości białemu było silniejsze niż pragnienie sprawowania władzy nad swoim ludem. A już o Mei, która została Nel podarowana jako niewolnica, to nawet nie ma co wspominać. Biedna dziewczyna "czuła się po chrzcie nieco zawiedziona, albowiem w naiwności ducha rozumiała, że po chrzcie wybieleje natychmiast na niej skóra, i wielkie było jej zdziwienie, gdy spostrzegła, że pozostała czarna jak i przedtem". Cóż za niesprawiedliwość!

Tylko dlaczego była zdziwiona, przecież nawet zwierzęta uznawały wyższość białego człowieka (czyżby Sienkiewicz miał jakiś dług u Kiplinga? Nawiasem mówiąc, da się w powieści dopatrzyć także podobieństw do... "Krzyżaków"), nie wspominam już nawet o Kingu. Wszakże lampart nie zaatakował Nel a przecież "gdyby Nel była Murzynką, zostałaby natychmiast porwana" przez niego. Nie ma się więc też co dziwić Lindemu, że tak się ucieszył ze spotkania ze Stasiem (co kojarzyć się może ze słynnym spotkaniem Stanley'a i Livingstone'a) bo wiadomo, że przed śmiercią "dobrze choć popatrzeć na europejską twarz" a co mu zostało? - jakiś murzyński służący. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Ciekawe, czy panie od polskiego zwracają uwagę na ten aspekt "W pustyni i w puszczy"? A przecież to nie jedyne "grzeszki" Sienkiewicza bo przecież dla feministek książka może być ciężkostrawna za jej seksizm a ekologom pewnie ciężko przychodzi przełknąć mordercze instynkty Stasia i jego chęć zabijania zwierząt dla samego zabijania. Ale może lepiej o tym nie wspominać?

poniedziałek, 24 listopada 2014

Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r., Jan hrabia Tyszkiewicz

Wiadomo, że Sienkiewicz "wielkim pisarzem był" co z definicji, od razu ustawia dyskusję na temat samego pisarza oraz jego twórczości, ale wiadomo też, że obok "Trylogii", "Quo vadis" czy "Krzyżaków" zdarzały mu się, mówiąc oględnie, książki "takie sobie". Gdzieś pomiędzy jednymi i drugimi lokują się jego "Listy z Afryki", które zresztą wcale nie były pisane, ani wysyłane z Afryki (oprócz dwóch) i już na starcie cieszyły się znacznie mniejszą popularnością niż wcześniejsze "Listy z podróży do Ameryki". Relacja Sienkiewicza z podróży do Afryki okazała się tylko reminiscencjami turysty z egzotycznej wycieczki, w dodatku nieudanej. A przecież można oczekiwać czegoś więcej po uznanym pisarzu, który w dodatku znał się z Leopoldem Janikowskim, który wyprawiał się kilka lat wcześniej do Kamerunu wraz ze Stefanem Szolc-Rogozińskim (a potem także samodzielnie).  


Towarzyszem podróży Sienkiewicza, trochę przypadkowym bo każdy z panów płacił za siebie i nie byli związani żadną umową był młody człowiek, Jan hrabia Tyszkiewicz, który swoje wrażenia także opisywał w listach, tyle że nie pisanych na zamówienie a do rodziny (przede wszystkim matki) w okresie od grudnia 1890 do maja 1891 roku wydanych jako "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." co jest trochę nieścisłym tytułem bo nie dość, że podróż zaczęła się wcześniej to na dodatek nie ograniczyła się też tylko do Zanzibaru.

Panów dzieliła różnica wieku (Sienkiewicz miał 44 a Tyszkiewicz 23 lata) ale łączyła amatorszczyzna (nie mieli nawet pojęcia, jaką pogodę zastaną na Zanzibarze) i zamiłowanie do polowań, w czym również niespecjalnie się popisali, bo gdy przyszło co do czego i hipopotam zaatakował łódź, którą płynęli - "Sienkiewicz także głowę stracił: widzę go jak zmierza do bestii, a bout portant [blisko], i nie strzela - zapomniał kurki odwieść".

Tyszkiewicz był niewątpliwie pod wrażaniem postaci swojego towarzysza podróży, chociaż to uczucie chyba było niespecjalnie odwzajemnione bo pisarz wcale nie nalegał, mówiąc delikatnie, by Tyszkiewicz towarzyszył, i który miał wyraźny problem z podjęciem decyzji czego chce, a i potem nie trzymali się siebie kurczowo, jakby jednak tam nie było, po zakończonej podróży rozstali się w miłej atmosferze.

Towarzystwo Sienkiewicza nie jest centralnym punktem korespondencji młodego hrabiego ale jego postać pojawia się często w "Listach ..." i to w kontekstach, z których nie wiadomo czy pisarz byłby zadowolony, jak choćby wówczas gdy okręt wojenny (sic!), na którym płynęli zawrócił po jego kapelusz - "Sienkiewiczowi spadł kapelusz w morze, kapitan spostrzegłszy to, dał rozkaz, aby natychmiast statek zawrócono, przyjechawszy do miejsca gdzie się znajdował na wpół już zatopiony kapelusz, spuszczono łódź z sześcioma majtkami i uratowana zguba została właścicielowi wrócona."

Trochę mniej śmiesznie robi się, gdy Tyszkiewicz wspomina, że miał przyjemność poznać Wissmana, który "wojował z plemieniem Massai" a  "Sienkiewicz bardzo żałował, że go nie mógł poznać" jeśli się weźmie pod uwagę co kilka lat potem pisał o tym "wojowaniu" Antoni Jakubski. Dziwne, że z jednej strony pisarz upomina się o wolność własnego narodu a z drugiej podziwia kogoś kto właśnie "ogniem i mieczem" zagarnia pod niemiecki but wolno żyjących dotychczas ludzi. Coś chyba rzeczywiście zaczęło szwankować z jego wrażliwością społeczną bo Tyszkiewicz wspomina też, że Sienkiewicz "swego Janka muzykanta nie lubi" co współgra z tym, o czym wspomina Orzeszkowa w prawie o 10 lat wcześniejszym liście do Teodora Tomasza Jeża - "A propos Sienkiewicza, odstępstwo jego od obozu postępowego stanowcze i jawne. Był w Krakowie, oddawał wizyty stańczykom, którzy dawali dla niego wieczory, w Warszawie mówi głośno o tym, że jest tylko artystą, że zatem wszystkie idee i teorie naukowe i filozoficzne nic go wcale nie obchodzą. Przyjaciół dawnych unika, "Humoresek z teki Worszyłły", mocno demokratycznych, do wydania pism swoich włączyć nie pozwolił, o "Szkicach węglem" mówi, komu tylko może, że to grzech młodości". Kiedy Sienkiewicz płynął do Afryki jego "grzechy młodości" zastąpiły opowiadania w rodzaju "Lux in tenebris lucet", którym zachwycał się na statku Tyszkiewicz, a o których nikt już dzisiaj nie pamięta, w przeciwieństwie do tego, o czym Sienkiewicz wolał zapomnieć.  

W sumie co prawda "Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r." nie stanowią żadnej rewelacji ale zawsze to ciekawostka dla tych, którzy bliżej interesują się postacią Henryka Sienkiewicza.

poniedziałek, 20 października 2014

Bez dogmatu, Henryk Sienkiewicz

Ufff! Ciężka sprawa, bo trudno by było inaczej, gdy Sienkiewicz usiłuje wnikać w "tajnie duszy", z akcentem na usiłuje, nawet jeśli jest to, mówiąc językiem prawniczym, "usiłowanie nieudolne aczkolwiek w zamiarze bezpośrednim". Tak bowiem można określić historię relacji macho, który w gruncie rzeczy jest żałosnym dupkiem i pierwszej naiwnej, która nie potrafi uwolnić się od toksycznej z nim znajomości. "Bez dogmatu" jest czymś w rodzaju "Niebezpiecznych związków", tyle że rozgrywających się na mazowieckich piaskach oraz pod niebem Italii i Bawarii, główny bohater bowiem igra z uczuciem kobiety, najpierw je rozbudzając, by następnie porzucić ją "dla idiosynkrazji", a gdy wyszła za mąż ponownie odgrzewa w niej uczucie, przyczyniając się do jej śmierci.


Trzeba przyznać Sienkiewiczowi, że napisał książkę, której bohaterowie budzą emocje. Nic to, że negatywne i że irytują, ważne że nie postawiają czytelnika obojętnym, trudno bowiem zachować niezmącony spokój poznając "odkrywcze" myśli na temat kobiety i jej roli w życiu. Dwa są naczelne zadania kobiety; wyjść za mąż, a gdy już ten swój cel życiowy osiągnie, to "powinna rozumieć, że pierwsze jej obowiązki są względem męża". Parafrazując pana Ignacego, "ponieważ piszę tę opinię bez obłudy, przyznam więc, że mi się ta myśl trochę podobała. Powiem nawet, że nabrałem niejakiej życzliwości dla Sienkiewicza", chociaż uważam, że życie z taką bezwolną lalką jaką chce zrobić z kobiety Sienkiewicz, moim zdaniem byłoby śmiertelnie nudne.

Jest pisarz niezrównanym znawcą kobiet, dzięki niemu czytelnik może dowiedzieć się, że "kobieca natura jest dziwna, choćby nawet była anielska" a umysłowość niezbyt skomplikowana bo "gdy ujrzą niebezpieczeństwo, chowają się za fortecę prostych wierzeń i prawd katechizmowych, którą może zburzyć samo tylko uczucie, ponieważ rozum jest wobec niej bezsilny". A z uczuciami, kobieta, zwłaszcza atrakcyjna i zamężna powinna bardzo uważać, bo nie dość, że "my, mężczyźni, jesteśmy tak przyzwyczajeni do dybania zawsze i wszędzie na kobietę, że do młodej i przystojnej żaden z nas nie zbliża się nigdy bez ubocznej myśli" to nie należy mieć złudzeń "że kobieta staje się wiarołomną dopiero wówczas, gdy porzuca męża: ona nią jest - i jest całkowicie - już w chwili, w której poczuwa, że miłość jej dla niego przestaje istnieć".

Cóż, można by do tych mądrości Sienkiewicza odnieść słowa głównego bohatera "Bez dogmatu", Leona Płoszowskiego - "Dziwna rzecz: wszystko to, co piszę, jest, jak już powiedziałem, czystą teorią". Bo czystą teorią są nie tylko banialuki głoszone w powieści na temat relacji damsko-męskich ale także same postacie. Taki na przykład Płoszowski ma być symbolem dekadenta, ale cóż to za, pożal się Boże, dekadent, który owszem powiada o sobie - "gdybym nie był człowiekiem zwichniętym, niezrównoważonym, zatrutym przez sceptycyzm, krytykę samego siebie i krytykę tej krytyki, gdyby moja miłość była prawidłową i prawą, byłbym znalazł w Anielce mój życiowy dogmat, za którym przyszłyby i inne" i sobie podobnych - "Krytyka wszystkiego i samych siebie wyżarła w nas siły dodatnie; brak nam podstaw, brak punktu wyjścia, brak wiary w życie" a jednocześnie biega do kościoła, przestrzega norm towarzyskich obchodząc się zwłaszcza z ciotką zawiadującą rodzinnym majątkiem, jak z jajkiem i pisząc w bardzo osobistym dokumencie, jakim jest pamiętnik, o swojej kochance per Davisowa (od nazwiska jej męża). To nie dekadent, to kołtun, który mógłby stanąć w zawody ze Zbyszkiem Dulskim, w dodatku z dużą szansą na wygraną.

Już bardziej przekonująca jest Anielka, która wychodzi za mąż bo ... jej matka "była zdesperowana". Nie sposób się dowiedzieć czy wychodzi za niego z miłości czy nie ale jest lojalną żoną przynajmniej do czasu do kiedy Płoszowski ponownie nie zacznie się do niej umizgiwać, czyniąc z niej wg własnych kryteriów kobietę wiarołomną a której prostolinijność nie umie sobie poradzić z odradzającym się uczuciem.

To wszystko sprawia, że książka która powinna być tragiczna w swojej wymowie, chociażby dlatego, że postacie padają w "Bez dogmatu" jak muchy (doliczyłem się pięciu nieboszczyków) a i sam Płoszowski sugeruje, że wybiera się w zaświaty, choć można w to wątpić bo przecież kupił pistolet z kaburą (a samobójcy zawsze kupują pistolet bez kabury) i wlecze się za nim, jak sam powiada "owa straszna nieudolność życiowa, która ciąży jak fatum nad podobnymi do mnie ludźmi w ogóle, a nade mną w szczególności, [która] pochodzi stąd, że pierwiastek kobiecy przeważa w naszych charakterach nad męskim" i sprawia, że niezdolny jest do jakiegoś stanowczego czynu. Chociaż niczego przesądzać nie można,  ponieważ to człowiek wrażliwy jak mimoza, co prawda tylko na własnym punkcie, ale za to do tego stopnia, że mu "czyniło się zimno w mózg i czaszkę". Równie dobrze może ochłonąć i ożenić się, już ciotka kogoś mu narai bo przecież "człowiek powinien się ożenić i dla siebie samego, i dlatego żeby mieć dzieci - bo to przecież obowiązek społeczny".

Polecam, ku przestrodze.

poniedziałek, 6 października 2014

Wiry, Henryk Sienkiewicz

Wiadomo, że twórczość Sienkiewicza ze schyłkowych lat jego życia również zasługuje na miano schyłkowej, może poza "W pustyni i w puszczy" ale to w końcu książka dla dzieci, zupełnie nie ten kaliber, którego oczekuje się od laureata literackiej nagrody Nobla. Ja również o tym wiedziałem, ale wiedzieć od innych a samemu się przekonać to zupełnie inna sprawa więc się przekonałem, na złość babci odmrażając sobie uszy.


"Wiry" należą do zapomnianych utworów Sienkiewicza i słusznie zresztą. Ich recepcji po 1989 roku nie pomógł nawet nimb powieści niesłusznej i sekowanej za komuny ze względu na przedstawione tam poglądy polityczne pisarza (książka została wydana tylko raz, w edycji "Dzieł" Sienkiewicza w 1951 roku, z której pochodzi skan okładki). A wątek polityczny rozgrywa się na linii Narodowa Demokracja (dobrzy) - PPS (źli), która oplotła swoimi mackami cały kraj, terroryzując obywateli "bombą i browningiem" i której ucieleśnieniem jest ex-student, nienawidzący bogatych i który nie dość, że ośmielił się zakochać w panience z dobrego domu to jeszcze na domiar złego było "w tej namiętności coś z żądzy Murzyna do białej kobiety".  Sienkiewicz w gruncie rzeczy nie naruszał zasadniczych pryncypiów powojennej władzy ale nie wątpię, że takie passusy o ogólniejszym znaczeniu jak "wasze państwo socjalistyczne, jeśli je kiedykolwiek założycie, będzie takim poddaniem osobistości ludzkiej urządzeniom społecznym, takim wtłoczeniem człowieka w tryby i koła powszechnego mechanizmu, taką kontrolą i taką niewolą, że nawet dzisiejsze państwo pruskie jest w porównaniu świątynią wolności" były dla niej nie do przełknięcia.

Jednak wątki polityczne nie grają w powieści pierwszorzędnej roli, są wplecione w romans, który mógłby służyć za scenariusz do brazylijskiej telenoweli, jak chociażby scena, w której angielska bourgeois okazuje się kowalową córką, którą uwiódł przed laty główny bohater, gdy dziewczyna była jeszcze podlotkiem (jest też i samobójstwo nieszczęśliwie zakochanego). Jego uczucie momentalnie stygnie, a pikanterii dodaje fakt, że jest z przekonania narodowym demokratą - wychodzi więc, na to, jak mu zarzucał przedstawiciel salonowych nihilistów, że gdy "towar angielski okazał się wyrobem krajowym - made in Poland - spadł w cenie", choć przecież powinno być na odwrót.

Cóż za niestałość męskich uczuć! a przecież jeszcze niedawno na widok tej kobiety, którą wydawało mu się, że kocha "rozszalało się w nim serce i zmysły, których nigdy nie umiał hamować. Patrzył na jej promienną twarz, obnażone ramiona, wykute jakby z ciepłego marmuru, na wypukłą silną pierś, na wężowate gibkie linie postaci, na rysujące się pod lekką suknią zbliżone ku sobie kolana i porywał go wicher żądz, które zmagały się z uczuciem uwielbienia, jakie żywił dla tej dziewczyny, czystej jak łza. Tętna poczęły bić mu głucho, na czoło wystąpił splot żył." Wygląda na to, że dosyć mocno ekscytował się widokiem kobiet. A przecież to stary koń, dwudziestosiedmioletni facet.

Coś musiało być z nim nie tak. Żeby w tym wieku na widok kobiety biorącej prysznic, którą zresztą widział tylko przez sekundę tak reagować?! - "popędził jak wicher do swego pokoju i wzburzony a zarazem i przerażony chwycił drżącą ręką karafkę, nalał szklankę wody, wypił ją i jął powtarzać bezładnie: "Co się stało? Kto to był? Dla Boga, co się stało!" Nic więc w sumie dziwnego, że matka ciągle bezskutecznie szuka mu żony, i nawet znalazła "smukłą brunetkę z wyrazem blondynki" (cokolwiek to znaczy), tyle że jako wdowa nie miała szans u syna, który był zwolennikiem czystości u kobiet, choć sam niespecjalnie ją praktykował.

A podane jest to wszystko w drętwym stylu podlanym wygłaszanymi ex cathedra poglądami porte-parole pisarza - Grońskiego, który jest wyrocznią dla wszystkich w sprawach wszelakich, w tym polityki i ... muzykologii. Ale w sumie to nic dziwnego, bo generalnie znał się na wszystkim, "poza jego rzeczywistym zamiłowaniem do języków i autorów starożytnych, zajmowała go i polityka, i nauka, i literatura, i sztuka, i współczesne historie społeczne, i wreszcie prywatne stosunki ludzkie, a te ostatnie do tego nawet stopnia, że niechętni zarzucali mu zbytnie zamiłowanie do wiadomości o bliźnich" do tego stopnia, że nawet w jego mieszkaniu panowała "dzięki gospodarzowi, wysoka i umysłowa atmosfera". Jeśli ktoś zna biografię Sienkiewicza choćby w minimalnym wymiarze, to łatwo dostrzeże, że Grońskiego z pisarzem łączy także jakaś dziwna sympatia do imienia Marynia i to że podobnie jak on, mówiąc oględnie, "był amatorem w zielonych jabłek", choć zastrzega, że jego uczucie do szesnastoletniej dziewczyny (jest trzy razy od niej starszy) ma kolor "niebieski" a nie "czerwony".

Nie ma sensu znęcać się nad książką oraz jej bohaterami, którzy mimowolnie zapewne wyszli Sienkiewiczowi na nieciekawych ludzi. A i polemika z poglądami pisarza, czy to w sferze obyczajowej (gdzie na przykład wszyscy podchodzą ze zrozumieniem i sympatią do łowcy posagów, który nawet nie ukrywa tego, że żeni się ze starą panną dla pieniędzy) czy politycznej mija się z celem bo są one anachroniczne i trudno nawet powiedzieć, że sprowadzają się do obrony tradycyjnych wartości. Jeśli już, to do obrony ich karykatury. Ale na swój sposób, jako swego rodzaju kuriozum "Wiry" warte są jednak poznania.

wtorek, 17 grudnia 2013

Wokół "W pustyni i w puszczy". W stulecie pierwodruku powieści.

Przy okazji niedawnej dyskusji w związku z "Tuwimem. Wylęknionym bluźniercą" przyszła mi do głowy refleksja na temat oryginalności, by nie powiedzieć ekscentryczności, niektórych interpretacji, Urbanek przytacza bowiem przykład "Słonia Trąbalskiego", który oskarżany był o wywieranie złego wpływu na dzieci. O ile dzisiaj śmiejemy się z tego rodzaju zarzutów i ewentualnie z politowaniem wzruszamy ramionami nad ich głupotą, to przecież okazuje się, że pałeczka została przekazana i może po prostu Tuwim ma pecha do tego rodzaju interpretacji, jeśli się weźmie pod uwagę rasistowskie i kolonialne "odczytanie" jego "Murzynka Bambo". Ale nie wykluczone, że może rzeczywiście jest w tym coś więcej.


Idealnym papierkiem lakmusowym wydawało mi się "W pustyni i w puszczy" bo o jego "ponowoczesne" odczytanie aż się prosi. Kiedy więc wpadło mi w ręce "Wokół "W pustyni i w puszczy". W stulecie pierwodruku powieści" zdecydowałem się na nie w ciemno - i nie zawiodłem się. "Modne bzdury" ciągle w natarciu. Książka to zbiór ponad 30 tekstów, w różnym stopniu dotyczących powieści Sienkiewicza. Daruję Wam (i sobie) omówienie ich wszystkich zwłaszcza, że związek z książką niektórych z nich, ogranicza się tylko do podania jej tytułu.

Jednym z bardziej kuriozalnych jest "Wenus Hotentocka. Fakty? Mity!" Jerzego Kocha. Można z niego dowiedzieć się m.in., że PKP wożąc Autora "po swoiście rozumianej "krągliźnie", potwierdzają w ten sposób prawdę o kulistości ziemi, która legła u podłoża przekonania, że można podróżować poza granicę wyznaczoną Słupami Heraklesa, a w dalszej konsekwencji umożliwiła ekspansję Europy poza Europą i stawianie takich pytań jak "Czyja Afryka?".

Jednak "enuncjacja" ta blednie przy nieporównanie bardziej odkrywczej konstatacji (nie ma to jak mądre słowa), "że w XIX wieku kobieta w tzw. cywilizowanym świecie Zachodu zmuszona była przynajmniej sugerować steatopygię, marszcząc i upinając całe zwoje tkanin nieopodal kości ogonowej (...) Wbrew pozorom ta sytuacja dziś niewiele się zmieniła, o czym świadczyć może popularność stringów, które nie opinają tak ciasno pośladków jak tradycyjna bielizna, przez co oddają naturalne kształty i sprawiają, że pośladki wraz z ruchem całego ciała poruszają się z większą swobodą. Co więcej - popularne stają się wywatowane majtki, które sprawiają wrażenie, że kobieca pupa jest bardziej okrągła".

Wytrwały czytelnik, zgłodniały tego rodzaju wiedzy dowiaduje się także o pracach chirurgów plastycznych w USA trudzących się "nad modelem idealnej pupy" itp. itd., a żeby nie być gołosłowny i nie być posądzonym o wyssanie tych rewelacji z palca Autor wspiera się autorytetem "Twojego Stylu". Taaa ... Nie będę ukrywał - tekst zrobił na mnie mocne wrażenie, tyle tylko, że jego związek z "W pustyni i w puszczy" pozostał dla mnie zagadką, której rozwiązanie znają zapewne tylko redaktorzy naukowi zbioru Jerzy Axer i Tadeusz Bujnicki.

Bardziej standardowe są  "Interpretacje kolonialne, postkolonialne i politycznie poprawne" Jana Kieniewicza, który m.in. powtarza  oklepane frazesy o "kolonialnej tendencji interpretacyjnej" Conrada. Nawet przyznaję mu rację gdy pisze, iż "próby dyskutowania z tą interpretacją są jałowe", tyle że nie dlatego, "że wymagają karkołomnych wysiłków rehabilitacyjnych" lecz dlatego, że interpretacja kolonialna odczytuje to co chce odczytać, a nie to co Conrad napisał.

W tym kontekście rozbrajający jest wniosek Ewy Kosowskiej w innym "ponowoczesnym" przyczynku - "Czarny i biali. Biały i czarni. Czego Staś Tarkowski nie dostrzegł po drugiej stronie lustra?", gdzie spod naukowego tekstu przebija ostatecznie zdrowy rozsądek. Otóż jej zdaniem "Być może powołując do życia jego postać [tzn. Stasia Tarkowskiego - przyp. moje], Sienkiewicz odpowiadał na oskarżenia o propagowanie zaściankowych ideałów i wskazywał na możliwość kompromisu między patriotyzmem a kosmopolityzmem. Ale niewykluczone, że zamierzał tylko napisać o przygodach dwojga dzieci na Czarnym Lądzie." Aż chciałoby się powiedzieć - ano właśnie, tylko po co właściwie było tych blisko 20 stron referatu, skoro zostały one unieważnione za jednym zamachem?

Na takim tle naprawdę z dużym, autentycznym zainteresowaniem czyta się "Sudańczyk patrzy na W pustyni i w puszczy" Mahmuda el Tayeba, który potwierdza starą prawdę, że "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia" obnażając przy okazji Sienkiewiczowskie zafałszowania obrazu powstania Mahdiego.

Jest też kilka ciekawych tekstów zawierających wątki, nieomalże sensacyjne w porównaniu z tym, co wynosi się ze szkolnej (na różnych poziomach) edukacji. Do takich należy chociażby "O podlotkach u Sienkiewicza. Skąd się wzięła Nel?" Tadeusza Bujnickiego dotyczący m.in. "niezdrowego" zainteresowania pisarza małymi dziewczynkami a ściślej rzecz biorąc Wandą Ulatowską, przy czym od razu trzeba zastrzec, zainteresowanie to nie wychodziło jednak poza sferę czysto werbalną i platoniczną.

Jeszcze ciekawiej prezentuje się "Conrad i Sienkiewicz: polska zmiana warty na Czarnym Lądzie" Jana Rybickiego. Okazuje się, że Sienkiewicz znał Marguerite Gachet-Poradowską, w której podkochiwał się Conrad, a którą uwiecznił jako "kochającą ciotkę" w "Jądrze ciemności", obu łączy opinia Elizy Orzeszkowej na ich temat. Sienkiewicz wg niej należał do "charakterów słabych i dóbr tego świata żądnych", a czytając o Conradzie czuła "taką jakąś rzecz śliską i niesmaczną, podłażącą (...) pod gardło".  Zresztą obaj panowie choć różnili się we wzajemnej ocenie dorobku pisarskiego (Conrad pisał: "Heroiczna ewangelia Św. Henryka, mój drogi Panie, króluje na całej ziemi i - jak Pan wie - istnieje wiele sposobów wykpiwania jej" w liście do Kazimierza Waliszewskiego z 8 listopada 1903 roku) to jednak zbieżni byli w ocenie autorki "Nad Niemnem".

Po takich smaczkach gotów byłem nawet machnąć ręką na postawienie "W pustyni i w puszczy" w jednym rzędzie z "Jądrem ciemności" i traktowanie obu jako "wielkich dzieł" albo wręcz "arcydzieł" co oczywiście jest nieporozumieniem bo mamy z jednej strony rzeczywiście arcydzieło a z drugiej przygodową opowieść dla dzieci, z gatunku tych, co to kończą się "a potem żyli długo i szczęśliwie", czy ustawicznego mylenia Marlowa i Marlowe'a, choć wypadałoby wiedzieć, że jeden był bohaterem opowiadania Conrada a drugi kryminałów Chandlera. Ten sam błąd popełniony jest zresztą w  "Sienkiewicz i Szklarski. Staś Tarkowski i Tomek Wilmowski. Rozpoznanie."

Ale Jan Rybicki nie jest jednym, który popełnia błędy. Dotrzymuje mu towarzystwa Jolanta Sztachelska, która w "Petroniusz patrzy na Afrykę" bagatelizuje znaczenie listów listów Jana Tyszkiewicza, towarzysza afrykańskiej podróży  Sienkiewicza,  bazując jedynie na fragmentach korespondencji publikowanych przez Czesława Jankowskiego w  "W Afryce z Sienkiewiczem. Urywki z listów do matki Jana hr. Tyszkiewicza" z 1928 r., gdy tymczasem jej całość została wydana w 2011 r. Co prawda tekst Autorki, podobnie jak i pozostałe, związany był z konferencją "Czyja Afryka", która odbyła się 2008 roku ale jego aktualizacja, zwłaszcza że nie jest zbyt obszerny, nie powinna być problemem.

Podobnie mało poważnie brzmi zarzut Jana J. Milewskiego w "Obrazie Afryki w spuściźnie Henryka Sienkiewicza - refleksje historyka", że "w radzieckiej historii poznania Afryki (...) brak Sienkiewicza" (chodzi o "Historię poznania Afryki" M.B. Gornunga, J.G Lipca i I.N. Olejnikowa całkiem niezłą książką aczkolwiek nie bez typowo "radzieckich" naleciałości) bo akurat Sienkiewicz żadnych odkryć nie dokonał poruszając się po terenach, spenetrowanych już przez białych.

Zaskakująco ciekawy dla mnie okazał się tekst "Uwolnić Murzynka! Misjonarski kontekst W pustyni i w puszczy" Tadeusza Budrewicza, a to przede wszystkim za sprawą wątku błogosławionej Marii Teresy Ledóchowskiej, założycielki zgromadzenia sióstr klawerianek, o których afrykańskim skarbie znajdującym się w muzeum misyjnym w Krośnie pisałem przy innej okazji pisałem przy innej okazji (po raz kolejny okazuje się jaki ten świat jest mały) oraz  "konserwatywna" interpretacja Małgorzaty Chrobak "O wartości pedagogicznej i edukacyjnej W pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza z perspektywy krytyki tematycznej".

Każdemu zainteresowanemu twórczością Sienkiewicza książkę szczerze polecam, bo pomijając "naukawy" język i manierę niektórych tekstów da się w zbiorze znaleźć dużą porcję rzetelnej wiedzy na temat "W pustyni i w puszczy" i jej autora.  

sobota, 25 sierpnia 2012

"Ogniem i mieczem" powieść z dawnych lat Henryka Sienkiewicza, Bolesław Prus

I ostatni już posta w wakacyjnym nastroju, w którym poszedłem na całość i wyręczyłem się ... klasykiem. Przejeżdżałem niedawno przez położony pod Radomiem Jedlińsk i wypatrzyłem tam muzeum Witolda Gombrowicza. A jak Gombrowicz to i jego opinia na temat Sienkiewicza (do Oblęgorka nie jest stamtąd jakoś bardzo daleko) jako o "pierwszorzędnym drugorzędnym pisarzu". A co ciekawe wcale nie był w tej opinii odosobniony i przypomniała mi się recenzja "Ogniem i mieczem" Prusa, którą czytałem w szkolnych latach z wypiekami bo to przecież szarganie świętości narodowej. Żeby się nie narobić (w końcu są wakacje) głos oddaję Prusowi a że tekst zbyt obszerny do zamieszczenia na blogu skróciłem go (z zaznaczeniem skrótów) pozostawiając co smaczniejsze, moim zdaniem, fragmenty.


"(...) Że Ogniem i mieczem jest utworem bardzo pięknym, o tym nie ma dwóch zdań. Różnica między sądami, jakie słyszałem i czytałem, polega raczej na tym, że jedni w powieści Sienkiewicza widzą skończone arcydzieło, którym zachwycać się będą najpóźniejsze wieki, inni przyznają mu wartość tylko czasową; jedni stawiają je na równi z chlebem i żelazem, które zawsze są potrzebne ludzkości i zawsze znajdują nabywców, drudzy twierdzą, że powieść ta ma wartość modnej tkaniny, lecz jutro ustąpi innym artykułom sezonowym. Istnienie podobnych zdań świadczy, że w powieści Sienkiewicza są i jedne, i drugie pierwiastki: trwalsze i mniej trwałe. Co do mnie, ze wszystkich części składowych tego utworu najgodniejszym uwagi wydaje mi się sam autor. Że nie napisał arcydzieła, że jego powieść ma kapitalne wady, o tym chyba wie najlepiej on sam, ale że jest to talent potężny, który już dzisiaj owładnął techniką pisarską, i że ten człowiek, przy siłach, jakie posiada, mógłby stworzyć coś trwalszego, to dla mnie przynajmniej nie ulega wątpliwości. (...) 

I

Powieść Ogniem i mieczem w najogólniejszych zarysach przedstawia dwie walki: jedną toczy Rzeczpospolita z Kozaczyzną, Wiśniowiecki z Chmielnickim o Ukrainę, drugą - oficer husarii Skrzetuski i jego przyjaciele z pułkownikiem kozackim Bohunem i jego przyjaciółmi o pannę Helenę Kurcewiczównę. Połączenie dwóch tematów: społecznego i ludzkiego jest znakomitym pomysłem. (...) w całej powieści prawie na każdym kroku spotykamy związki przyczynowe i ten fakt, że drobne rzeczy wywołują nieraz wielkie skutki. Kto wie, czy jak nas uczy powieść, Zbaraż nie poddałby się Chmielnickiemu, gdyby zrozpaczony stratą Heleny Skrzetuski nie zdecydował się na przejście przez obóz nieprzyjacielski? To mocne zaakcentowanie prawa przyczynowości stanowi wielką zaletę utworu Ogniem i mieczem; tym więc silniej razi czytelnika zupełne pominięcie przyczyn, które spowodowały straszną wojnę. Dziesiątki stronic poświęcił autor pięknemu zresztą opisowi stepów ukraińskich, a pominął ich społeczne stosunki, całe dzieło zalał krwią i pożogą, bynajmniej nie troszcząc się o ich źródła. (...)

II (...) III

(...) Niezależnie od klasyfikacji, jaką zrobił sam autor, osoby wchodzące do powieści Ogniem i mieczem podzielić można jeszcze na dwie grupy: na figury realne i nierealne. Postaciami nierealnymi są: Zagłoba, Podbipięta i Skrzetuski, realnymi - wszystkie inne. Stanowią one ogromną i przepyszną galerię charakterów, z których każdy składa się z innych cech i posiada ich po kilka. (...) powieść roi się księżmi, którzy autorowi służą za materiał do efektownych obrazków, ale ani są tak bardzo potrzebni, ani swemu stanowi nie robią zbyt wielkiego honoru. Ich rola w powieści polega na asystowaniu możnym świata tego, na błogosławieniu, grzebaniu, pośmiertnym chwaleniu, a nawet pocieszaniu cierpiących… oficerów ks. Wiśniowieckiego. O ile zaś mnie się zdaje, ksiądz w tej powieści był tylko raz potrzebny, wówczas gdy Wiśniowiecki kazał wbić na pal niewinnego Sucharukę i ściąć jego towarzyszów; potrzebny był po to, ażeby albo ocalić nieszczęśliwych, albo otrząsnąwszy pył z obuwia opuścić obóz. Obecny jednak przy scenie mordu ksiądz ograniczył się na składaniu rąk i patrzeniu w oczy księciu; miał widać duszę nie chrystusowego apostoła, nie Skargi, ale panny respektowej. Najlepszym stosunkowo z księży jest Jaskólski, eks-żolnierz, który idąc z procesją podczas bombardowania Zbaraża przez Kozaków - zezował ku polu i nie mogąc wytrzymać mruczał: „Kury im sadzić, nie z dział bić! Ta jednowierszowa charakterystyka weterana zaszytego w habit jest przepyszna; równych jej pełno w powieści. (...)

Sienkiewicz, który spomiędzy naszych młodych pisarzy w najwyższym stopniu posiada uczucie realnej prawdy i miary, który w powieści stworzył kilkadziesiąt realnych figur, ten sam autor w tej samej powieści stracił miarę w malowaniu trzech figur głównych. (...) Proszę spojrzeć na Podbipiętę, jest to niebywały olbrzym, w którym wszystkie duchowe i fizyczne uzdolnienia przeszły w siłę mechaniczną. (...) Złowroga to figura. Gdy człowiek przypomni sobie jego monomanię ścinania głów, straszną siłę, dziewiczość, łagodność i pobożność, wtedy przychodzi na myśl gilotyna. Zdaje ci się, że to potworne rusztowanie przybrało ludzkie kształty i od czasu do czasu poci się westchnieniami i modlitwami, jakimi mimowolnie nasiąkło przy egzekucjach. W życiu nic nie jest niemożliwym, mógł więc istnieć podobny, chociaż nie tak silny ścinacz głów; zresztą znane są tego rodzaju śluby. Niemniej jednak Podbipięta jest figurą nierealną, ale jakąś legendową, olbrzymem z bajki. Za to jego wyjście ze Zbaraża „w celu przedarcia się do obozu królewskiego, jego niejasne przeczucie śmierci, małe paroksyzmy obawy, a wreszcie ostatnia walka i śmierć należą do najpiękniejszych ustępów powieści. Lecz autor na tym nie poprzestał, chciał jeszcze więcej wycisnąć łez i sięgnął aż do nieba. „Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u stóp Królowej Anielskiej.” Otóż jeżeli o rzeczach niebieskich wolno mieć własne zdanie, to ośmieliłbym się mniemać, że Królowa Anielska na taką „perełkę spoglądać musiała ostrożnie i z daleka. (...)

Drugą nierealną figurą jest Skrzetuski (...) Jeżeli tylko w powieści znalazła się jakaś Golgota, z pewnością na jej szczycie krzyżował się „poważny i smutny" pan Skrzetuski. (...). Dostaje się do niewoli i widzi nad sobą tysiące maczug, niemniej jednak wymyśla jak psom Chmielnickiemu i Kozakom, ponieważ piastuje urząd księcia Jaremy, a dla takiego tytułu warto nałożyć głową. Wykradają mu narzeczoną, ale on jej nie szuka, nawet nie myśli szukać jej bez urlopu, gdyż jego rycerskie serce jest tylko szufladą do spraw publicznych, nie zaś organem osobistych uczuć. (...) Walkę o Helenę toczą z Bohunem przyjaciele Skrzetuskiego, a on tymczasem albo poświęca się dla spraw publicznych, albo też z Chmielnickim czy z Kisielem prowadzi dysputy znowu - o sprawach publicznych. Czasami jest on tylko chórem z greckich tragedii, niekiedy zaś samym Jezusem Chrystusem. Człowiekiem staje się tylko wówczas, gdy trzeba znaleźć się w winiarni Dopula i wybić drzwi głową Czaplińskiego albo też obiecywać Helenie dwunastu synów, dwanaście takich jak on abstrakcji. (...)

Najbogatszą, najruchliwszą, najelastyczniejszą, największe robiącą wrażenie jest trzecia nierealna figura - Zagłoba. (...)  (...) Można bowiem posiadać w sobie pierwiastki z Falstafa i z Ulissesa, ale nie można być obydwoma razem. Szekspir, dobrze znający się na charakterach, tylko genialnego łgarza i hultaja pomieścił w jednym człowieku i już zrobił olbrzyma. Z tego powodu Zagłoba składa się z dwu olbrzymów - plus mały dodatek: poświęcenie!... Jak dalece zapomniał autor o zachowaniu miary, dowodzi tego rzut oka na komplet czterech przyjaciół. Tworzą oni spółkę, do której wchodzi: śmiertelnie kąsająca osa (jak mówi sam o Wołodyjowskim), sfinks ze łbem wieprza, nazwany Zagłobą, gilotyna w ludzkiej postaci - Podbipięta, i - Jezus Chrystus w roli oficera jazdy Skrzetuskiego!... Takie zbiegowisko i takich charakterów może zrobić silne wrażenie; niemniej jest ono dziwaczne. (...) Streszczając, co się powiedziało o charakterach w powieści Sienkiewicza, wypada, że do zbudowania ich użył autor bardzo wielkiej liczby cech i że każdą figurę zaopatrzył hojnie, czasem zanadto hojnie. Czy wszelako między tymi cechami znajdują się jakieś nowe?... Zdaje mi się, że ani jedna. (...)

wtorek, 28 lutego 2012

Na marginesie "Listów z Afryki" Sienkiewicza

Na aukcji Rara avis wypatrzyłem wydanie "Listów z Afryki" z 1893 r., pierwsze i ilustrowane. Co prawda tekst czyta się gładko, jak to u Sienkiewicza ale też prawdę mówiąc Sienkiewicz nie stawiał swoim czytelnikom zbyt wysokich wymagań, aczkolwiek z drugiej strony wypadałoby, choćby z "kronikarskiego obowiązku" znać "Listy ...".

Licytację odpuściłem mimo ceny, jak najbardziej do przyjęcia, bo zdaje się, że książka była w "takim sobie" stanie i chyba nie było to tylko moje zastrzeżenie bo książka poszła "po cenie" (180 zł). Ale w sumie nie o tym miało być - poszukując trochę bardziej szczegółowych informacji na temat podróży Sienkiewicza znalazłem tekst Liliany Narkowicz, opublikowany w Tygodniku Wileńskim, a że świetnie napisany i ciekawy więc zamieszczam go bez skrótów pomijając jedynie tytuł i śródtytuły.

fotografia ze strony lenkukultura.lk
"Był rok 1890. Przed pięciu laty owdowiały Henryk Sienkiewicz, mając na utrzymaniu dwójkę dzieci, wciąż walczył o miano poczytnego pisarza i borykał się z problemami znalezienia stałej pracy, a więc i finansowymi. Co prawda w roku 1888 od nieznanego ofiarodawcy otrzymał dar w wysokości 15 tysięcy rubli, ale anonimowe pieniądze (osoba ukrywała się pod pseudonimem Pan Wołodyjowski) przekazał Akademii Umiejętności w Krakowie na stypendia, celem poratowania zdrowia dla zagrożonych gruźlicą literatów, malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów i uczonych oraz dotkniętych tą nieuleczalną w tamtych czasach chorobą płuc ich małżonek. Na suchoty, mimo szukania ratunku u najlepszych lekarzy krajowych i zagranicznych oraz licznych pobytów w sanatoriach, zmarła w Falkenstein koło Frankfurtu nad Menem jego młoda żona – Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa. Była nie tylko małżonką, ale i przyjacielem, natchnieniem i muzą pisarza, o czym nie omieszkano wspomnieć w prasie także po jej przedwczesnej śmierci: Była wzorem żony literata; oddana domowemu ognisku, umiejąca zawsze stanąć na uboczu, a sercem i myślą podążająca za natchnieniem poety, pojmująca potrzeby fantazji i wyobraźni pisarza. Nieprzypadkowo więc ustanowiono dla gruźlików stypendium im. Marii z Szetkiewiczów Sienkiewiczowej. Myśl o napisaniu Pana Wołodyjowskiego ostatecznie skrystalizowała się podczas wyjazdu na Litwę w roku 1887. Drukowany początkowo w odcinkach na łamach warszawskiego „Słowa” po raz pierwszy przyniósł autorowi wysokie honorarium. Tylko najbliżsi wiedzieli, że zarówno Ogniem i mieczem, jak i Potop zawdzięczali trawionej gorączką suchotnicy, która pomimo cierpień znajdowała słowa zachęty i podniety, namawiała do pisania, w tym o Litwie. Po nieodżałowanej utracie małżonki pisarz stał się, jak mówił sam, „wiecznym tułaczem”. Nie mógł znaleźć stałego miejsca na ziemi. Potrzebował też pieniędzy na utrzymanie dzieci i wyjazdy lecznicze. Po Afryce spodziewał się także sławy literackiej, a zamiast niej przeżył klęskę.

Z korespondencji pisarza wynika, że w roku 1890 podczas zimowego pobytu w Paryżu i Biarritz ostatecznie skrystalizował się pomysł wyprawy do Afryki. Chciał zarobić, ale też liczył na to, że po powrocie jako interesujący rozmówca będzie osobą liczącą się na salonach. Egzotyczną wyprawę sfinansowała redakcja warszawskiego „Słowa”. Autor miał przysyłać z Czarnego Lądu korespondencje w formie listów. Ten odrębny gatunek prozy literackiej, lawirujący pomiędzy kroniką i pamiętnikiem. Pisanie listów w XIX stuleciu było i modne, i dobrze widziane. Między innymi z listu pisarza wiadomo, że szukał towarzysza podróży, by rozłożyć wysokie koszta. Dużo chętnych najwyraźniej nie było. Polacy i owszem, jeździli na wypoczynek i dla wrażeń do Egiptu, ale specjalnie się nie zapuszczali w niebezpieczne pustynie i zdradliwe dżunglę na wyprawy myśliwskie i pod masyw wygasłego wulkanu Kilimandżaro przy granicy Tanzanii z Kenią, co zaplanowali sobie Sienkiewicz i „Słowo”. Poza tym pisarza interesowała kwestia lokalnego niewolnictwa.

Właściciel Waki pod Wilnem (dziś w granicach miasta) Jan Witold Emanuel Tyszkiewicz wiedząc o odważnym i ambitnym zamyśle Sienkiewicza postanowił zafundować na Gwiazdkę wyjazd do Afryki swemu synowi Jasiowi (Janowi Józefowi zm. w 1903 r.) i wystąpił w charakterze sponsora. W podzięce dla rodziców Jaś na bieżąco prowadził notatki, również w formie listów, a do tego ilustrował je własnoręcznie zrobionymi zdjęciami, w tym i Henryka Sienkiewicza, z którego korespondencji z przyjacielem wynika, że „młodego Tyszkiewicza” nie uważał za kandydaturę odpowiednią. Nic dziwnego. Panicz z Waki miał zaledwie 23 lata i był kawalerem. Czas pokazał, że oczytani, znający języki obce i interesujący się literaturą i malarstwem szybko znaleźli wspólny język. To hrabiemu z Waki pisarz czytał na głos, opowiadał o swoich książkach, mówił o tęsknocie i miłości do dzieci wychowywanych bez matki, o zbierającej żniwo chorobie płuc. W kilka lat później, kiedy Jaś Tyszkiewicz poślubił Bisię – Elżbietę z Krasińskich, wnuczkę pisarza Zygmunta Krasińskiego z Opinogóry, przyjdzie i jemu doświadczyć tych samych przeżyć, bo i jego Bisia będzie borykała się z suchotami i z powodu choroby płuc zejdzie z tego świata osierocając czwórkę nieletnich dzieci. Ich syn, również Jaś, który w roku 1939 zginął w katastrofie lotniczej, doceniając wagę dziennika podróży śp. ojca jako dokumentu podróżniczo-historycznego, podał w międzywojniu jego fragmenty do wiadomości publicznej, drukując je w „Słowie” wileńskim.

Swoją drogą ciekawe paralele: ekscytujące emocje podróży po Afryce, pisanie wspomnień w formie listów, drukowanie ich w „Słowie”, zainteresowania literackie i malarskie oraz żony gruźliczki. Różnice: w odróżnieniu od Sienkiewicza, zwalonego podczas wyprawy febrą i innymi problemami zdrowotnymi, Tyszkiewicz swój dziennik prowadził na bieżąco. Nie był on przeznaczony dla ogółu, mimo że po jego śmierci fragmenty się ukazały, lecz dla rodziców i rodzeństwa, a większość z nich była adresowana do matki Izabelli Tyszkiewiczowej. Listy z podróży pisał chętnie i systematycznie, traktując je jako rodzaj swobodnej rozmowy.

Relacje hrabiego były dokumentowane autentycznymi zdjęciami z podróży. Bogato ilustrowany rękopis w formie księgi, oprawionej w ciemnobordową skórzaną oprawę, nosi tytuł odręcznie napisany przez samego Jasia - Jana Józefa Tyszkiewicza z Waki - Listy z podróży do Zanzibaru 1891 r. Zawiera 16 listów napisanych czytelnym pismem na ponad 190 stronach i 75 zdjęć (74 z wyprawy i jedno z albumu autora).

Sienkiewicz i Tyszkiewicz spotkali się we Włoszech, ale początkowo siedzieli w różnych hotelach, gdyż inicjator najwyraźniej nie był zdecydowany co do towarzysza podróży. Święta Bożego Narodzenia spędzili jednak razem w Neapolu, zamawiając w „Grand Hotelu” na Wilię polskie potrawy. W kierunku Afryki udali się statkiem „Ravenna”. Dnia 1 stycznia o godzinie szóstej wieczorem byli już w Kairze. Jaś odnotował: Na ulicach ruch, aż w głowie się kręci. Kto zna miasta arabskie wie dobrze, że i dziś nic w tej materii się nie zmieniło. Stąd mieli zamiar udać się na wyspę Zanzibar. Młody hrabia, który w wielu sprawach radził się matki, wysyłając do Waki również listy pocztą tradycyjną, początkowo z dalszej wyprawy zrezygnował, gdyż okazało się, że pogoda była nieodpowiednia (ulewy, błoto), a współtowarzysz źle wyliczył porę roku na przyjazd. Jak się potem okazało, obaj nie mieli pojęcia o lokalnych środkach transportu, potrzebnym w podróży ekwipunku, w tym namiotu dobrze chroniącego od słońca i moskitów roznoszących malarię, porządnych butów etc.; nie mieli potrzebnego doświadczenia, a znajomość kontynentu afrykańskiego Sienkiewicza była czysto książkowa. Za to z Europy do Afryki przetransportowali... fraki, a nawet je założyli, gdyż przyszły noblista miał listy polecające do kilku ambasadorów, misji katolickiej i Polaków przebywających w Kairze. W tym okresie wypoczywali w tych stronach Lubomirscy, Potoccy, Radziwiłłowie. W Afryce podróżni nie tylko słyszeli znajome dźwięki poloneza Fryderyka Chopina, ale i byli na przyjęciu u bosonogiego sułtana Zanzibaru (Tyszkiewicz zrobił mu nawet zdjęcie), poznali wioskę ludożerców, „niestety”, białych uważali za niesmacznych i nie jedli, a kiedy spali w hotelu, pod drzwiami pokoju na dobranoc Arabowie śpiewali im rzewne piosenki.

Pomimo ciekawych doświadczeń, podróż od początku była nieudana, bo niezgodna z planem. Tuż po wylądowaniu na Czarnym Lądzie schorowany Sienkiewicz (wrzód na gardle) przegapił statek do wyspy koralowej na Oceanie Indyjskim – Zanzibar (wschodnie wybrzeże Afryki), a następny był dopiero za miesiąc. Kiedy pogoda się poprawiła, panicz z Waki zmienił zdanie. Do tego czasu zwiedzali Egipt. Oprócz Kairu oglądali zabytki w Aleksandrii, Gizie, Fajumie. Sienkiewicz, nieobojętny na uroki damskie, który jeszcze na statku wśród podróżujących Anglików wypatrzył „ładną misskę”, nawet będąc chory zauważał urodziwe kobiety. 27 stycznia udali się koleją z Kairu do miasta portowego Suez, a stamtąd popłynęli niemieckim statkiem wojskowym do Zanzibaru, gdzie powitało ich rozpalone słońce, Murzyni, gąszcz palm i pyszne egzotyczne owoce. Sienkiewicz się skarżył, że chociaż są w najlepszym tutejszym hotelu, to pisać nie może, bo zamiast stołu ma deskę, a siedzi prawie na podłodze, a hotel „składa się z obszernych sieni, w których stoją łóżka poosłaniane parawanami”. Na przyjęcia (mając listy polecające) wychodził jednak w śnieżnobiałej koszuli, fraku i wypastowanych (pastę przywieźli ze sobą) butach.  Z Zanzibaru mieli udać się na polowania w głąb lądu, ale wybuchło powstanie Massajów przeciw ciemiężycielom kolonialnym i wielkie polowanie na antylopy, hipopotamy, krokodyle i dziki, w tym nad rzeką Kingami, nie było udane, choć upolowali mnóstwo ptaków. Marzyły im się jednak trofea w bezludnym Gugurumu, ale pisarza zwaliła febra i był zmuszony wracać (hrabia jeszcze przez kilka dni został), a doświadczenia myśliwego też zabrakło. Jaś, opisując scenę o tym, jak hipopotam trzymając w zębach potrząsał łodzią w której siedzieli, jak on, choć i przygotowany do strzału, straciwszy równowagę chwycił się zamiast oparcia głowy Murzyna, zrelacjonował: Sienkiewicz też stracił głowę. Widzę, że mierzy do bestii, a jednak nie strzela. Zapomniał kurki odwieźć. Do Kairu wrócili 3 kwietnia statkiem linii „Messageries Maritimes”. Tu mile spędzali czas z wypoczywającym w Egipcie towarzystwem polskim i w domu austriackiego konsula Neumana, którego żona była zapaloną badaczką i miłośniczką Egiptu. Jaś podsumował w zapiskach, że pożegnanie z Sienkiewiczem „było bardzo serdeczne”.

Czytając "Listy z Afryki" autorstwa Sienkiewicza i listy Tyszkiewicza z Dziennika podróży do Zanzibaru utwierdzamy się jednak w przekonaniu, że chociaż opisywali tę samą podróż, każdy wyniósł z niej własne spostrzeżenia i doświadczenia. Sienkiewicz pisał swoje relacje, a raczej fantazje, z niefortunnej wyprawy w hotelach i pensjonatach leczniczych. Nadrabiał informacjami zaczerpniętymi od innych. Jako człowiek, któremu nie była obca technika malarstwa, ratował się plastycznymi opisami przyrody. Dopiero po upłynie 20 lat od powrotu z Afryki dojrzał do takiej książki, jak W pustyni i w puszczy, której wątek przygodowy i dziś trzyma czytelnika w napięciu. Podróżowanie i przemieszczanie się w XIX stuleciu były czymś innym, niż dzisiejsze loty samolotem do najdalszych zakątków świata.

Oryginał Dziennika z podróży do Zanzibaru Jana Tyszkiewicza z Waki, niechętnie udostępniany dla badaczy, znajduje się w zbiorach Trockiego Muzeum Historii Zamku, które zamierza wydać rękopis w dwóch językach: polskim i litewskim."

PS.
W maju ubiegłego roku w Instytucie Polskim w Wilnie odbyła się prezentacja albumu, o którym wspomina Autorka.