Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dla dzieci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dla dzieci. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 lutego 2019

Ten Obcy, Irena Jurgielewiczowa

Na nic się zdał prestiż obecności na Liście Honorowej IBBY, moja najmłodsza latorośl mordowała się prawie tydzień z "Tym Obcym" Ireny Jurgielewiczowej. Nie dziwię się swojemu synowi, nie od dziś wiadomo, że to "dziewczyńska" książka a problemy bohaterów nie wytrzymują porównania z przygodami postaci Marvela. Tak, nie ma co ukrywać, prawie 60 lat zrobiło swoje i dla współczesnego ucznia "rozklekotana dekawka" i "filujący knot" są równie tajemnicze co osławione "Tosiny" z "Plastusiowego pamiętnika" a pozór współczesności, jaki daje okładka ze zdjęciem nastolatka w bluzie z kapturem (nie wątpię, że zrobiłaby wrażenia na bohaterach Jurgielewiczowej) bardzo szybko się ulatnia. 


Niestety, literatura dla młodzieży osadzona w współczesnych sobie realiach szybko się starzeje. To co kiedyś utrzymywało się przez pokolenie, dzisiaj staje się anachronizmem już gdy upłynie jego połowa i nie pomoże tu nawet najlepsze przesłanie książki. Taki też los spotkał powieść Jurgielewiczowej. Nic nie pomogło, że istota problemów, które porusza pozostaje w gruncie rzeczy ta sama, a może nawet dzisiaj jest bardziej wyraźna. Krzywda wyrządzona dziecku, strach i agresja jako reakcja obronna, a jednocześnie bezradność w świecie rządzonym przez dorosłych, pragnienie miłości i poczucia bezpieczeństwa. W świecie, w którym ekshibicjonizm uczuciowy stał się dla wielu normą, jaśniejszą stroną tego zjawiska jest wyciągnięcie spod korca tego co jeszcze do niedawna wstydliwie przemilczano i jeśli już napiętnowano, to najwyżej półgębkiem, uważając, że krzywda dziecka jest tylko wewnętrzną sprawą rodziny od której obcym wara.

Rzecz w tym, że to co ważne, za sprawą umieszczenia w siermiężnej, prowincjonalnej rzeczywistości sprzed ponad pół wieku dla wielu nieletnich pobrzmiewa zapewne jak bajka o żelaznym wilku. Zamknięcie w wąskim kręgu lokalnej społeczności, gdzie wyjazd autobusem do sąsiedniego miasteczka, lody i rogal są wydarzeniami, podobnie jak dla dorosłego kupno butów, motocykl jako oznaka prestiżu, wyniesienie kilku ziemniaków czy kromki chleba na dwór. Aż trudno uwierzyć, żeby to było prawdziwe.

O, gdyby głównym bohaterem był prawdziwy obcy ze spluwą strzelającą pociskami plazmowymi albo chociaż z pistoletami laserowymi, to zupełnie inne sprawa, albo żeby jak Kuki miał on przedmiot, który spełnia każde życzenie, albo żeby chociaż byli jacyś zombie, to co innego. A tak, co... chłopak uciekł z domu bo bił go pijany ojciec, skończyły mu się pieniądze i szukając wuja trafił na nudzące się na wsi dzieci, dla których stał się atrakcją. Cóż to dzisiaj za atrakcja...

No, jeszcze pierwsze uczucia, to było to, co "za moich czasów" czyniło "Tego Obcego" książką "dziewczyńską". Ani moich kolegów, ani mnie uczucia Zenka i Uli nie brały - bliższe mi było "adelowanie" z książek Nienackiego. Jak dzisiaj to wygląda, nie wiem, ale mam wrażenie, że na moim synu rozterki miłosna Mariana i Zenka nie zrobiły specjalnego wrażenia.

A jednak w głębi serca mam nadzieję, że jakiś dobry nauczyciel języka polskiego będzie potrafił zaktualizować powieść Jurgielewiczowej i przedstawić ją jako coś więcej niż ramotkę, lekturę  sprzed lat, zwłaszcza babć. Ciągle przecież dziewczynki i chłopcy przeżywają pierwsze uczucie, choć niekoniecznie w tak subtelny sposób, jak w "Tym Obcym", jeśli pamięta się na przykład o filmie "Galerianki". Krzywda i bezradność dziecka w świecie dorosłych ciągle pozostają aktualnym problemem, do którego oprócz przemocy doszło także wykorzystywanie dzieci. U Jurgielewiczowej jest to wyłożone łopatologicznie, jak przystało na książkę dla "młodszej młodzieży" trzymając się określenia klasyka, podkreślone co prawda mało ale za to czytelną parabolą z psem pokazującą wspólnotę losów osamotnionego, skrzywdzonego chłopca i bezpańskiego psa, więc jest szansa że nie przejdzie to bez echa.

Z mojego punktu widzenia, jako dorosłego i ojca, w książce Jurgielewiczowej zainteresowało mnie coś, co choć obecne w niej cały czas, jest tylko jakby lekko zarysowane, to relacje dorośli - dzieci. Nie ulega wątpliwości, że pomijając tytułowego bohatera, u ich podłoża leży miłość ale w jakże różnym wydaniu. Od paternalistycznych zwyczajów dziadków Julka i Mariana, poprzez znajdujących się w "fazie przejściowej" stosunków pomiędzy Pestką i jej matką będącą mieszaniną partnerstwa i apodyktyzmu po liberalne podejście ojca Uli, na którym ciąży piętno rozwodnika (zabrakło jeszcze tylko kogoś żyjącego w konkubinacie, no ale to, jak na tamte czasy byłoby już za wiele). I nie dam głowy, czy takie przedstawienie nie ma głębszego znaczenia - rozwód jako oznaka nowoczesności, wyzwolenia z tradycyjnych okowów stosunków pomiędzy dorosłymi idzie w parze z nowoczesnością w relacjach rodzica z dzieckiem (ale nie upieram się przy tym).

W każdy razie okazuje się, przynajmniej w powieści, że zaufanie dziecka, jest odwrotnie proporcjonalne w stosunku do czynnika, że tak powiem "przemocowego", który może mieć różne przejawy. Im bardziej partnerskie traktowanie dziecka, co nie oznacza pobłażania, tym jego zaufanie jest większe. Dzisiaj wydaje się to oczywiste, choć też nie dla wszystkich, wówczas gdy rozgrywała się akcja "Tego Obcego" zakrawało to na fanaberię pedagogiczną, która "broniła się" tylko dzięki wysokiemu statusowi społecznemu rodzica. 

czwartek, 2 listopada 2017

Adelo, zrozum mnie!, Edmund Niziurski

Po "Naprzód Wspaniali" i "Awanturach kosmicznych" przyszła wreszcie pora na trzecią część trylogii odrzywolskiej. Sięgałem do niej (korzystając, jak zwykle, z pretekstu przekazywania pałeczki w sztafecie pokoleń) z "pewną taką nieśmiałością" bo jakoś zupełnie jej nie pamiętałem i obawiałem się jakiegoś niewypału. Na szczęście moje obawy okazały się mocno na wyrost. Nie powiem co prawda, by Mistrz był w najwyższej formie ale i tak jest nieźle, znacznie powyżej średniej krajowej. 


Pewnie, można się do niejednej rzeczy przyczepić - jakim cudem w mieście, w którym są tylko dwie szkoły podstawowe na miejscowym stadionie zbiera się dwadzieścia tysięcy kibiców? Albo pomysł z przemianą karawanu w autobus weselny, równie głupawy co "As" z "Pana Samochodzika i zagadek Fromborka" Nienackiego. Wózek, którym chłopaki wiozą najpierw Cypka a potem Renatę jakoś dziwnie przypomina wózek, na którym Piraci wieźli Bosmana, a ulica Boleść ulicę Zapłotkową. Ale to szczegóły, na które pewnie czytelnicy należący do "grupy targetowej" nie zwracają uwagi. Tak jak zapewne nie "dekodują" znaczenia epizodów związanych z uboczną działalnością szpitalnej pralni, które dla starszych czytelników są oczywiste.

Są to jednak wszystko kwestie uboczne, nie na tym polega atrakcyjność książki dla współczesnych rówieśników Tomka Okista i Zyzia Gnackiego (o ile w ogóle jest dla nich atrakcyjna). Nie chodzi też o przygody i komplikowanie sobie życia, choć oczywiście nie jest to bez znaczenia, ale ważniejsze jest, że w "Adelo, zrozum nie!" Niziurski wyszedł daleko poza ściśle przygodowe opłotki i przedstawił początek dojrzewania. To dla głównego bohatera i narratora zarazem, trudna pierwsza lekcja. Ten chłopak mimo wszystkich swoich wad; budzi przecież sympatię i chyba paradoksalnie właśnie dzięki nim. Nie ma co się oszukiwać; tchórzostwo, kłamstwo, dwulicowość to nie jest coś co jest mu obce, a tę listę dałoby się jeszcze wydłużyć. Na szczęście, z drugiej strony mamy walczące o lepsze lojalność, szczerość i przyjaźń. Mieszankę, dzięki której robi się bardziej życiowy i bliższy czytelnikowi. Kto z nas nie dał się kiedyś namówić przyjacielowi, koledze do czegoś, czego później żałował? Kto z nas nie usiłował wykręcić się od konsekwencji domowych czy szkolnych przewin, pakując się w większe tarapaty? Tomek jest tym, który ciągle ma pod górkę, a przecież chce dobrze. Brzmi znajomo - samo życie.

Co jest w życiu nastolatka ważne - przyjaźń i pierwsza miłość. To odkrywanie świata, kiedy podaje się serce na dłoni wierząc, że z drugiej strony spotka nas to samo. Cóż za naiwność, witamy w świecie dorosłych! Ci bardziej "dojrzali" wiedzą co jest grane. Już szykują się do przepychania się przez życie łokciami, nie patrząc na innych. C'est la vie! A naiwniacy zostają ze zranionym sercem i bolesną nauką. Prawda o przyjacielu i prawda o pierwszej miłości. Niziurski niczego nie oszczędził swemu bohaterowi. Co z tego, że racjonalizuje swój stan - rozum swoje a serce swoje, to nie takie proste wyleczyć się z marzeń, które miało się za rzeczywistość. Ale czas zrobi swoje i będzie lepiej, szczerze w to wierzę, choć my już tego z książek o Tomku Okiście się nie dowiemy. Szkoda.

środa, 20 września 2017

Awantury kosmiczne, Edmund Nizurski

Nie wiem czemu Edmund Niziurski zmieniał drugą część trylogii odrzywolskiej, bo pierwotna wersja – „Awantury kosmiczne” zmian nie wymagała i śmieszy do dzisiaj. Wiadomo, jak to z książkami Niziurskiego, oparcie się na realiach lat 70-tych nie pozostaje bez konsekwencji i to co było oczywiste dla pokolenia rodziców, a może i już dziadków, dla współczesnych dzieci wymaga już komentarza. W porównaniu jednak ze starszymi powieściami nie ma tego dużo.


Niziurski obraca się wokół doskonale znanych i sprawdzonych motywów we wcześniejszych książkach (redaktorzy szkolnej gazetki, woźny, „śledztwo”, motyw snu) ale nie ma się wrażenia wtórności. Sprawdza się również jego recepta na przykucie czytelnika do książki – wartka akcja, humor sytuacyjny i odwołujący się do ówczesnego języka oficjalnego. Ale Niziurski wychodzi też poza „żelazne punkty” swoich powieści dla młodzieży. Obok bowiem standardowych, męskich spraw czyli konfrontacji „bandy z bandą” pojawia się wątek relacji damsko-męskich w młodzieńczym wydaniu. I nie wiem, czy nie jest to najciekawszy element powieści – w każdym razie wg mnie opis „adelowania” należy do najlepszych fragmentów książki.

To nie takie częste by nastolatek zaliczający się do „młodszej młodzieży” mógł jakoś skonfrontować własne, pierwsze i nieśmiałe „zapały” miłosne. Mam wrażenie, że mimo upływu czasu, od pierwszego wydania książki niewiele się w tej mierze zmieniło. Pierwsze uczucie ciągle jest przeżyciem dla kolejnych pokoleń nastolatków, a i starszy czytelnik pewnie się uśmiechnie na wspomnienie własnych konkurów niezależnie od ich rezultatu. Pokazanie „męskiego” punktu widzenia, pełnego zrozumienia dla męskiej części czytelników niewątpliwie jest wartością dodaną "Awantur kosmicznych" – to przecież temat, który dzieciom trudno poruszać nawet wśród rówieśników, szczególnie więc cenna jest możliwość zestawienia własnych pragnień i doświadczeń z tym, co bardzo realistycznie przeżywają bohaterowie powieści. 

Relacje z dyrektorem szkoły czy woźnym, śledztwo dotyczące tego drugiego, owszem napędzają akcję ale w gruncie rzeczy stanowią tło dla tego co najważniejsze, czyli miłosnych perypetii narratora. I choć dziecięcy czytelnik (płci męskiej) jakoś się z nim identyfikuje, to przecież trudno mu zamknąć oczy na fakt, że podobnie jak i jego przyjaciele daleki jest on od wzorca z Sèvres szkolnego supermana ale paradoksalnie te niedoskonałości bohaterów sprawiają, że przez to stają się oni bardziej wiarygodni.

Ale moją uwagę zwróciły inne, dwie rzeczy. Pierwsza; Niziurski, jak to on, żartobliwie zwraca uwagę na pominięcie w literaturze pracy woźnego ale po lekturze "Awantur kosmicznych" nasunęła się refleksja, że to niekoniecznie musi być tylko żart. Pamiętamy naszych nauczycieli, często nawet tych z którymi mieliśmy dwie lekcje w tygodniu a co z ludźmi, których spotykaliśmy codziennie przez wszystkie lata szkolne? Pamiętamy, sylwetkę, twarz ale chyba nikt więcej – kto wie jak nazywał się woźny w jego szkole? Trochę to smutne…

I druga uwaga; wiadomo, powieści Niziurskiego osadzone są w realiach lat, w których powstawały, opowiadają o świecie młodzieży stanowiącym jakby wykrzywiony wizerunek świata dorosłych. W "Awanturach kosmicznych" są jednak momenty, w których karykatura pobrzmiewa całkiem serio. Kiedy Okist jr, mówi o pracy redaktora gazety "albo piszemy to, co naprawdę myślimy i czujemy, albo gazeta nie ma sensu", a jego mama puentuje rolę kobiet i mężczyzn - "ci dzisiejsi mężczyźni! Wszystko spychacie na nasze głowy! Kieruj wszystkim, walcz o wszystko, stój w kolejkach, płać rachunki i jeszcze zajmuj się domem, och, my kobiety współczesne!" to nie brzmi to jak satyra lecz jako całkiem serio spuentowana diagnoza zjawisk, z którymi bohaterowie Niziurskiego mają do czynienia. I nie jestem pewien, czy gdyby to była "poważna" książka dla dorosłego czytelnika, to uwagi te zostałyby przepuszczone przez cenzora.

Na szczęście, dzisiaj to już tylko ciekawostki, co prawda mało, albo w ogóle nieczytelne dla dzisiejszych dzieci, podobnie jak choćby "przezwyciężanie adelistycznego odchylenia" ale przecież budujące klimat powieści i sprawiające, że z kolei dorosły czytelnik ma szansę znaleźć w niej to, co przegapił kiedyś mając dziesięć, dwanaście czy czternaście lat. 

niedziela, 10 września 2017

Serce. Książka dla chłopców, Edmund de Amicis

W jednej z najlepszych książek dla "młodszej młodzieży", ever, miernikiem odporności na wzruszenia, obok "Śmierci Pułkownika" Adama Mickiewicza, "o tej dziewicy bohaterze, co gdy umierała, nawet stare wiarusy płakały", historii "o biednym garbusku i o tym Jasiu pani Konopnickiej, co nie doczekał" było "Serce" Edmunda Amicisa. Swoją drogą, podziwiam Żarłocznego Stefa, że dał mu radę bo sam miałem z nim trochę kłopotu. No ale pocieszam się myślą, że pół wieku temu Stefan miał łatwiej bo książka nie była takim anachronizmem jak obecnie, choć i wówczas zdawano sobie sprawę z tego Amicis może "zakatować" czytelnika bo lekturą szkolną były tylko dwa opowiadania miesięczne "Mały pisarczyk z Florencji" i "Od Apeninów do Andów".


Amicis swoją powieść przeznaczył dla chłopców w wieku od lat 9 do 13, dzisiaj to już abstrakcja. Opis szkoły i obyczajowości sprzed ponad 100 lat z grubym okładem podany ówczesnym językiem na dłuższą metę zupełnie nie przemawia do czytelnika. Pewnie dałoby się wyłuskać kilka opowiadań jak choćby pierwsze ze wspomnianych wyżej, które można jeszcze strawić ale raczej nie całość. Przyczyną tego stanu rzeczy jest w dużej mierze anachronizm języka, zapewne spotęgowany także tłumaczeniem Marii Konopnickiej oraz sposób przedstawienia wartości promowanych przez książkę.

"Serce" pisane jako dziennik ucznia trzeciej klasy ówczesnej podstawówki jest apoteozą tradycyjnych wartości m. in. takich jak: autorytet, posłuszeństwo i poczucie wdzięczności wobec rodziców i nauczycieli, współczucie dla biednych i doświadczonych przez los oraz patriotyzm. Z naszej perspektywy to zupełny "kosmos". Kto by dzisiaj podejmował w literaturze dziecięcej tak poważne tematy i to jeszcze na takim poziomie, który gwarantowałby przetrwanie książki dłużej niż trwa marketingowy szum. Od tej strony, przykro to mówić, Amicisowi nikt ze współczesnych, pożal się Boże pisarzy, którym wydaje się, że wystarczyło mieć piątki z wypracowań z polskiego by zostać autorem książki, nikt "nie podskoczy".

Nie da się jednak zaprzeczyć, że problemy które opisuje i/lub z którymi styka się narrator powieści, Henryk Bottini są "przedobrzone". Ten uczeń klasy trzeciej żyje pod permanentną presją w świecie zakazów i nakazów, w którym każda drobnostka jest wyolbrzymiana i przedstawiana w kontekście spraw ostatecznych. Choćby jakieś śmielsze odezwanie się do matki lub ojca, sprawia że czytelnik stawia oczy w słup, gdy czyta ojcowskie napomnienie; "Kocham cię, synu mój; ty jesteś najdroższą nadzieją mego życia; ale wolałbym widzieć cię umarłym niźli niewdzięcznym twej matce. Bądź zdrów!". Ale i reprymenda matki mu nie ustępuje; "Za każdym razem, kiedy ojciec będzie cię strofował, a jakieś niecierpliwe, złe słowo będzie się cisnąć na usta twoje, pomyśl o dniu i o chwili, która przecież niechybnie przyjdzie, gdy ojciec przywoła cię do swego łóżka, aby ci rzec: "Henryku, opuszczam ciebie!"".

I tak jest ze wszystkim widmo śmierci krąży wokół chłopca w prawie każdym liście i na każdy prawie temat. Memento mori! Ciągłe pouczenia - myślałby kto, że ten chłopak ich naprawdę wymaga. A przecież to normalne dziecko, które nie stwarza żadnych problemów wychowawczych a jednak bez ustanku jest karcone i pouczane, jakby dopuściło się nie wiadomo jakich przewinień. Ta dysproporcja pomiędzy dziecięcymi zachowaniami i niewspółmiernością roli jaką się im przypisuje, to jest coś co każe patrzeć na Amicisa jak na raroga.

Wartości, które głosi "Serce" przez aurę łzawości i patosu w jakiej są prezentowane, sprawiają że na dłuższą metę książka robi się niestrawna - dziecko ma kochać matkę bo je ojciec wyklnie? ma kochać ojca bo ten umrze? To się raczej nie sprawdza. Tak jak wezwanie z okazji Dnia Zadusznego - "Pomyślałeś ty kiedy o tych ojcach, którzy sobie skracają życie w ciężkiej pracy? O tych matkach, które przedwcześnie w grób idą, umęczone odmawianiem sobie wszystkiego, byle utrzymać swoich synów? Czy wiesz, ile ojców nóż sobie do serc wbiło nie mogąc znieść widoku nędzy swoich dzieci? Ile kobiet potopiło się, pomarło w rozpaczy, zwariowało straciwszy ukochane dziecko?". Makabra dzisiaj sprzedaje się tylko w opowieściach o zombie a nie dydaktycznych opowiastkach z życia szkoły dla dzieci z klas III - VII.

środa, 6 września 2017

Arka Czasu czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz, Marcin Szczygielski

Nie ukrywam, że powieść o losach chłopca z warszawskiego getta przeznaczona dla dzieci wydawała mi się ryzykownym pomysłem. Z drugiej jednak strony, przecież także i dzieci żyły i ginęły w getcie, dlaczego więc ich współcześni rówieśnicy nie mieliby poznać dramatu jaki rozegrał w czasie okupacji niemieckiej. Lecz skoro tak, to czy dziecku należy przekazać grozę, która była udziałem ofiar czy też przedstawić obraz wyretuszowany ad usum delphini? Mariusz Szczygielski wybrał to drugie rozwiązanie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czy to dobrze, czy źle? Trudno powiedzieć, zależy od założeń, od tego czego oczekujemy od książki dotyczącej problematyki historycznej. 


Jeśli Autorowi chodziło o to by już dziecko dowiedziało się, że w Warszawie żyli Żydzi i w czasie wojny groziła im śmierć to cel został, mniej więcej, osiągnięty. Piszę "mniej więcej" bo nie obyło się bez komentarza lektora, który uzmysłowić musiał słuchaczowi niektóre kwestie, delikatnie tylko przez Mariusza Szczygielskiego zamarkowane, jako że prawdę szczelnie owija w zmiękczający kokon. 

Owszem porusza wybrane kwestie istotne z punktu widzenia getta a więc; zagrożenie życia, panujący głód, polski antysemityzm i jednocześnie pomoc ze strony Polaków ale jest to przedstawione w anturażu przygód, spośród których elementy te trzeba wyłuskiwać. Jednocześnie pomija zagadnienia, których poruszanie byłoby niepolityczne jak na przykład; współpracę Żydów z Niemcami, brak solidarności z własnymi rodakami i zróżnicowanie sytuacji Żydów. Wreszcie trudno zorientować się dziecko o co właściwie chodziło z tymi Żydami? Dlaczego właściwie znaleźli się w "Dzielnicy", czy różnili się od Polaków czy nie, czy jeśli już to chodziło o wygląd, czy o coś jeszcze? 

Piszę o tym, nie dlatego bym jakoś specjalnie się czepiał (choć mógłbym czepiać się szczegółów, a jest ich trochę, jak choćby chybiona analogia z Morlokami i Elojami czy zagadkowy sposób w jaki Rafał przeniknął z małego do dużego getta w poszukiwaniu dziadka) ale dlatego, że nie obyło się bez "lektorskiego" komentarza, na potrzeby nieletniego słuchacza. W naszym przypadku i tak książka na starcie miała plus jako że przejeżdżamy często obok cmentarza żydowskiego, szkoła, w której trenuje słuchacz jest na terenie dawnego getta a i w zoo bywamy od czasu do czasu (teraz doszła nowa atrakcja - poszukiwania kryjówek Rafała). Można więc powiedzieć, że wystąpiły "warunki brzegowe" dla zainteresowania książką, o co pewnie dla dzieci, które mieszkają poza Warszawą, trochę trudniej bo czytają/słuchają o rzeczach zupełnie dla nich abstrakcyjnych.

Jakby jednak nie patrzeć, ważne jest, że książka synowi (11 lat) podobała się (bardzo) a to przecież on a nie ja należy do grupy targetowej, zresztą żeby być uczciwym muszę przyznać, że był moment gdzie i mnie w trakcie lektury gardło się trochę ścisnęło. Nie bez znaczenia jest zapewne wartka akcja, prosty język odwołujący się do doświadczeń współczesnego dziecka i w przystępny sposób opisujący nawet tak drastyczne doświadczenie jak zagrożenie śmiercią.

Cóż, wygląda na to, że pisarstwo Marcina Szczygielskiego, który udowodnił po raz kolejny, że można pisać o niebanalnych sprawach dla dzieci, zyskało swojego nowego, młodocianego admiratora, co starszy wiekiem czytelnik przyjął ze zrozumieniem i niniejszym dziękuje Beznadziejnie Zacofanemu w Lekturze za "podpowiedź". 

niedziela, 20 sierpnia 2017

Teatr niewidzialnych dzieci, Marcin Szczygielski

Czytanie przez dorosłego książki dla dzieci zawsze jest obarczone ryzykiem, dorosły ocenia ją według innych kryteriów ale zdarzają się jednak takie książki, które zwycięsko przechodzą ten podwójny test. Nie jest ich wiele ale jednak są. Ostatnio trafiłem na "Teatr niewidzialnych dzieci" Marcin Szczygielskiego. Przyznam, że mimo informacji o nagrodzie sięgałem po nią "z pewną taką nieśmiałością", która na początku wydawała się jak najbardziej uzasadniona, bo książka pisana jest w początkowych partiach w korczakowskim, łopatologicznym stylu. Potem na szczęście jakoś zanika.


Mariusz Szczygielski dał dowód, że można napisać ciekawą książkę dla dzieci bez smoków i czarów. Co więcej udowodnił, że ciekawa może być książka, której akcja rozgrywa się w rzeczywistości trudnej do ogarnięcia, bo nie jest to ani umowny świat fantasy ani współczesna rzeczywistość lecz Polska roku 1980 a Autor utrudnił sobie rzecz podwójnie bo podjął temat dzieci z domu dziecka. Jest to więc książka o rzeczach, podejrzewam, dla zwykłego dziecka żyjącego w normalnej rodzinie zupełnie abstrakcyjnych - losach dzieci upośledzonych społecznie i realiach prlu-u, w tym, początkach stanu wojennego. Jasne, że dorosły czytelnik pamiętający tamten czas mógłby się do niejednego przyczepić. Sceny, w których zomowiec zabija dziecko albo dzieci w domu dziecka pozostają bez żadnej opieki, to już lekka (łagodnie mówiąc) przesada.

Ale chwała Szczygielskiemu za to, że próbuje przywrócić powieści o dzieciach, coś co wydawałoby się już nie istnieje w natłoku pokrywającym brak głębszej myśli natłokiem przygód i czarów - wrażliwość społeczną. Nie ma co ukrywać, artystyczny wymiar tej wrażliwości daleki jest od tego co przedstawiała "stara" literatura, taka bardzo serio i realistyczna. Bo cóż można powiedzieć - realizm "Teatru niewidzialnych dzieci" dobry jest dla dzieci, żeby jakoś objaśnić im tamten świat a nie wiernym obrazem, można powiedzieć, że generalia się zgadzają, ze szczegółami bywa już różnie. Dzieciom to na szczęście nie przeszkadza. Spotykają się z rówieśnikami "egzotycznymi" poprzez swoje upośledzenie, mają szansę zrozumieć jaką tragedią jest brak normalnej rodziny. Spotykają się z dziećmi, nad którymi opieka roztaczana jest tylko "służbowo", w których poczucie osamotnienia i potrzeba odnalezienia tożsamości walczy o lepsze z potrzebą uczucia i chęcią zwrócenia na siebie uwagi. Wiadomo, dziecko ze zwykłej rodziny też ma swoje problemy ale w zestawieniu z tym, co spotkać może dzieci z domu dziecka, stają się one błahe. I ta gradacja wydaje mi się największą wartością dodaną książki Szczygielskiego ważniejsze jednak jest to, że i mojemu dziecku "Teatr niewidzialnych dzieci" się podobał choć z trochę innych powodów (przede wszystkim za opowieść o "prawdziwym" świecie i dowcip) i to do tego stopnia, że zostałem upoważniony do kupna kolejnej książki Szczygielskiego.  

czwartek, 9 marca 2017

Magiczne drzewo. Pojedynek, Andrzej Maleszka

Czasami lepiej chyba nie wiedzieć, co czytają własne dzieci i co im się podoba. Od dłuższego czasu moja cierpliwość jest poddana próbie wytrzymałości bo w ramach wieczornego czytania zostałem skazany na lekturę cyklu "Magiczne drzewo" bijącego, podobno, rekordy popularności wśród dziatwy szkolnej i to mimo tego, że znalazł się on, o zgrozo, na liście lektur w szkole podstawowej.  


Przez jakiś czas z rezygnacją znosiłem literacki wybór mojej latorośli, ale gdy dobrnąłem do końca "Pojedynku" a przede mną rysowała się perspektywa lektury kolejnej części cyklu, załamałem się. Takich bzdur obrażających inteligencję czytelników dawno nie czytałem. Rozumiem, że książka w której główną rolę gra magia z istoty swojej musi być niewiarygodna, choć z drugiej strony umiejscowienie jej we współczesnych realiach codziennego życia pozwala przypuszczać, że przynajmniej jeśli chodzi o tło, to powinniśmy mieć do czynienia właśnie z czymś trzymającym się rzeczywistości. Ale to tylko domniemanie, jakby powiedział prawnik, w dodatku domniemanie wzruszalne. 

Książka Andrzeja Maleszki nie ma żadnych szans z powieściami Adama Bahdaja, Zbigniewa Nienackiego czy Edmunda Niziurskiego, nie mówiąc już o postaci głównego bohatera. Jego Kuki, podejrzewam, że wbrew intencjom Autora, to nieszczęśliwe dziecko, nieszczęśliwe w tym sensie, że bardzo ograniczone. Gdzie mu tam do chłopaków wspomnianej przeze mnie trójki autorów, jest pozbawiony inteligencji, wyobraźni i zaradności. Jedynym narzędziem, które ma mu umożliwić realizację jego zamierzeń i jedynym remedium na wszelkie jego problemy jest magia. Bez czarodziejskich przedmiotów nie ma nic do powiedzenia i nic do zaoferowania. Wszystko sprowadza się do tego, że ma dostęp do magicznych przedmiotów, co za szczęściarz. Ale to wszystko można złożyć na karb koncepcji Autora - być może jego zamiarem rzeczywiście było stworzenie bohatera nierozumiejącego słowa nie, idącego po linii najmniejszego oporu i w swojej ograniczoności niepotrafiącego wyobrazić sobie konsekwencji własnych czynów, sięgających dalej niż na wyciągnięcie ręki.

Na karb fantazji Autora można też złożyć oryginalne, bardzo oględnie rzecz ujmując, magiczne pomysły, jak choćby stalowe rekiny z diamentowymi zębami, które odgryzają wyspę od skorupy ziemi. Cóż można powiedzieć. Niezbyt inteligentni bohaterowie, niezbyt inteligentne pomysły. W świecie magii wszystko jest możliwe, zwłaszcza magii w wykonaniu nieletnich i do nieletnich adresowanej.

Ale są też rzeczy, które odnoszą się już nie do magii lecz realiów, w odniesieniu do których logika szwankuje. Widać wyraźnie, że Autor "zapętlił się" się we własnych pomysłach (jak choćby tego, w którym zamienił ludzi w kury), z których wybrnął podobnie jak autor dreszczowca, którego bohater spada w płonącym samolocie, gdzieś na środku oceanu pełnego krwiożerczych rekinów by w następnym zdaniu odnaleźć się po tygodniu w luksusowym hotelu w centrum Nowego Jorku.

Owszem, rozumiem, że literatura dla dzieci ma swoje prawa i nie oczekują one wielkiej powieści realistycznej, ale wciskanie im knotów na zasadzie prawa serii, to jednak lekka przesada. 

niedziela, 20 listopada 2016

Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek, Hanna Ożogowska

Mimo, że książka Hanny Ożogowskiej wymaga dzisiaj opatrzenia glosami przeznaczonymi dla młodych czytelników bo realia życia codziennego lat sześćdziesiątych znacząco odbiegają od tego, z czym stykają się dzisiaj, poczynając już od tytułowych fajerek, to jednak trud się opłaca. To chyba pierwsza książką, którą tak bardzo emocjonalnie przeżywał mój syn, z niecierpliwością śledząc perypetie bohaterów. 


U mnie "Dziewczyna i chłopak", nie ukrywam też wzbudziła emocje, choć innego rodzaju. Byłem w lekkim szoku, jak powieść, w której, jak mi się wydaje, Hanna Ożogowska chciała zmierzyć się ze stereotypami ról jakie w społeczeństwie zajmują najpierw dziewczynki i chłopcy, a potem kobiety i mężczyźni, w gruncie rzeczy te role utrwala. I muszę przyznać, że jest to co najmniej irytujące i bardzo widoczne, zwłaszcza w postaciach dorosłych. 

Tu kobiety nie mają wiele (jeśli w ogóle coś) do powiedzenia, zdecydowanie nie są to szyje, które kręcą męskimi głowami. Dotyczy to zarówno rodziców głównych bohaterów, ich stryjostwa i ciotki (wiadomo, czym jest dom bez męża o ojca). Mężczyzna u Ożogowskiej to "car i bóg", który utrzymuje dom i któremu reszta rodziny usługuje, który sprawia wrażenie, że nawet nie bardzo wie gdzie jest kuchnia, bo przecież jedzenie i picie jest mu podsuwane pod nos. Tak było, tak jest i tak będzie, bo przecież rodzice Tosi i Tomka ten model utrwalają u swoich dzieci. Tosia pomaga mamie w domowych zajęciach, gdy tymczasem Tomek pełni rolę młodego trutnia. To wszystko jest dla dzieci oczywiste, nieletni Jastrzębscy wiedzą co do nich należy i gdzie jest ich miejsce. 

Taki układ sprawia, że dla Tosi przemiana w chłopca to szczyt możliwości zarówno fizycznych jak i psychicznych a dla Tomka to owszem trudność ale wymagająca tylko trochę więcej starań niż to z czym ma do czynienia na co dzień. Cóż zresztą w tym dziwnego, jego "przeciwnikami" są wiejskie dziewczynki i chłopcy, już na starcie "gorsi" od niego, bo jaka dziewczyna może równać się chłopakiem, a jakie wiejskie dziecko może rywalizować z wielkomiejskim "cwaniaczkiem". A Tosia? - cóż Tosia! - ona jeśli dorówna swoim stryjecznym braciom, to już osiąga sukces, a jeśli może komuś zaimponować, to co najwyżej wiejskim dziewczynkom opowieściami o wzorach i krojach sukienek, o czymś co jest poniżej ambicji normalnego chłopaka. Dla niej zmiana roli oznacza stały stan lękowy, wszystko jest dla niej wyzwaniem i na każdym kroku musi udowadniać, że nie jest gorsza, Tomek zaś na każdym kroku udowadnia, że jest lepszy. 

Na szczęście, mam przynajmniej taką nadzieję, nieletni czytelnicy tego nie dostrzegają. Dla nich wątki społeczne przykryte są przez przygodowy anturaż i "Dziewczyna i chłopak" pozostaną zabawną i emocjonującą historią perypetii, w które dzieci same się wpakowały, na własne życzenie komplikując sobie życie. 

czwartek, 22 września 2016

Księga dżungli, Rudyard Kipling

Znajomość "Księgi dżungli" zawdzięczam swojemu młodszemu dziecku. Gdyby nie wieczorne czytanie do snu pewnie nigdy bym się nie dowiedział, że film Disneya pod tym samym tytułem, jest co najwyżej luźną adaptacją książki, chociaż od niepamiętnych czasów jej dwa tomy stoją na półce w domowej bibliotece. I mówiąc szczerze, nie miałbym czego żałować. 


Niestety, i piszę to ze zdumieniem, "Księga dżungli" źle zniosła upływ czasu. Nie wątpię, że jeszcze nawet kilkadziesiąt lat temu to było coś, ale dzisiaj, z perspektywy XXI wieku jest już tylko, jak mi się wydaje, zbiorem historyjek o egzotycznych zwierzętach. "Księga dżungli" to bowiem zbiór siedmiu opowiadań, z których tylko trzy poświęcone są Mowgli'emu i dżungli. Na dodatek ich styl do łatwych nie należy. Nie jestem zwolennikiem książek zbudowanych ze zdań prostych i bezokoliczników zdań, co jest domeną dzisiejszych bestsellerów ale "piętrusy" Kiplinga, to już doprawdy przesada.

To wyzwanie nawet dla wytrawnego lektora a nie dla dziecka, które przebijając się przez nie, gubi się w nich, nudzi jeśli nie zasypia. Być może jest to kwestia przekładu Józefa Czekalskiego, ale nie wydaje mi się - tłumaczenie Józefa Birkenmajera do którego również zaglądałem też nie sprawia, że lektura staje nagle pasjonująca, choć w tym przypadku wyjaśnieniem może być wiek przekładu (prawie 90 lat) będąca jego konsekwencją zauważalna archaiczność.

Nie znaczy to, że "Księgę dżungli" trzeba od razu skreślać. Według mnie jest to raczej książka do jednokrotnego przeczytania, którą ratują, paradoksalnie, nie historyjki o chłopcu w dżungli, z których ta o zabiciu złego tygrysa Shere Khana chwilami kojarzyć się może z opisem jakiejś bitewnej strategii prawie jak w "Wojnie i pokoju" ani nawet opowiadanie o ujeżdżaczu słoni, na którego kanwie powstał prehistoryczny już serial "Toomai druh słoni" ale opowiadanie o ichneumonie (manguście) Rikki-tikki-tavi chroniącym ludzi przed wężami. Jest w nim wszystko co może dziecko zainteresować, wartka i dramatyczna akcja, wyraziści bohaterowie, no i wszystko kończy się dobrze.

Być może da się ponowocześnie dekodować "Księgę dżungli" jako opowieść o symbiozie człowieka i przyrody, gdzie człowiek jest jej elementem a jednocześnie podporządkowuje ją sobie, bez której nie może się obejść a jednocześnie musi respektować jej prawa (to jeśli chodzi o opowiadania o Mowgli'm), wyeksponować aspekt ekologiczny i niebezpieczeństwa związane z dominacją człowieka (opowiadanie "Biała foka"). Tę ostatnią sferę dałoby się także eksploatować przy okazji opowiadania o Toomai'u i "W służbie jej królewskiej mości", niezależnie od elementów kolonialnych i imperialnych (choć szum związany z krytyką postkolonialną jakby trochę przycichł a ona sama wyszła z mody). W każdym razie, jak na tak okrzyczanego klasyka, którego książka adresowana jest do dzieci a nie dla dorosłych to jednak niesatysfakcjonujące ale na szczęście książkę ratują trochę ilustracje Roberta Ingpena, choć szkoda że akurat taką rolę muszą pełnić. 

sobota, 28 marca 2015

Babcia na jabłoni, Mira Lobe

"Wszystkie dzieci na całej ulicy miały babcię. Niektóre nawet dwie. Tylko Andi nie miał babci - i bardzo się z tego powodu martwił." Miałem wielkie szczęście w życiu. Nie miałem powodu do zmartwień tak jak Andi, główny bohater książki Miry Lobe - miałem prawdziwą Babcię. Nie taką nowoczesną ale taką staroświecką, która zawsze miała dla mnie czas. I pewnie dlatego rozumiałem to, czego nie mogli zrozumieć najbliżsi Andiego, to jak ważna była dla niego babcia.


Usłyszałem o tej książce jeszcze w podstawówce od swojej szkolnej koleżanki i nie chciałem by moje dziecko też na nią tyle czekało, a może i nie w ogóle nie poznało. Babcie są przecież takie ważne. Tak ważne, że główny bohater "Babci na jabłoni" tworzy ją samemu i lgnie do babci "przyszywanej". Owszem wyrasta się z tego (choć chyba nie do końca), starszy brat przecież z niego się naśmiewa ale mama rozumie, mimo stoi twardo na ziemi i wie, że minionego czasu nic już nie wróci. Jednak zanim dorośnie, coś przecież dzieje się z tą jego tęsknotą do postaci, której nie zna.

Ale to książka nie tylko o uczuciowych potrzebach i marzeniach małego chłopca, który nie słyszał jeszcze o komórkach, tabletach i komputerach. Jego marzenia i oczekiwania są z dzisiejszego punktu widzenia archaiczne: karuzela, piraci, podróże i całkiem przyziemne: by babcia potrafiła zacerować skarpetę (ciekawe ile pań posiada jeszcze tę umiejętność) i upiec ciastko, któremu nie mogą się oprzeć także ci, którzy czują się już tak "dorośli", że babcia nie jest im do niczego potrzebna.

To również książka o samotności starej kobiety tęskniącej do oddalonych i niewidzianych wnuczek, która tę tęsknotę przelewa na chłopca potrzebującego tego uczucia. Spotkanie dwóch osób czujących się samotnie i odczuwających potrzebę bliskości. Okazuje się, że to, czego nie może dokonać mama i tata dokonuje babcia. Nie nakazami, nie groźbami ale rozumiejąc, traktując w sferze uczuciowej chłopca jak kogoś równoważnego, kogo uczucia są równie ważne jak jej. Dzięki niej chłopiec się zmienia, odkrywa że ci że niekoniecznie ci, których uważał za złych są tacy w rzeczywistości, okazuje się, że przyczyny tego jak jesteśmy traktowani przez innych tkwią przede wszystkim w nas samych - przecież pani Kwaśniewska okazuje się normalną, życzliwą kobietą gdy tylko wyjdzie się jej oczekiwaniom, wcale nie wygórowanym na przeciw.

Ciepła, mądra książka a przy okazji kurs ortografii "na wesoło".

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Piotruś Pan / Piotruś Pan i Wendy, James Matthew Barrie

Pokoleniowa zmiana pałeczki ... Jako niepoprawnemu konserwatyście, niedawno koleżanka zaproponowała, złośliwie (ach, te kobiety!) bym może, tak dla odmiany kupił dziecku jaką książkę, która ukazała się po 1960 roku, co wziąłem sobie do serca.


Zanim jednak kupię którąś z powieści Marcina Szczygielskiego postanowiłem odrobić lekcje z klasyki. Tym razem padło na "Piotrusia Pana" vel "Piotruś Pan i Wendy" w zależności od tłumaczenia (odpowiednio Macieja Słomczyńskiego i Michała Rusinka) ilustrowane (także odpowiednio) przez Jerzego Srokowskiego i Roberta Ingpena.


Żeby wszystko było jasne, synowi książka się podobała (mnie nie do końca ale ocena dorosłego nie powinna mieć w tym przypadku znaczenia) i to w zasadzie jest wystarczająca rekomendacja. Ja wróciłem do niej po prawie czterdziestu latach, czytając na zmianę oba przekłady i odebrałem "Piotrusia Pana", w gruncie rzeczy jako książkę dla dorosłych, którą równie dobrze mogą czytać także i dzieci.

To przecież opowieść o naturze relacji damsko-męskich w ich tradycyjnych przejawach - cóż za pole do popisu dla ponowoczesnej krytyki literackiej drugiego a może i trzeciego nurtu feminizmu, cokolwiek to znaczy, ale za to jak to brzmi!

Ograniczony w swym tradycjonalistycznym patriarchacie pan Darling będący w gruncie rzeczy, w swym oczekiwaniu podziwu i pretensjami do rządzenia dorosłą odmianą Piotrusia, tyle że znacznie bardziej irytującą.

Pani Darling - kochająca matka i żona, która oddaje pole mężowi, przynajmniej takie można mieć wrażenie. A jednak w prozie życia w jakiej utkwiła, pozostało w niej marzenie o niespełnionej miłości - wszak jej pocałunek dla Piotrusia jest niedostępny zarówno dla męża jak i dzieci.

Wendy - dziewczynka, w której tkwi pragnienie bycia kobietą, oczywiście w tym "uciemiężającym" wymiarze, który sprowadza rolę kobiety do bycia matką i pragnącą miłości mężczyzny (gdzie tu miejsce na karierę?), w dodatku mająca rywalkę w osobie walczącej z nią o względy Piotrusia Cynowego (u Rusinka) vel Blaszanego (u Słomczyńskiego) Dzwoneczka. Jakie to oburzająco seksistowskie! Kobiety rywalizujące o względy mężczyzny, który traktuje je instrumentalnie przypominając sobie o nich tylko wówczas gdy są mu potrzebne! Ach, ten Barrie!

No i faceci, obojętnie mali czy tuzi - twardziele, ale niezbyt rozgarnięci i niezależnie od wieku pragnący ciepła kobiecej miłości, które w nich zwycięża. Ci, którym nie dane było go doświadczyć giną. Tylko jeden, Piotruś Pan, jest w stanie oprzeć się temu pragnieniu bo pozostaje dzieckiem "wesołym, niewinnym i bez serca".

Na szczęście niezależnie od tego, "Piotruś Pan" jest także historią o przygodach dzieci, którym dane było spełnić marzenia rodem ze snów, w których jest wszystko to co może urodzić ich wyobraźnia; wróżki, piraci, czerwonoskórzy, dzikie bestie, no i Nibylandia.

czwartek, 4 grudnia 2014

Czarnoksiężnik z Krainy Oz, L. Frank Buam

Wśród pytań zadanych przez Guciamal przy okazji zabawy w Liebster Blog było pytanie o czytelnicze preferencje: klasyka czy literatura współczesna. Jak pisałem wybór jest oczywisty ale nie sądziłem, że klasykę będę poznawała dzięki własnemu dziecku. Bo o ile w przypadku "Pinokia" był to powrót to w przypadku "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", to odkrycie. 


Co prawda, nie wiem czemu taki właśnie tytuł nosi historia wędrówki Doroty i jej przyjaciół bo przecież Oz nie jest centralną postacią powieści. W jakimś stopniu, owszem, pełni on funkcję świętego Graala ale przecież spotkanie z nim nie stanowi punktu zwrotnego w życiu bohaterów książki, a narażeni są przez niego tylko na kolejne trudy i niebezpieczeństwa. Ma się wrażenie, że dziewczynka, Strach na wróble, Blaszany drwal i Tchórzliwy lew chcą być ofiarami jego szalbierstwa i to nie mimowolnymi lecz z premedytacją bo przecież mówi im kim jest naprawdę, ostrzega, a jednak nie wierzą! Zupełnie tak jak w życiu. Ileż to razy zdarzyło się, że ktoś nie wziął pod uwagę, że jego idee fixe bierze rozbrat z rzeczywistością, a jeśli już to do niego docierało, to okazywało się, że tym gorzej dla ... rzeczywistości.   

zdjęcie ze strony www.ambelucja.pl

"Czarnoksiężnik z Krainy Oz" jest przede wszystkim historią o wytrwałości i przyjaźni ale też o naszych kompleksach i braku wiary we własne siły, których potwierdzeniem są dopiero inni. Oz przecież nic nie tworzy, nie dokonuje w bohaterach książki Bauma żadnych zmian, daje im jedynie placebo, które ma im pomóc uwierzyć, że są takimi, jakimi chcieliby być. To tylko ich wewnętrzne przekonanie i naiwna wiara sprawiają, że szalbierz staje się dla nich demiurgiem. Trochę to mało pedagogiczne ale jakże życiowe, a najważniejsze, że podobało się mojemu słuchaczowi, zwłaszcza że tekst podparty jest przekonującymi ilustracjami Robert Ingpena. 

sobota, 22 listopada 2014

Pinokio, Carlo Collodi

Wstyd się przyznać ale w swojej chęci zapoznania syna z "Pinokiem" przypominałem niecierpliwością głównego bohatera powieści Collodiego. A i tak moje wysiłki poszły na marne i nie pomogły nawet ilustracje Roberto Innocentiego. A wystarczyło tylko trochę poczekać.

 
Wszystko ma swój czas - ponad sześćdziesięcioletnie ilustracje Mistrza Szancera i stary przekład Zofii Jachimeckiej ciągle są w grze a przygody drewnianego pajaca, który chce zostać chłopcem nadal działają na wyobraźnię ośmiolatka.
 
Nie obeszło się co prawda bez konieczności udzielenia co jakiś czas wyjaśnień a nawet i ingerencji rodzicielskiej cenzury, gdy okazało się, że grzywa Pinokia zamienionego w osła - wiadomo, "to już takie przeznaczenie. Tak zapisano w księdze mądrości, że wszyscy rozwłóczeniu chłopcy, którzy pogardzają szkołą, książkami i nauczycielami, a cały dzień spędzają na zabawach, grach i rozrywkach, muszą wcześniej czy później zamienić się w osiołki" była przyozdobiona tym samym co pas Klucznika z Zamku, II księgi "Pana Tadeusza" (w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego głucho na temat tej ozdoby).
 
 
Zresztą w trakcie lektury pojawiły się też inne dylematy, jak choćby wówczas, gdy trzeba wyjaśnić, dlaczego Pinokiowi nie rośnie nos, gdy  by wydostać się z więzienia w mieście Chwytajcymbałów kłamie, twierdząc że należy do bandy rzezimieszków a przecież wiadomo, że "kłamstwo zaraz można poznać, ponieważ istnieją dwa rodzaje kłamstw: takie, co mają krótkie nogi, i takie, co mają długi nos."?  
 
O ile o wyjaśnienie tej kwestii należałoby zwrócić się do Collodiego, to z kolei Szancera trzeba by zapytać dlaczego narysował wieloryba połykającego Pinokia, skoro z tekstu wynika, że pajaca (a wcześniej także Dżeppetta) połknął rekin. Oto jest pytanie!
 
Ale to tylko dodaje smaczku książce, która ciągle pozostaje piękną, chwilami wzruszającą, chwilami śmieszną ale zawsze pouczającą historią o chłopcu, który dorasta i którego zmienia miłość. I co tu więcej pisać, lekko zauroczony czarem opowieści o drewnianym pajacu, polecam wszystkim mamom i tatom ...

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Wyspa skarbów, Robert Louis Stevenson

Dzisiaj, mam wrażenie, w literaturze dla dzieci i młodzieży, "klasyczne" tematy są w odwrocie, dominują mutanci różnego rodzaju, przybysze z innych wymiarów i kosmosu. Kowboje i Indianie, rycerze i piraci są w odwrocie. Jest to chyba element permanentnej zmiany, której był świadom R. L. Stevenson poprzedzając swoją najsłynniejszą książkę wierszem, w którym ze stoickim spokojem godzi się z taką koleją rzeczy:


(...) "Lecz jeśli uczona
Młodzież już dzisiaj z łezką nie wspomina
Dawnych pisarzy; jeżeli Kingstona
Albo dzielnego imię Ballantyna
Z leśnym Cooperem spoczywają w pyle -
Też dobrze ... Niech tam! Dla takiego ględy
Jak ja, lec chyba z piratem w mogile,
Gdzie drzemią tamtych prochy i gawędy."

Nie wiem jak to było w czasach Stevensona, ja odbieram jego wyznanie jako kokieterię bo jeszcze w latach mojego dzieciństwa jego książki miały się całkiem nieźle. Tyle że to było kiedyś - dzisiaj już nie. Lepiej nie pytać, ilu dzieciom mówi coś Winnetou czy Sokole Oko nie mówiąc już o znajomości książek Maya czy Coopera. Było - minęło. I z takim nastawieniem odświeżyłem sobie jedną z książek mojego dzieciństwa, po lekturze której biegałem po podwórku z kijem staczając walki z piratami. Eh, kto wówczas nie chciał być Jim'em Hawkinsem?!

Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że tłumaczenie sprzed 90 lat ciągle dzielnie się trzyma, a książka w niczym nie przypomina ramotek naszych babć i dziadków. Co prawda dorosłego czytelnika może trochę zaskakiwać fakt, że przed kilkunastoletnim chłopcem pokornieje Długi John Silver, kucharz okrętowy, przed którym drżał sam Kapitan Flint, i że dorośli raczą go "mocniejszymi" trunkami jak równego sobie. Ale kto by zważał, w czasie gdy pierwszy raz to czytał, na takie detale. 

Piraci, podstępy, pojedynki, egzotyczna wyspa i skarb. To w zupełności wystarcza. I na dodatek bez sentymentalizmu i dydaktyzmu, czysta, żywa przygoda. I szansa na odkrycie pozostałej części skarbu bo przecież na "Hispaniolę" nie zdołano załadować całego złota. Tyle, że lata czytelnika już nie ... 

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Ferdynand Wspaniały, Ludwik Jerzy Kern

"(...) przypadek, który jest sprzymierzeńcem wszystkich wielkich przedsięwzięć, który podróżnikom pomaga odkrywać nieznane lądy, a wodzom wygrywać przegrane bitwy, przypadek - ta gwiazda odważnych - przeszedł również z pomocą" mi. A wszystko za sprawą Kazimierza Mikulskiego.

zdjęcia oprawy ze strony https://www.facebook.com/pracownialesna6/

Ilustracja dziecięca a ściślej mówiąc (a właściwie pisząc) książek dla dzieci egzystuje sobie gdzieś na obrzeżach wielkiej sztuki. Kto dzisiaj kojarzy nazwiska Antoniego Boratyńskiego, Olgi Siemaszko, czy Jerzego Srokowskiego? Wszyscy oni, może oprócz Jana Marcina Szancera, odchodzą w zapomnienie. Nawet trudno powiedzieć by wypierani byli przez kolejne pokolenia artystów, bo tym których prace są najbardziej efektowne (Anastassija Archipowa, Olga i Andriej Dugin, Michael Fiodorov, Roberto Innocenti, Gienandij Spirin czy Vladyslav Yerko) "przytrafiają" się u nas jedna, dwie książki i trudno więc mówić o kształtowaniu gustu czytelników. 


Tym większe było moje zdziwienie kiedy swego czasu zorientowałem się, że chyba najwybitniejszy polski surrealista, artysta par excellance Kazimierz Mikulski jest autorem ilustracji do jednej z najpopularniejszych książek dla dzieci - "Ferdynanda Wspaniałego" (wydanie pierwsze 1963 r.) i jego kontynuacji "Ferdynand, zbudź się" (wydanie pierwsze 1965 r.). Zwłaszcza do tej pierwszej mam wielki sentyment nie tylko za sprawą lektury, którą niedawno przypomniałem sobie, czytając ją w do snu mojej najmłodszej latorośli ale też i fotografii (poniżej), wykonanej o ile mi wiadomo w krakowskiej ASP z pracami artysty w tle - przy okazji zagadka; kto jest na zdjęciu i przy jakiej okazji zostało ono zrobione?


Może sam pomysł, przeżywania przygód we śnie, wykorzystany przez Kerna, nie jest najoryginalniejszy bo opiera się przecież na nim "Alicja w krainie czarów", ale dla równowagi i "Ferdynand ... " też okazał się inspiracją. Motyw rozmów sztućców i naczyń, jaki się w nim pojawia, wykorzystany jest w "Zarozumiałej łyżeczce" Elżbiety Szeptyńskiej (z ilustracjami Edwarda Lutczyna), która przypomniana została w księdze drugiej "Poczytaj mi mamo" wydanej niedawno przez Naszą księgarnię.


Przygody Ferdynanda nic a nic się nie zestarzały, no może z wyjątkiem kilku detali, jak choćby tego, że nie ma już na dworcach kontrolerów sprawdzających bilety peronowe, ale co to jest w porównaniu z Kernowskim tygodniowym opadem atmosferycznym czy traumatycznym wspomnieniem Ferdynanda - "Zupa ogórkowa to było jedno z jego najgorszych wspomnień. Kiedyś niechcący wylał cały talerz ogórkowej zupy na dywan. Tak, to prawda, że wspiął się łapami na stół. Ale wcale nie po ogórkową zupę, lecz po parówkę, która obok niej leżała. Pech chciał, że przysuwając parówkę, potrącił ten przeklęty talerz. Parówka została na stole, a talerz z zupą znalazł się na dywanie. Talerz zabił się na miejscu. Przed śmiercią zdążył tylko powiedzieć: "Brzdęk!" i już nie żył. Zupa z rozpaczy po nim rozlała się po całym dywanie. Pan nie chciał słuchać żadnych usprawiedliwień Ferdynanda i okazał się człowiekiem bezlitosnym. Nawet nie bardzo bolało, ale odtąd Ferdynand na wspomnienie ogórkowej zupy dostawał gęsiej skórki." równie surrealistycznym jak obrazy Mikulskiego.
Albo dialogiem u krawca - ideale lakoniczności i sprecyzowania gustu: "- Jaki to ma być garnitur? - zapytał uprzejmie.
- Ładny - odparł bez wahania Ferdynand.
- Rozumiem - powiedział pan Dogg. - A z jakiego materiału?
- Z ładnego - po chwili zastanowienia odrzekł Ferdynand.
- A jak go uszyjemy?
- Ładnie.
- A kamizelka jaka będzie?
- Ładna.
- A spodnie?
- Ładne.
- A klapy?
- Ładne.
- A z jakim mankietem zrobimy spodnie?
- Z ładnym.
- A jaką damy podszewkę?
- Ładną.
Pan Dogg był uszczęśliwiony. Pierwszy raz zdarzyło mu się spotkać klienta, który tak dobrze wiedział czego chce. " Czego i Wam życzę!

niedziela, 29 grudnia 2013

Królowa Śniegu, Hans Christian Andersen

Każdy pretekst jest dobry ... i korzystając z pretekstu, że słowa należy dotrzymywać po przegranym zakładzie kupiłem synkowi, a właściwie także i sobie "Królową Śniegu" Hansa Christiana Andersena z ilustracjami Vladyslava Yerko. Bez dwóch zdań, to najlepiej ilustrowana książka dla dzieci, która ukazała się u nas ostatnimi laty (swoją drogą pokazuje też nasze zapóźnienie w tej dziedzinie bo ukazała się u nas dopiero po trzynastu latach) ale, o czym zorientowałem się dopiero wówczas gdy ją przekartkowałem, mogąca stanowić zabawę także dla dorosłych. Zwłaszcza dla tych, którzy choć trochę interesują się sztuką.


Nawet z pobieżnego oglądu tego co można znaleźć w internecie widać, że inspiracją dla Yerko mogło być malarstwo prerafaelitów, na niektórych ilustracjach, jak choćby na tej w której Gerda i Kay spotykają się w pałacu królowej Śniegu, wyraźnie widać to nieobecne spojrzenie postaci "opakowane" w wysmakowaną formę, jak w obrazach Dante Gabriela Rossetti'ego.




Ale na tej ilustracji jest jeszcze coś - wieża Babel przypominająca kształtem tą z "Małej wieży Babel" Pietera Bruegel'a i nie jest to przypadkowe skojarzenie, bo do niego nawiązuje wyraźnie także ilustracja z saniami przelatującymi nad wioską, jak z szesnastowiecznych niderlandzkich obrazów. Jest na niej i śnieg, i gospoda, i kościół, i staw, i wieśniacy, a jakby tego było mało uważny czytelnik książki (na skanie trudno to zobaczyć) zauważy, że po prawej stronie znajduje się tabliczka z nazwą ulicy - "Breughel str".



Ale na tym nie koniec malarskich skojarzeń.  Z siedemnastowiecznymi flamandzkimi martwymi naturami z kwiatami może kojarzyć się ilustracja z ogrodu kwiatowego (krainy śmierci) czarodziejki, no i jeszcze na dokładkę ten aniołek z "Madonny Sykstyńskiej" Rafaela Santi.

 
 
Z kolei na ilustracji z wnętrza zamku, w którym mieszkała dobra księżniczka (czy w ujęciu Yerko nie mogłaby być Calineczką, a na komodzie nie stoi czasami para bohaterów i innej baśni Andersena "Pasterka i kominiarczyk"?) można odnaleźć portrety Hansa Holbeina (po lewej stronie artefakt Henryka VIII, po prawej Jane Seymour (?), a lista na tym się nie kończy. Przednia zabawa.



Jest jednak coś co budzi u mnie tzw. mieszane uczucia a mianowicie "uniwersalność" niektórych ilustracji kojarzących się bardziej z innymi klasycznymi opowieściami dla dzieci; z "Piotrusiem Panem", "Dziadkiem do orzechów" czy "Alicją w krainie czarów", choć oczywiście nie musi być to traktowane jako wada lecz wręcz stanowić zaletę. W sumie jednak przecież to nie istotne, najważniejsze że książka podoba się dziecku i mam tylko nadzieję, że "Królowa Śniegu" nie okaże się jedyną książką z ilustracjami Yerko, którą wydano u nas bo przecież już następne czekają w kolejce.

wtorek, 26 listopada 2013

Myszka Pik, Witalij Bianki

Nie dawno, w czasie dyskusji z Anną zebrało mi się, na wyznanie, że literatura rosyjska czasów ZSRR to "czarna dziura" i podobnie jak u nas lata PRL - zmarnowany czas. Ale jest coś chyba w tym, że radykalne sądy bywają radykalnymi uproszczeniami i nawet mi się nie śniło, że tak szybko będę weryfikował tą swoją "pryncypialną" opinię choć na szczęście daleko jej do kuriozum Cejrowskiego, który zabrał się za ocenę nawet nie literatury radzieckiej ale ludzi bliżej zainteresowanych kulturą rosyjską.


Zarzuciłem lekturę "Pinokia" w nowym świetnym wydaniu z ilustracjami Roberto Innocentiego i w tłumaczeniu Jarosława Mikołajskiego bo okazało się, że dziecko zbyt przeżywa przygody pajacyka, tak że porównanie z "klasyczną" wersją ilustrowaną przez Szancera a w przekładzie Zofii Jachimeckiej obiecane Lirael odsunęło się w bliżej nieokreśloną przyszłość. 

By w ramach wieczornego czytania nie wałkować w kółko Macieju "Baśni" Andersena zaryzykowałem "Myszkę Pik", o zgrozo, autorstwa Rosjanina, który był u nas wydawany w czasach najgłębszej komuny - Witalija Bianki. Ale ryzyko nie odnosiło się do tego, że był Rosjaninem ani do tego, że jego książki były wydawane w latach stalinowskich (pierwsze wydanie w 1949 r., okładka pochodzi z wydania czwartego z 1972 r.) - otóż pamiętałem jak sam byłem poruszony przygodami myszki-badylarki, która musi samotnie stawić czoła przeciwnościom losu, która za sprawą dzieci traci swój dom ale ostatecznie też i u nich znajduje schronienie, tak że na szczęście wszystko kończy się dobrze. 

Obawy okazały się płonne i to pomimo tego, że książeczka stanowiła kiedyś lekturę klas trzecich a tymczasem miała być czytana siedmiolatkowi. Historia Pika choć obfituje w wiele dramatycznych wydarzeń, podkreślonych jeszcze cokolwiek chyba jednak miejscami zbyt brutalnym realizmem i dopełniona jest utrzymanymi w mrocznej tonacji ilustracjami Marii Orłowskiej-Gabryś, znalazła wdzięcznego słuchacza. Okazuje się, że można było i w tamtych czasach napisać pouczającą i ciekawą książkę dla dzieci, do tego stopnia, że i ja byłem zawiedziony, że tak szybko się skończyła, nie mówiąc już o moim dziecku, która nie nosi żadnych znamion propagandy i w której wszystko jest dla dziecka zrozumiałe, no może z dwoma wyjątkami. Musiałem wytłumaczyć co znaczy "oswoić" i kto to był Robinson - signum temporis! 

Zaskakujące, że książka od lat 70-tych nie była wznawiana (chyba), podobnie zresztą chyba jak i pozostałe jego utwory - w przypadku "Myszki Pik" na pewno szkoda. 

piątek, 15 listopada 2013

Alicja w Krainie Czarów, Lewis Carroll

Moje pierwsze spotkanie z powieścią Carrolla jest nie do powtórzenia, to była wersja komiksowa z tygodnika "Świerszczyk" (kto to jeszcze pamięta?) prenumerowanego w szkole. Pamiętam, jak bardzo byłem niepocieszony, gdy okazało się, że nie wszystkie numery docierały do szkoły i w starannie zbieranych, dziurkowanych i nanizanych na wstążkę numerach powstawały luki i nie mogłem śledzić przygód Alicji. Było - minęło. Na pocieszenie została mi książka mojej siostry, wzięta na wieczne nieoddanie - wydanie z 1986 r. w tłumaczeniu Roberta Stillera.  


To podobno najlepsze tłumaczenie obok przekładów Macieja Słomczyńskiego i Antoniego Marianowicza. Rzeczywiście pozwala wyraźnie dostrzec warstwę, na którą nie zwraca się w pierwszej chwili uwagi koncentrując się na śledzeniu przygód Alicji, niestety ma tę wadę, że jest mało przyjazne najważniejszym odbiorcom czyli dzieciom. Za to dorośli mają zabawę gwarantowaną bo czyż nie są urocze "proste reguły wpajane przez przyjaciół", które mówią, że "rozpalony do czerwoności koniec pogrzebacza sparzy cię, jeśli go za długo trzymasz; i że jeśli bardzo głęboko zatniesz się w palec nożem to przeważnie krwawi; (...) jeśli wypijesz za dużo z butelki z napisem "Trucizna", to prawie na pewno prędzej czy później ci to zaszkodzi."

Choć zapewne krytyka feministyczna już zazgrzytałaby zębami na spostrzeżenie Gołębia - "(...) zrozum, że dziewczynki jedzą tak samo dużo jajek jak węże. Nie wierzę - odpowiedział Gołąb - ale gdyby tak było, to są też pewnym rodzajem żmij; tyle mogę powiedzieć. (...) no i co mi za różnica, czy jesteś dziewczynką, czy żmiją?" Pisząc "Alicję" Carroll był już po trzydziestce, tak że nie wykluczone, że zawarł w tej konstatacji przemyślenia na temat płci pięknej na podstawie własnych doświadczeń.  

Rozbrajająca jest również prostota diagnozy stanu ludzkiej psychiki - "A może to w ogóle pieprz powoduje, że ludzie są tacy zapiekli - ciągnęła, bardzo zadowolona, że wymyślił nową regułę - a od octu robią się skwaszeni, a od rumianku im gorzko w środku, a - a od cukierków i tym podobnych rzeczy dzieci są takie słodkie."

Jednak szczególnie lubię nie pozbawione słuszności spostrzeżenie, że "cóż jest warta książka (...) w której nie ma rozmów ani obrazków", co prawda moje wydanie jest ilustrowane przez Dušana Kállay'a ale może nadejdzie czas, że ktoś zdecyduje się wykorzystać świetne fotografie Katarzyny Widmańskiej (dwie pierwsze poniżej) przeznaczone raczej dla pełnoletnich, ewentualnie te, których autorami są Tomasz Sikora i Marcin Mroszczuk (tytułem przykładu ostatnie zdjęcie).


www.behance.net


To jednak raczej, jak mawiają prawnicy, zdarzenie przyszłe i niepewne (jak dożycie do emerytury) a jako dorośli z perspektywy czasu możemy wyrazić tylko uznanie dla etymologicznych rozważań bohaterów książki, bo i takie można znaleźć - "A ile mieliście jednego dnia lekcji? Spytała Alicja, (...). Pierwszego dnia dziesięć - odpowiedział Fałszywy Żółw - a następnego dnia dziewięć i tak dalej. Jaki to dziwny plan zajęć! Wykrzyknęła Alicja. Dlatego to się nazywa lekcje - wyjaśnił Gryfon - bo codziennie jest lekcej i lekcej." odrobinę przy tym żałując, że dowiadujemy się o nich tak późno, bo być może gdybyśmy wiedzieli o nich wcześniej, byłoby by nam w szkole choć trochę "lekcej" ...   

niedziela, 23 czerwca 2013

Siódme wtajemniczenie, Edmund Niziurski

W plebiscycie Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze na ulubioną polską powieść dla młodzieży "Siódme wtajemniczenie" znalazło się dopiero w czwartej dziesiątce. W sumie nic dziwnego zważywszy, że przeważającą większość przedstawiającą swoje typy stanowiły panie, a książka to klasyka literatury dla chłopców, prawie całkowicie pozbawiona wątków "sercowych", które są przecież naczelnym motywem powieści dla kobiet niezależnie od wieku.  


A kto lepiej niż chłopcy może zrozumieć męską solidarność, choćby dotyczyła ona "mężczyzn" będących uczniami starszych klas podstawówki, pragnienie uczestniczenia w czymś tajemniczym, co jednocześnie daje możliwość doznania przygód i wykazania się bohaterskimi czynami?

Powieść Edmunda Niziurskiego  to historia rozgrywająca się w niewielkim miasteczku na Śląsku, w małej szkole, w której rządy sprawują (a przynajmniej tak im się wydaje) dwie grupy chłopców, ci którzy tam się urodzili i przyjezdni, których rodzice tam przyjechali do pracy (podobny podział widoczny jest we wcześniejszej "Awanturze w Niekłaju"). Los nowego ucznia jest nie do pozazdroszczenia, gdy jak sam opowiada, siedział "stłamszony pod miotłą jak mysz, ze świeżo natartymi uszami i piekącymi jeszcze od mydła oczami, a na dodatek gnieciony przez rurę ściekową w okolicach kości ogonowej. I coraz smutniej mi się robiło, że nie należę do żadnego z galopujących tabunów i pomyślałem, że dobrze byłoby tak biegać swobodnie jak Bloker czy Matusek." Gdy wreszcie marzenie się spełniło i stał się jednym z nich, okazało się, że wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażał.

Trochę z obawami wracałem do tej książki pamiętając o ideologicznych motywach  widocznych w "Księdze urwisów" i, choć w nie takim już stopniu, we wspomnianej "Awanturze w Niekłaju". Aczkolwiek niegdyś nie zwracałem na nie uwagi, to jednak nie da się ukryć, że dzisiaj jednak brzmią one co najmniej anachronicznie. W "Siódmym wtajemniczeniu" na szczęście propagandy można się tylko domyślać rozpoznając w świecie chłopców analogie do świata dorosłych a i to nie są one jakoś specjalnie akcentowane.  Aktualność za to zasadniczo zachował "encyklopedyczny" podział nadużywających napojów wyskokowych, zgodnie z którym "Pijacy dzielą się ogólnie na lokalowych i koczujących. Wśród lokalowych najważniejsze są grupy pijaków barowych, i kameralnych, a wśród koczujących przeważają podpłotkowi, leśni, ogrodowi i łęgowi."

Inna rzecz, że nie wiem, na ile w dobie gier komputerowych, okraszone "wybrykami" dziecięcej fantazji i poczuciem humoru,  zdobywanie twierdzy "Persil" w niemieckim hełmie z II wojny światowej jest jeszcze atrakcyjne dla sześcio-, siódmo- i ośmioklasistów. Dla mnie było ...

sobota, 1 czerwca 2013

Z okazji Dnia Dziecka - Dom pod kasztanami, Helena Bechlerowa

Co za zbieg okoliczności, dzisiaj Dzień Dziecka a u Alicji, zgadało się o Helenie Bechlerowej, której "Dom pod kasztanami" to jedna z piękniejszych książek mojego dzieciństwa.


Czarodziejski świat, który jest na wyciągnięcie ręki i który wcale nie jest tak nieprawdopodobny jakby się to na pierwszy rzut oka wydawało, bo przecież wakacje, ciocia, dom, ogród, kasztanowce i kot to coś jak najbardziej realnego.

Ja też miałem kiedyś taką Ciocię, do której jeździłem na wakacje, też mieszkała w domu, tyle że nie ocieniały go kasztanowce a czereśnia i dzikie wino, a choć nie było kota to był za to piec. Pewnie po części "skażony" jestem sentymentem ale gdy czytam wieczorami mojemu synkowi książkę Bechlerowej, to mimo, że od jej pierwszego wydania minęło już prawie pół wieku, mam wrażenie, że nic nie straciła ona nic ze swojego czaru. 

Dziewczynka i chłopiec ciągle za sprawą swojej wyobraźni przenoszą się w zaczarowany świat wyłaniający się ze zwykłych rzeczy i zdarzeń, przeżywając przygody czasami bardziej, czasami mniej dramatyczne ale zawsze niezwykłe. Piraci, czarownica, Indianin, makówkowy król czy deszczowe panki to tylko niektóre z postaci, które spotykają na swojej drodze a jest jeszcze słoń, lew, lampart i oczywiście czarodziejski kot Tymonek zamieniający się w tygrysa.  Kto by przypuszczał, że takich gości można spotkać w na pozór zwyczajnym domu, który z jednej strony jest źródłem przygód a z drugiej, spokojną przystanią zapewniającą powrót do rzeczywistości.

Książka, jak wspomniałem, ukazała się blisko pięćdziesiąt lat temu więc i dzieci muszą stają w obliczu zdarzeń, które wymagają on nich wykazaniem się nieco "staroświeckimi" cechami; odwagą, współczuciem czy altruizmem. A do tego klasyczne ilustracje Mistrza Szancera idealnie wpasowujące się w atmosferę razem tworząc jedną z najlepszych książek dla dzieci.