środa, 29 kwietnia 2015

Sztuka Afryki w kolekcjach i badaniach polskich

Afrykańska sztuka plemienna to moje hobby i bardzo żałowałem, że nie wybrałem się w listopadzie 2010 roku na zorganizowaną przez Muzeum Narodowe w Szczecinie konferencję "Sztuka Afryki w kolekcjach i badaniach polskich". Pocieszałem się jednak myślą, że przecież publikacja wygłoszonych tam referatów przynajmniej w części tą moją nieobecność mi wynagrodzi. Wyczekiwałem jej więc jak kania dżdżu zwłaszcza, że publikacji polskich poświęconych sztuce Afryki jest na jak na lekarstwo. Rzuciłem się więc na lekturę "Sztuki Afryki w kolekcjach i badaniach polskich" jak cham na pasztetową a ale mój entuzjazm gasł z rozdziału na rozdział.


Cóż się bowiem okazało? Sztuce afrykańskiej, tej w najpopularniejszym wydaniu, reprezentowanej przez rzeźbę niezależnie funkcji jakie ona spełnia poświęcona jest może 1/3 - 1/4 książki, ostatni z czterech rozdziałów. Pierwszy poświęcony jest zagadnieniom teoretycznym, skądinąd ciekawym, dotyczącym na przykład istoty sztuki afrykańskiej ale nie brak tam też przyczynków w rodzaju "Stylistyki filmów hausańskich" Izabeli Will czy ""Narodzin" i ewolucji teatru w Afryce Zachodniej. U zarania trzeciego tysiąclecia" Anity Bednarz. Zresztą nawet aplikacyjność, że tak powiem, tekstów zapowiadających się ciekawie z punktu widzenie czytelnika zainteresowanego sztuką Afryki, jak choćby "Od fetysza do dzieła sztuki. Dekontekstualizacja przedmiotu rytualnego" staje pod znakiem, jeśli czyta się takie oto kwiatki - "Warto jednak pamiętać, że dekontekstualizacja i defunkcjonalizacja obiektów muzealnych nie dokonała się na sali wystawowej, ale dużo wcześniej, kiedy wyrwano ja ze społeczności, która je wykonała oraz używała, i przywieziono do Europy. Faktu tego nie zatai nawet najlepsza muzeifikacja kognitywna: fachowy opis i prezentacja kontekstualna. Nawet doskonała dokumentacja nie spowoduje rekontekstualizacji ani nie przywróci obiektowi pierwotnej funkcji." Obyśmy tylko zdrowi byli!

Dwa kolejne rozdziały jeszcze bardziej oddalają się od tego co wydawało mi się, że stanowić miało sól konferencji i książki. Ich tematyka oscyluje wokół regionu basenu morza Śródziemnego oraz sztuki naskalnej i wydaje mi się, że jedynie dwa z kilkunastu artykułów mogą zainteresować szerszy krąg czytelników, zresztą mówiąc szczerze, niekoniecznie ze względu na erudycyjne walory tekstów. Chodzi mi mianowicie o "Malowidła z Faras. Pół wieku po odkryciu" Stefana Jakobielskiego, które stały się publicznie znane za sprawą serii znaczków pocztowych z 1971 roku i stałej wystawy w Muzeum Narodowym w Warszawie, poświęconej temu najbardziej znanemu odkryci profesora Kazimierza Michałowskiego, od niedawna znowu otwartej dla publiczności.


Drugi ciekawy tekst to "Kolekcja zabytków egipskich Michała Tyszkiewicza (1828-1897) Polski przyczynek do dziewiętnastowiecznych wykopalisk nad Nilem" Cecylii Zofii Gałczyńskiej, zwłaszcza dla tych, którzy kojarzą jego bohatera z książki "Egipt zapomniany czyli Michała hr. Tyszkiewicza Dziennik podróży do Egiptu i Nubii (1861-62)". A jeśli nawet ktoś o nim nie słyszał to warto dowiedzieć się co nieco o Polaku, które zbiory do dzisiaj można oglądać w Luwrze.
Temu co mylnie, jak się okazało, wziąłem za clou konferencji i jej "urobku", czyli afrykańskiej sztuce plemiennej, tak jak wspomniałem, poświęcony jest tylko jeden rozdział. Składa się nań 11 publikacji, z których ponad połowa stanowi wyrywkowy przegląd tego co można zobaczyć w kilku polskich muzeach (Szczecin, Gdańsk, Poznań, Toruń i Bochnia), przy czym w odniesieniu do Muzeum Narodowego w Szczecinie Autorzy skoncentrowali się na pojedynczych eksponatach tak jak Sławomir Szafrański i Marta Tobota w "Brązowej rzeźbie Królowej Matki - Iyoba - z kolekcji Muzeum Narodowego w Szczecinie" albo grupie eksponatów jak Ewa Prądzyńska w "Sztuce Bamana w zbiorach Muzeum Narodowego w Szczecinie".

Warte wzmianki są też przyczynki Karoliny Marcinkowskiej - "Rzeźby nagrobne alo-alo jako pośrednicy w kontakcie ze zmarłymi wśród ludu Mahafaly na Madagaskarze" oraz "Pierwsze konkluzje z badań nad podgłówkami afrykańskimi" Marty i Wawrzyńca Kolbuszów.

Niestety jest coś co te wszystkie publikacje łączy a mianowicie niedostatki ilustracyjne, a przecież fotografia jest w przypadku dzieła sztuki podstawowym narzędziem poznania. Tak na przykład, w przypadku głowy Królowej Matki z Beninu, która zdobi okładkę, aż się prosi o zamieszczenie zdjęć innych tego rodzaju obiektów, o których piszą Autorzy. W przypadku sztuki Bamana czytelnicy zostali uraczeni zbiorowymi, czarnobiałymi fotografiami masek, do których studiowania przydałaby się lupa ale to i tak lepiej niż w przypadku artykułu dotyczącego podgłówków bo darmo szukać fotografii choćby jednego z nich.

Nie ma co ukrywać, dla kogoś kto interesuje się trochę sztuką afrykańską i chciałby mieć o niej ogólne wyobrażenie "Sztuka Afryki w kolekcja i badaniach" to grube, dosłownie i w przenośni, nieporozumienie. Kiedy we Wprowadzeniu jego Autorzy piszą, że "Nie mniej ważną przesłanką do zorganizowania konferencji o sztuce kontynentu był fakt marginalnego dotąd zainteresowania tą tematyką polskich badaczy, zwłaszcza w odniesieniu do Czarnej Afryki" można powiedzieć, że publikacja materiałów pokonferencyjnych tego stanu raczej nie zmieniła. Wspólnym wysiłkiem udało się ten stan potwierdzić i utrzymać, za sprawą kolejnej ezoterycznej publikacji, której krąg odbiorców ograniczony został do współautorów i może jeszcze studentów przymuszonych do lektury. A szkoda, bo choć wiadomo, że jeśli chodzi o zbiory afrykańskiej sztuki plemiennej, polskie muzea niewiele mają do zaproponowania w stosunku do poważnych zachodnich kolekcji, to jednak przecież i u nas dałoby się znaleźć coś, czym można by się pochwalić.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Los utracony, Imre Kertesz

Pierwsza refleksja, która mnie naszła przy lekturze "Losu utraconego", to jego podobieństwo do "Pamiętnika z powstania warszawskiego" . Ta sama perspektywa młodego chłopaka, który zderzony jest z czymś co przekracza dotychczasowe doświadczenie, powszechność i realność śmierci, odheroizowanie, no i w jakimś stopniu podobny język.  Druga, to spostrzeżenie, że na tle tego do czego przyzwyczaiła nas klasyka literatury obozowej, począwszy od książek Borowskiego, Gawalewicza, Kajzera, Kielara, Nałkowskiej czy Szmaglewskiej po ekstrema Kossak i Grzesiuka, powieść Kertesza zakrawa na bluźnierstwo, bo chyba nikt przed nim nie ośmielił się mówić "o szczęściu obozów koncentracyjnych" i pragnieniu życia w "pięknym obozie koncentracyjnym" i to w dodatku z punktu widzenia muzułmana, pariasa obozowej społeczności.


Obóz w "Losie utraconym" jest światem całkowicie odmiennym od tego co jest na zewnątrz. Czymś gdzie dotychczasowe prawa i logika nie mają żadnego znaczenia, gdzie "wszystko jest możliwe i wiarygodne, nawet rzeczy zupełnie sprzeczne" a człowiek w żadnym stopniu nie jest przygotowany na to co go tam spotyka bo nie można być przygotowanym na życie tam, gdzie "krematorium jest celem, istotą, sensem".  Kertesz oprócz wstrząsających opisów rzeczywistości obozowej, które, jakkolwiek by to brzmiało, nie są jednak w literaturze niczym nowym, podejmuje wątek postawy wobec Holocaustu, pokazując różne jej aspekty, w tym także ten, który nie tak dawno zbulwersował opinię publiczną, ilustrowany przypadkiem policjanta, który "uczciwie" wypełnia swoje obowiązki doprowadzając Żydów na miejsce zbiórki czy żandarma odwołującego się do patriotyzmu ofiar z chęci wyłudzenia od nich kosztowności. Okazuje się, że bycie Żydem unieważnia bycie Węgrem, zasługi dla węgierskiej ojczyzny, niezależnie od ich wymiaru, nie mają żadnego znaczenia. 

Keretesz nie pomija też elementów niewygodnych dla samej społeczności żydowskiej, jej bierności wobec Zagłady ("ale co mogliśmy zrobić?" "nic, oczywiście, albo - (...) - cokolwiek, co było równie niedorzeczne jak to, że nic nie zrobiliśmy") i współuczestnictwa w machinie stworzonej dla uśmiercenia własnych pobratymców. Wreszcie zwraca uwagę na coś, co wydaje się szczytem absurdu - przejawy rasizmu wśród samych Żydów, jego bohater zostaje przecież odrzucony jako "obcy" przez innych Żydów, którzy także w obozie zaznaczają swoją odrębność. Doprawdy miał on wielkie szczęście, że to nie na nich trafił w buchenwaldzkim lazarecie.

Co z tego, że dla niego pojęcie "Żyd" nic nie znaczy, zaś bycie Żydem uważa tylko za kwestię przypadku. Dla innych to wcale nie jest bez znaczenia. Za pielęgnowaną przez wieki odrębność i poczucie wyższości absurdalnie wysoką cenę musieli zapłacić wszyscy.

To wszystko jest tak niespodziewane, tak zaskakujące, że trudno dziwić się tonowi naiwnego zdziwienia jaki towarzyszy opowieści głównego bohatera "Losu utraconego" . On może wydawać się nieco infantylny ale czyż zaskoczenie, niemożność zrozumienia tego co się dzieje przez piętnastoletniego chłopaka nie jest naturalną postawą wobec tego co przekracza dotychczasowe doświadczenie, także ludzi dorosłych, którzy sami nie zdają sobie sprawy z tego co zgotował im los.

Właśnie, czy los? To wokół pytania o to skupia się chyba sedno powieści Kertesza - "kiedy jest los, to nie ma wolności. - Jeśli zaś (...) jest wolność, nie ma losu", i który ten dylemat pozostawia nierozstrzygnięty. 

wtorek, 21 kwietnia 2015

Andy Warhol. Życie i śmierć, Victor Bockris

Sztuka Andy Warhola to nie moja bajka. Zdecydowanie. Zresztą nie tylko nie moja. Nawet u szczytu powodzenia przez niektórych krytyków uznawany był za "płytkiego malarza, którego poczucie rzeczywistości ukształtował (...) kineskop telewizora" i którego twórczość to "ziejący pustką szwindel". Z tej między innymi przyczyny książka Victora Bockrisa odbyła u mnie na półce kilkuletnią kwarantannę. Ale wreszcie przyszedł jej czas, bo twórczości Warhola ignorować się nie da - i jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że wcześniej po nią nie sięgnąłem. To świetnie napisana książka, którą czyta się jak skandalizującą powieść obyczajową i która podobnie jak biografia Arbus uzmysławia, niezależnie od oceny jej bohatera i jego sztuki, że w gruncie rzeczy w świecie sztuki współczesnej (zresztą nie tylko) jesteśmy "piątą ligą Europy" i co najmniej "50 lat za Murzynami".

Ze zgrozą odkryłem, że z szeregu artystów, którzy w latach 60-tych kształtowali obraz nowoczesnego malarstwa w Ameryce: "Johnsa, Rauschenberga, Oldenburga, Wesselmanna, Lichtensteina, Rosenquista, Segala, Indiany, Stelli, Reda Groomsa, Jima Dine'a, Lucasa Samarasa, Roberta Whitmana i innych" tylko jedno nazwisko coś mi mówiło. Książka Bockrisa w dużym stopniu pozwala nadrobić tego rodzaju niedostatek, choć na szczęście nie stanowi ona wykładu z historii sztuki bo pisząc o "ciemnej stronie sztuki reklamowej - wykorzystywaniu obrazów przedstawiających ukrytą agresję i lęk przed samotnością, dążenie do sukcesu i seks, która miała się stać atutem najsłynniejszych obrazów popartowskich Warhola, pełnych blichtru i przepychu" udało mu się wyważyć proporcje pomiędzy dziełem a jego twórcą, poświęcając znacznie więcej czasu temu drugiemu choć nie pomijając pierwszego.


Biografia "Andy Warhol. Życie i śmierć" napisana została przez człowieka, który należał do słynnej Fabryki Warhola, znał go osobiście i doświadczył na sobie zmienności i przedmiotowego potraktowania przez swego mistrza, który "potrafił być bardzo czuły, bardzo dobry, bardzo hojny, a jednak zrywał znajomość, gdy nie służyła jego karierze" choć i tak Bockris miał szczęście, że ustrzegł się losu tych, którym chwilowy sukces u boku Warhola zawrócił w głowie do tego stopnia, że zatracili umiejętność trzeźwej oceny rzeczywistości. Tajemnicą poliszynela było przecież, że "wybierał osoby przeważnie bardzo młode, piękne, niezrównoważone psychicznie, które w zamian za aprobatę, wsparcie i zaufanie z wielką szczerością ukazywały siebie. W rezultacie wiele z nich uzależniało się psychicznie od Andy'ego, a kiedy upływał okres ich przydatności - bywało zwykle od trzech do sześciu miesięcy - i jego uwagę zajmował już ktoś inny, opuszczona gwiazda odnajdywała się w roli narkomana, który nagle traci dostawcę." A kwintesencją jego stosunku do ludzi z nim związanych była reakcja na wiadomość o samobójstwie jednego z odepchniętych przez współpracowników - "Dlaczego mi nie powiedział, że to zrobi? Dlaczego nie powiedział? Można było tam pojechać i to sfilmować". To wampiryczne podejście do ludzi zresztą zemściło się w końcu na Warholu, który padł ofiarą zamachu z ręki "przegiętej" jakby to powiedział Bockris bojowniczki o prawa kobiet, i do końca życia zmagała się z jego konsekwencjami.

A przecież chyba nie powinno się być tym wszystkim zaskoczonym. To, że "Andy Warhol nie tworzył w pracowni; produkował sztukę metodą taśmową w warsztacie pełnym ludzi, który nazwał Fabryką" wydaje się znamienne. Wszakże sama nazwa "Fabryka" nie ma żadnych romantycznych konotacji a wręcz przeciwnie, kojarzy się z wyzyskiem i merkantylnym nastawieniem. Wszyscy wiedzieli na czym to polega, także i ci, którzy padli ofiarą Warhola a przede wszystkim własnej naiwności i złudzeń, i jeśli już, to przede wszystkim powinni przeprowadzić rachunek własnego sumienia bo przecież wiedzieli z kim się wiązali a samooszukiwanie nie jest przecież usprawiedliwieniem. To prawda, że z książki Bockrisa wyłania się obraz Warhola jako człowieka żądnego sławy, pieniędzy i władzy ale przecież "świat, w którym poruszał się Andy, nie należał do przyjemnych. Większość ludzi, z którymi się spotykał, pozabijałyby się nawzajem dla pieniędzy, splendoru, sławy, gdyby to nie było sprzeczne z prawem. Byli złośliwi, pełni pogardy, nadęci. Najlepiej wiodło się najbardziej znienawidzonym, a największy poklask zdobywali najsprytniejsi szydercy." Warhol był po prostu w swej kategorii najlepszy.  

Nie da się ukryć, że Bockris jest krytyczny wobec środowiska Warhola, wiele jego uwag, jak choćby te o "przegiętych ciotach" w ustach kogoś innego zapewne potraktowane byłoby jako homofobiczne. A czego jak czego, to homoseksualizmu bohatera swojej książki i jego otoczenia Bockris nie ukrywał, pisząc o Fabryce jako o świecie mężczyzn homoseksualistów i otwarcie przyznając, że to "przychylne przyjęcie wśród gejowskich odbiorców przyczyniło się głównej mierze do sukcesu" Warhola. Nie ma to jednak charakteru oskarżenia, czy deprecjacji niezależnie, od tego jak bardzo bulwersujące ekscesy z życia Warhola i jego otoczenia opisuje Bockris. Powiedziałbym raczej, że oddaje on sprawiedliwość swojemu ex-mentorowi nie zamiatając brudów pod dywan i dostrzegając w nim postać mimo wszystko rozdartą co widoczne było w jego sztuce "z jednej strony przyjmował on, za świętym Franciszkiem z Asyżu, że pośród "setek kwiatów, setek ludzi, setek zwierząt, nie ma dwóch takich samych, każdy jest niepowtarzalny". Z drugiej strony powtórzenie było dla niego zmorą istnienia: Andy doszedł do wniosku, że człowiek się nie zmienia i że dręczące go problemy będą nawracały przez całe życie."

Świetna książka. Polecam. 

sobota, 11 kwietnia 2015

Przypadki Robinsona Kruzoe, Daniel Defoe

Nie pomny na ostrzeżenia Beznadziejnie Zacofanego w Lekturze postanowiłem wrócić do klasyki literatury przygodowej - "Robinsona Kruzoe" (i to na dodatek ze wstępem Jana Kotta, w którym nie obyło się bez odwołań do Lenina i Marksa) a właściwie nie tyle wrócić co wreszcie poznać ją w wersji kanonicznej, bo to z czym miałem do czynienia jako dziecko okazało się być przykrojoną ad usum delphini przeróbką Stanisława Stampf'la, konkurencyjną wobec wcześniejszej wersji Władysława Ludwika Anczyca i tak zresztą chyba nie najgorszą skoro z tekstu liczącego ok. 600 stron Stampf'l zszedł do prawie 400 a Anczyc do niecałych 300 stron, podczas gdy najbardziej skondensowany wariant nie przekracza 150 stron (pikanterii dodaje fakt, że został on wydany przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, które wyszły na przeciw oczekiwaniom uczniów, niemających jak wiadomo czasu by czytać lektury ale jego autor nie miał chyba czyste sumienia bo wolał pozostać ukryty pod pseudonimem Emer). Skróty te są zapewne w dużej mierze spowodowane tym, że przeróbki dotyczą tylko pierwszej części powieści, na którą w oryginale składają się dwie części. Akcja pierwszej toczy się głównie na bezludnej wyspie u ujścia Orinoko, zaś druga opowiada o dalszych dziejach wyspy po opuszczeniu jej przez Robinsona i odwiedzinach jej a następnie o podróży do Brazylii, Madagaskar, morza Dalekiego Wschodu, Chiny, Mongolię i Syberię.


W każdym razie to co czytałem w dzieciństwie i to co zalewa rynek także obecnie nie jest powieścią Defoe. W większości to przeróbki, które mają się do oryginału mniej więcej tak jak wydanie "Braci Karamazow" w edycji wydawnictwa MG do oryginału. Owszem dzieci mogą na ich podstawie poznać przygody tytułowego bohatera, choć nie dam głowy że wszystkie, bo odstępstwa od oryginału posuwają się do tego, że Piętaszek zostaje uśmiercony opuszczając wraz z Robinsonem wyspę, podczas gdy u Defoe w dobrym zdrowiu wraz z Kruzoe dociera do Londynu a ginie dopiero 7 lat później, gdy odwiedza wraz z nim wyspę podczas drugiej podróży Robinsona.

Z Piętaszkiem to w ogóle ciekawa sprawa. Jak wiadomo swe imię zawdzięczał temu, że z rąk kanibali został uratowany w piątek. Tyle, że jak wynika z powieści, Robinson wiele lat wcześniej zanim zetknął się z chłopakiem stracił rozeznanie co do dni tygodnia, trochę więc to dziwne, że po ponad dwudziestu latach z okładem znowu dokładnie wie jaki akurat jest dzień tygodnia. Ale lapsusów jest znacznie więcej, raz bowiem Kruzoe obawia się 20-30 tubylców, innym razem zmierzenie się z dwudziestoma to żaden problem, że nie wspomnę już o tygrysach w Afryce czy Indianach na Madagaskarze.

Ale po lekturze wersji kanonicznej nie dziwię się, że "Przygody Robinsona Kruzoe" podlegają przeróbkom, bo nie są one książką li tylko przygodową a już na pewno nie są książką dla dzieci. Kiedy okręt Kruzoe płynący po niewolników rozbija się, on ma już 27 lat a gdy wraca do Anglii 55, zaś w ponowną podróż trwającą 11 lat udaje się jako starszy pan w wieku 62 lat. Mało które dziecko zainteresowane byłoby podróżniczymi przygodami seniora. To zupełnie inna kategoria niż na przykład "Wyspa skarbów" Stevensona. Defoe zapewne mocno by się zdziwił gdyby dowiedział się jak jest dzisiaj odbierany i marną pociechą chyba była by dla niego wiadomość, że jest w dobrym towarzystwie bo podobny los spotkał "Podróże Guliwera" Swifta.

Jego powieść poza warstwą przygodową okazuje się całkiem niespodziewanie, bo początek absolutnie tego nie zapowiada, opowieścią o oparciu jakim jest Bóg w życiu człowieka, o potrzebie władzy i dobrobytu, wreszcie, co raczej nie było zamierzeniem Defoe, o strachu przed Innym. Kole też dzisiaj w oczy swoją niepoprawnością polityczną: rasizmem, seksizmem, przekonaniem o wyższości protestantyzmu nad katolicyzmem a Brytyjczyków nad innymi nacjami.

To co nie mniej zaskakuje, to w gruncie rzeczy zadowolenie Robinsona z jego pobytu na wyspie. Ludzie nie są mu do niczego potrzebni, może poza brakiem "przedmiotu władzy", kolejne lata mijają w ekspresowym tempie a jego życie staje się coraz to wygodniejsze, tak w końcu w zasadzie jedyną jego troską staje się... niemożność ważenia piwa. W stosunku do innych dominują dwa uczucia - strach i potrzeba władzy. Obwarowuje swoją siedzibę, mimo że na wyspie przez lata nie widział żywego ducha, a kiedy po latach samotności znajduje odcisk stopy pierwszym jego odczuciem jest strach. Nie ciekawość czy nadzieja na spotkanie z człowiekiem lecz strach. Kiedy powstaje szansa ocalenia z sąsiedniej wyspy rozbitków z hiszpańskiego statku, najważniejszy okazuje się dla niego "traktat", który ma zapewnić poszanowanie jego władzy na wyspie. Kiedy ratuje Piętaszka, to tylko po to, by ten został jego, nie bójmy się tego słowa, niewolnikiem. Ale to nic szokującego, jeśli się zważy, że Robinson był na najlepszej drodze do zostania handlarzem niewolników. "W moich oczach - pisze - dzicy byli tylko niewolnikami używanymi do roboty, a gdyby jej zabrakło, bylibyśmy ich wysłali na sprzedaż do innych krajów; jeżeliby w interesie naszym było się ich pozbyć, z radością wysłalibyśmy ich gdziekolwiek bądź, bez względu na to, że swej ojczyzny nigdy już nie zobaczą." Cóż za wyznanie w ustach człowieka, który troszczy się o ewangelizację swoich pobratymców, których wcześniej własnowolnie skazał na pobyt na wyspie, którą opuścił i martwi się tym, że żyją oni w grzechu z tubylkami.

Patrząc na Robinsona Kruzoe z dzisiejszego punktu widzenia, można powiedzieć, że Daniel Defoe stworzył antypatyczną, chwilami śmieszną, chwilami irytującą postać, antypatycznego typa, który owszem zachowuje dozgonną wdzięczność za wyświadczone mu niegdyś przysługi ale też uzurpuje sobie prawo nie tylko do mieszania się w życie innych ale i do decydowania o nim. Lepiej takiego unikać.

środa, 8 kwietnia 2015

Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką, Anatole France

Na którymś z blogów, ktoś przypomniał o zamieszczeniu powieści Anatole'a France w indeksie ksiąg zakazanych. Dzisiaj coś takiego to byłby marketingowy strzał w dziesiątkę bo bez tego France nie miałby co liczyć na znalezienie się na listach bestsellerów, stanowiąc zaprzeczenie tego wszystkiego co dominuje w dzisiejszej literaturze. Erudycja, dowcip, smak, nastrój - któż dzisiaj potrafi tak pisać? To wszystko można znaleźć w jego opus magnum, "Gospodzie pod Królową Gęsią Nóżką", po którą sięgnąłem bo jakoś trudno było mi uwierzyć, że autor "Zbrodni Sylwestra Bonnard" mógł trafić na Index librorum prohibitorum.

Fakt, przyznaję, w 1893 roku kiedy powieść ujrzała światło dzienne, znacznie mocniej niż dziś brzmiała opinia, że  "trzeba gardzić tymi śmiesznymi bajkami o diabłach i żałować tylko, że synowie Kościoła, zrodzeni w jasności wiary, czynią sobie o Bogu i świecie pojęcie mniej wzniosłe od tego, które mieli taki Platon lub Cyceron, żyjący w ciemności pogaństwa", nie mówiąc już o ocenie dorobku teologii - "Biblia, mój synu, a głównie księgi Mojżesza zawierają wielkie i pożyteczne prawdy. Sąd taki wydaje się dziś nierozsądny i śmieszny dlatego, że teologowie swymi komentarzami, objaśnieniami i rozmyślaniami tak dalece skazili to tak zwane przez nich Pismo, że uczynili zeń podręcznik omyłek, bibliotekę nonsensów, stek kłamstw, głupstw, idiotyzmów, liceum nieuctwa, muzeum bezeceństw, skarbnicę głupoty i złośliwości ludzkiej. Ale pierwiastkowo, synu, była to świątynia pełna światła niebieskiego."


Jeśli do tego dodać libertyńskie obyczaje duchownych i zapędy miłosne postaci występujących w powieści to książka France wychodziłaby na jakieś epigońskie dzieło francuskiego oświecenia utrzymujące się w tradycji "Kandyda" i "Kubusia Fatalista". Nie bez kozery zapewne, główny bohater "Gospody pod Królową Gęsią Nóżką" ma na imię Jakub, ciąg logiczny wywodzony przez jego mentora, księdza Coignard może kojarzyć się z wywodami Panglossa - "Bo zważ tylko, mój panie: młody duchowny, dziewka kuchenna, drabina, wiązka siana! Co za ciągłość! Co za ład! Co za zbieg harmonii przedustawnych! Co za związek przyczyn i skutków! Co za dowód istnienia Boga!", a i motyw zesłania do Ameryki dziewczyny, do której zapalał się Kubuś Rożenek też jest całkiem nieznany.

Tyle że te paralele aż prowokują do pytania, o co tyle zamieszania? Jakieś naśladownictwo i to zapewne mało porywające, bo nie da się ukryć, że pisarze oświecenia francuskiego nie przykuwają do książki i nie czyta się ich z wypiekami na twarzy. A tu zaraz: arcydzieło, klasyka literatury światowej, itd. A jednak! Jest w książce France coś, co sprawia, że przewyższa ona swoje inspiracje.

To nie napisana ad hoc polemika, o której przyczynach pamiętają jedynie ci, którzy zawodowo zajmują literaturą francuską i absolwenci filologii romańskiej ale rzecz ponadczasowa. Choć sama w sobie nie mniej kąśliwa niż jej poprzedniczki, co widać z przytoczonych próbek, to jednak jej pazur schowany jest na ogół w białej jedwabnej rękawiczce. France wychodzi bowiem do czytelnika z pogodną życzliwością, miękkim sceptycyzmem co do natury człowieka i świata, powątpiewając w potęgę ludzkiego rozumu. "Można być - pisze - ofiarą złudzenia; oczy i wszystkie zmysły nasze są posłańcami błędów i zwiastunami fałszu; więcej nas zwodzą, niźli uczą; ukazują nam tylko niepewne i błędne obrazy. Prawda im się wymyka, bo prawda ma to wspólne ze swym pierwiastkiem wiekuistym, że tak jak on jest niewidzialna." Przeciwstawia temu, co na tle jego kąśliwych uwag pod adresem "zinstytucjonalizowanych" przejawów wiary, mocno zaskakuje, coś co dzisiaj "wychodzi z mody" - zaufanie pokładane w Bogu. W ustach autora, który kojarzy się ze wszystkim tylko nie z wiarą słowa "taki bo to już jest los człowieka zdanego na samego siebie; błądzimy nędznie, jesteśmy ofiarami złudnych obrazów, gonimy mary i chwytamy cienie; w Bogu tylko jest prawda i stałość" to prawdziwy szok.

Co prawda, mówi się o satyrycznym zadęciu w prozie France ale kiedy pisze on coś takiego w "Gospodzie pod Królową Gęsią Nóżką", jakoś się tego nie wyczuwa, a przynajmniej ja nie znajdowałem drwiny w podsumowaniu życia i wiary człowieka, gdy "Bóg w dobroci swej pozwala, by jedna chwila nas zbawiła, ale trzeba, by to była chwila ostatnia; wszystko więc zależy od jednej minuty, wobec której reszta życia jest jakby niczym", a i epizod, w którym umierający ksiądz, którego życia dalekie było oficjalnego obrazu duchownego ("Mój drogi mistrz w świetle pochodni, czerwony, spotniały, z oczami wybałuszonymi, w rozpiętej odzieży, z dużym brzuchem wywalonym - wyglądał na człowieka, z którym niełatwo się sprawić") przywołuje słowa świętego Pawła z Listu do Koryntian "być na ziemi, tak jakby nie będąc na niej, posiadać, jakby nie posiadając, bo obraz świata tego przemija" z pewnością z drwiną się nie kojarzy.

Nie żeby jej w powieści nie było. Przecież gdy Jahela dopytuje się, kim jest ojciec jej ukochanego i puentuje jego odpowiedzi "Czy prowadzi interesy z dworem? Czy ma urząd w finansach? Nie? To szkoda, trzeba więc kochać cię dla ciebie samego wyłącznie" trudno się nie uśmiechnąć i nie zadumać nad zagadką kobiecej natury. Stosunek do kobiet France'a to zresztą osobna historia, daleka od dzisiejszej poprawności politycznej bo nie sądzę by jego twierdzenie, że "chcieć pozostawić pamięć o sobie w sercu kobiety, jest to chcieć odcisnąć ślad pierścienia na bieżącej wodzie. Toteż strzeżmy się zamieszkać w tym, co przemija, a przywiążmy się do tego, co nie umiera", zdobyło mu u pań popularność, a w każdym razie nie ten rodzaj popularności, który jest najbardziej pożądany. Rzecz chyba tylko w tym, że "Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką" dzisiaj nie cieszy się żadnym rodzajem popularności, bo dzisiaj w literaturze w cenie są już zupełnie inne wartości. 

piątek, 3 kwietnia 2015

Z zimną krwią, Truman Capote

Kansas przeszło do literatury światowej za sprawą co najmniej dwóch książek: "Czarnoksiężnika z krainy Oz" oraz "Z zimną krwią" (w której, gdyby ktoś chciał, mógłby dopatrzeć się także innego łącznika z powieścią L. Franka Bauma - w postaci stracha na wróble). Do powtórki powieści Capote'a sprowokował mnie Wojciech Tochman porównując ją z "Nie oświadczam się" ale to zestawienie jest tak samo uzasadnione, jak jego twierdzenie, że kara śmierci jest morderstwem. Pamiętając "Z zimną krwią" tylko piąte przez dziesiąte, na wszelki wypadek chciałem się jednak upewnić, czy aby mój sąd nie był zbyt pochopny. Przeczytałem - nie, nie był.

Trzeba dużo wyobraźni by mord stanowiący rodzaj rodzinnej wendetty dokonanej przez sąsiada porównywać z mordem rabunkowym dokonanym przez ludzi, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się ze swoimi ofiarami (dla niezorientowanych, Truman Capote relacjonuje autentyczną historię zabójstwa czterosoobowej zamożnej, farmerskiej rodziny zastrzelonej przez dwóch kryminalistów we własnym, położonym na odludziu domu). Morderstwo bez świadków z morderstwem na oczach kilkudziesięciu ludzi. Uporządkowaną chronologicznie opowieść z czymś co składa się raczej na mozaikę, która nie do końca składa się na kompletną całość.


W historii opowiedzianej przez Capote'a "zbrodnia była psychologicznym przypadkiem, czynem nieledwie bezosobowym; ofiary mogły równie dobrze zostać zabite przez piorun. Z wyjątkiem jednej rzeczy: doświadczyły przeciągłego lęku, cierpiały" dokonanym przez ludzi, podobnych trochę do Kate z "Na wschód od Edenu" z których jeden był "rzadkością, "urodzonym zabójcą" - absolutnie zdrowym na umyśle, ale pozbawionym sumienia i zdolnym zadawać z najzimniejszą krwią śmiertelne ciosy, z przyczyną lub bez przyczyny."

To właśnie to postrzeganie morderców należy do najbardziej intrygujących kwestii. Ich własne postrzeganie zostało zestawione z wcale niejednolitą oceną dokonaną przez innych; rodziców, rodzeństwo, współwięźniów, znajomych czy psychologów sprawia, że czytelnik podążając za Capotem zaczyna się miotać w swoich ocenach. Z kim właściwie ma do czynienia? Ze zwyrodnialcami, czy może ludźmi skrzywdzonymi przez los, których czyn jest konsekwencją niesprawiedliwości i zła, której sami doświadczyli i chwilami budzącymi współczucie? Czy zło, którego doświadczyli może być przynajmniej w jakimś stopniu usprawiedliwieniem ich czynu, czy też tak jak dowiaduje się jeden z nich, nikt "nie jest odpowiedzialny za Twoje złe postępki czy Twoje dobre uczynki. To, co zrobiłeś, czy było dobre, czy było złe, jest Twoim dziełem". A może to jak siebie postrzegają jest tylko chęcią samousprawiedliwienia a nie próbą uczciwego opisania własnego życia?

Druga rzecz zmuszająca do zastanowienia, to znaczenie zbrodni dla społeczności, w której żyła zamordowana rodzina. Choć dzięki powieści sprawa nabrała, po latach niebywałej rangi i w związku z tym "niektórzy mogą mniemać, że oczy całego kraju będą zwrócone na Garden City podczas sensacyjnego procesu o zabójstwo. Tak jednak nie jest. Już o sto mil na zachód stąd, w Colorado, mało kto zna tę sprawę - poza tym, iż pamięta, że paru członków jakiejś wybitnej rodziny zostało zamordowanych. (...) ta zbrodnia i rozprawa są tylko jednymi z wielu podobnych, o których ludzie czytali i zapomnieli...". Morderstwo wstrząsnęło tylko lokalną społecznością, którą ogarnęło "osłupienie przechodzące w trwogę - płytkie uczucie zgrozy, które wprędce pogłębił zimny prąd osobistego strachu". Jakoś to dziwnie pobrzmiewa znaczenie tej śmierci wynikające ze statusu ofiar. Stwierdzenie, że "nie byłoby takiego wzburzenia, gdyby to się zdarzyło komukolwiek z wyjątkiem Clutterów. Komuś mniej podziwianemu. Zamożnemu. Zabezpieczonemu. Ale ta rodzina reprezentowała wszystko to, co ludzie tutaj naprawdę cenią i szanują, i fakt, że coś podobnego zdarzyło się właśnie im... no, to tak, jakby ktoś nam powiedział, że nie ma Boga." Brutalny wniosek - gdyby ofiarą padły osoby mniej popularne, mniej zamożne pewnie nie byłoby to takie ważne, a tak śmierć tej rodziny sprawiła, że dla jej sąsiadów i znajomych świat zmienił swoje oblicze. Bezpowrotnie znikło poczucie bezpieczeństwa związane z byciem "u siebie" i nie zmieniła tego nawet wykonany na mordercach wyrok śmierci.

Właśnie - kara śmierci. To ona jest ostatecznym zwieńczeniem książki, z dylematem, czy "ze względu na ogrom zbrodni i wyraźny zupełny brak miłosierdzia dla ofiar, jedynym sposobem zapewnienia społeczeństwu absolutnej ochrony" czy też jest to jeszcze jedno zabójstwo dokonane "z dość zimną krwią". Capote unika ferowania werdyktu także w tej sprawie, podrzucając tylko czytelnikowi takie czy inne rozwiązania i pozostawiając go na pastwę własnych sądów i przypuszczeń.

Świetna książka, literatura par excellance.