czwartek, 30 listopada 2017

Bierut. Kiedy partia była bogiem, Piotr Lipiński

Pamiętam jak zaciekawił mnie grób Bieruta podczas mojej pierwszej wizyty na Powązkach Wojskowych. Kojarzyłem go (Bieruta nie grób) ze znaczków pocztowych, które zbierał mój Tata. W pamięci utkwił mi zwłaszcza jeden z nich, wydany z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka w 1952 r., na którym Bierut idzie po łące w otoczeniu uczennic zbierających polne kwiaty. I tyle. Jakoś nie było okazji, by dowiedzieć się o nim czegoś więcej ponad suche dane, jakie można znaleźć w wikipedii, tak że gdy natknąłem się na książkę Piotra Lipińskiego w przydworcowej księgarni wiele się nie zastanawiałem nad zakupem, zwłaszcza że czekała mnie długa podróż.


Cóż, powiedziałbym, że był to zakup połowicznie udany, szału nie ma, wielu rzeczy się dowiedziałem ale też kończyłem książkę z poczuciem niedosytu i konstatacją, że w gruncie rzeczy niewiele wiadomo o człowieku, który przecież w sumie jeszcze nie tak dawno rządził Polską. Nie chodzi nawet o dane biograficzne, o to, co, gdzie i kiedy robił, ale o to jakim był człowiekiem. Odpowiedź na to pytanie, jaka wyłania się z książki Lipińskiego mnie wydaje się mało przekonująca.

Bierut jako uprzejmy, kulturalny pan, okazujący łaskę swoim politycznym przeciwnikom, posłuszny Stalinowi. Coś tu nie gra. Mamy przecież do czynienia z człowiekiem, który rządził Polską w najgorszym okresie w jej powojennej historii. Nie mogę też uwierzyć by Autor "kupił" stworzony na potrzeby propagandy wizerunek Bieruta z sarenkami na ręki i w towarzystwie dzieci. To jakby wariant dobrze znanego schematu "dobry car - źli bojarowie". Mnie wydaje się mało wiarygodny. Fakt, że Autor stanął, paradoksalnie przed trudnym zadaniem.

Paradoksalnie, bo przecież pisze o człowieku z pierwszych stron gazet, który w końcu przecież nie zmarł przed wiekami. Piotr Lipiński buduje swoją opowieść o Bierucie opierając się na dwóch rodzajach świadectw; dokumentach par excellance, że tak powiem i opowieściach (także pisanych) ludzi, którzy znali bohatera jego książki. I tu trafiamy na problem, z którym nie do końca się uporał. Te pisane świadectwa to komunistyczna hagiografia, przy lekturze której czytelnikowi oczy otwierają się szeroko ze zdumienia i, co tu dużo mówić, ogarnia niesmak zwłaszcza gdy czyta się wiernopoddańcze hołdy pisane przez ludzi kultury.

Z kolei rozmówcy, który głosy można znaleźć w książce, pamiętający tamte czasów, którzy mogli zetknęli się z Bierutem są, hmm... "specyficzni". Sprawdziliby się doskonale jako rozmówcy Teresy Torańskiej w "Onych" ale nie jako wiarygodni świadkowie. To ludzie, którzy wiedzą czym skończyły się ich wybory życiowe. Klęską, odrzuceniem przez społeczeństwo i zepchnięciem na zupełny margines. Trudno w tej sytuacji zdobyć się na rzetelną ocenę także własnej postawy bo trzeba byłoby przed samym sobą przyznać, że zmarnowało się swoje życie (nie mówiąc już o innych), że idee w które się wierzyło były tylko oszustwem i nie kryło się za nimi nic oprócz pragnienia zdobycia i utrzymania władzy. Piotr Lipiński jest więc skazany na manewrowanie między Scyllą a Charybdą. Ma oczywiście tego pełną świadomość i uprzedza o tym czytelnika.

Co z tego jednak, gdy z tego meandrowania niewiele wynika. Poczucie niedosytu budzą zwłaszcza rodzinne relacje Bieruta, a wydaje się że Autor jest już tak blisko. Dociera do jego dzieci, do ludzi którzy znali kobiety z którymi się związał, i co? i nic. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest to delikatna materia, żyją krewni których związki z Bierutem mogą stawiać w mocno niekomfortowej sytuacji ale przecież jak powiadał Arystoteles "Amicus Plato, sed magis amica veritas" i nie o wszystkim trzeba pisać z otwartą kurtyną. Cóż, trochę szkoda, ale pocieszam się myślą, że podobno biografia Cyrankiewicza pióra Piotra Lipińskiego jest lepsza. Zobaczymy. 

poniedziałek, 13 listopada 2017

Noc generała, Gabriel Mérétik

Książka Mérétika ma status klasyka, ale nie da się ukryć, dzisiaj już mocno przebrzmiałego, tak już zresztą było gdy książka się ukazała, osiem lat po wydarzeniach które opisuje ale wówczas niesiona była na fali wolności i odreagowania lat skrępowania cenzurą. A przecież wydawałoby się, że jej temat, wprowadzenie stanu wojennego w Polsce, to samograj. Niby tak a jednak coś tu nie gra. Nie zmieniają tego nawet "sensacyjne" wątki w rodzaju kompromitującej postawy prymasa Glempa wobec stanu wojennego, przemilczeniu przez Amerykanów wcześniejszej wiedzy na jego temat czy obojętności zachodnich dyplomacji. Lidia Ostałowska we Wstępie do "Nocy generała" informuje o pracy jaką musiał wykonać Mérétik ale jej efekt dzisiaj wcale nie poraża.


Dlaczego? chyba dlatego, że "Noc generała" kładzie nacisk na aspekty, które czytelników "średnio" interesują. Cóż ciekawego jest w problemach francuskich dziennikarzy i dyplomatów w Polsce, którzy nie mogą zorientować się w tym, co się dzieje w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku i poinformować swoich chlebodawców, albo problemy Alexandra Haiga. Mérétik "jedzie" Kapuścińskim, że tak powiem, znalazł się w egzotycznym kraju i opisuje jego życie polityczne.

Jeśli ktoś interesuje się polityką, pewnie go to zainteresuje ale jeśli interesuje go obraz społeczeństwa polskiego, to może być rozczarowany. Książka Mérétika jest spojrzeniem na polityków, ludzi zaangażowanych w politykę w Warszawie, Gdańsku czy Wrocławiu, ale jeśli będzie chciał wiedzieć jak wyglądał stan wojenny widziany oczyma zwykłych Polaków, zwykłych ludzi dla którzy, musieli stać w wielogodzinnych kolejkach, martwić się czy będą mogli wykupić kartki, którzy paradowali z koralami z papieru toaletowego, który właśnie "rzucili", a którego faktura zbliżona była bardziej do papieru ściernego niż tego co można dzisiaj kupić, bardzo się rozczaruje.  

Mérétik wspomina o kierowcy, który gdy milicja przyszła go aresztować w środku nocy obudził dzieci by nigdy o tym nie zapomniały ale już nie wspomina, o tym co czuła żona tego człowieka i żony i dzieci innych aresztowanych, do których mieszkań wyważono drzwi by zabrać mężów i ojców do więzienia. Co oni czuli, zostając sami i niemający do kogo zwrócić się o pomoc? Tego z "Nocy generała" się nie dowiemy, tak jak nie dowiemy się, jak wyglądało wprowadzenie stanu wojennego w prowincjonalnych miasteczkach czy na wsiach. A to Polska właśnie, a nie Lenigrad i Waszyngton. Gabriel Mérétik zaserwował za to czytelnikom obrazek, w którym ówczesna wicemarszałek Sejmu Halina Skibniewska roni krokodyle łzy nad losem obywateli i ojczyzny. Chciałoby się zapytać, a co pani marszałek robiła będąc posłem na Sejm od 1965 roku, w roku 1970 czy 1976? Gdzie była, gdy w latach 70-tych zamykano w więzieniach ludzi tylko dlatego, że ośmielili się mieć inne zdanie niż władza i upomnieli się o swobody, które są dla nas oczywiste i bez których nie wyobrażamy sobie życia?

Nie da się też ukryć swoistego frankofilstwa książki, nadreprezentacji wrażeń Francuzów, tych którzy byli wówczas w Polsce obecni i ówczesnych decydendów francuskiej polityki. Rzuca się to w oczy bo Mérétik wspomina o symetrii. To jakoby dla jej zachowania w książce nie ma głosu Lecha Wałęsy, ponieważ Wojciech Jaruzelski odmówił spotkania z Mérétikiem, więc przewodniczący Solidarności nie miałby przeciwwagi. Ale to mało przekonujący argument bo książka oparta jest z definicji na braku proporcji - głosów polityków Zachodu nic przecież w "Nocy generała" nie równoważy. Wychodzi na to, że jej największą wartością jest tytuł, który stał się synonimem 13 grudnia 1981 roku.  

piątek, 3 listopada 2017

Ignorancja na salonach czyli "Serce ciemności" spolszczone przez Jacka Dukaja

Nie często mi się zdarza bym odstępował od lakoniczności tytułu postu, który ogranicza się do tytułu książki i nazwiska autora. Jednak tym razem ręka mi zadrżała, gdy miałem postawić przy potworku napisanym przez Jacka Dukaja nazwisko Josepha Conrada. Wydawnictwu Literackiemu, które stoi za tym nawet się specjalnie nie dziwię - w końcu ma przynosić właścicielom pieniądze a fakt, że wydało nawet coś takiego jak "Kroniki Ferrinu" Katarzyny Michalak wiele znaczy. Zagadką jest jakim cudem "Serce ciemności" znalazło się na Festiwalu Conrada (choć może to i dobrze, bo chyba po raz pierwszy od inauguracji imprezy pojawił się punkt programu bądź co bądź jednak jakoś związany z Conradem).


Może organizatorzy targów dali się złapać na lep specjalistów od marketingu z WL, którzy czytelników książki uraczyli dylematem "Jaka jest dziś rola literatury transferu przeżyć? Jak dokonać masowej transfuzji Conradowej ciemności do serc współczesnych czytelników? (...) To nie translacja, to nie trans-fuzja." Nie podejmuję się wyjaśnienia, co się kryje za tym bełkotem, ale niech tam, może się nie znam, może coś ze mną jest nie tak, zwłaszcza że nie bardzo też wiem o co chodzi Autorowi, który zapewnia "nie jestem tłumaczem. Jestem autorem Josepha Conrada piszącego Heart of Darkness dla dwudziestopierwszowiecznych polskich czytelników".

Kupiłem więc i przeczytałem. Muszę przyznać, że Jacek Dukaj rzeczywiście dokonał transferu przeżyć, choć chyba nie chodziło mu akurat o takie przeżycia jakich ja doznałem. Zaserwował w najlepszym razie ciekawostkę literacką (tak być może określiła by to jakąś litościwa blogerka "współpracująca" z Wydawnictwem Literackim) ale w rzeczywistości jest to tandetna szmira pisana w modnym dzisiaj stylu świętującym triumfy u takich mistrzów pióra jak Szczepan Twardoch czy Elżbieta Cherezińska, skierowana do gimbazy z intelektualnymi pretensjami, że tak powiem, której miałoby to dać poczucie, że poznała opowiadanie Conrada.

Ale to wielkie nieporozumienie. Niech nikogo nie zmyli określenie zamieszczone na okładce, informujące że tekst Jacka Dukaja jest spolszczeniem tekstu autora "Jądra ciemności". Otóż nie jest to żadne spolszczenie a określenie to udowadnia jedynie, że nie rozumie on (i redakcja wydawnictwa) znaczenia słowa "spolszczyć". A wystarczy tylko zajrzeć do słownika języka polskiego. Żeby było wiadomo o czym mowa, mała próbka - fragment z tłumaczenia Anieli Zagórskiej w opracowaniu Zdzisława Najdera -

"Pielgrzymi siedzieli w jadalni przy obiedzie: zająłem swoje zwykłe miejsce naprzeciw dyrektora, który podniósł na mnie pytający wzrok; zignorowałem go najzupełniej. Wówczas rozparł się w krześle z pogodą na twarzy i tym szczególnym uśmiechem, pieczętującym bezdenną głębię jego podłości. Nieustanny deszcz drobnych muszek spływał na lampę, na obrus, na nasze ręce i twarze. Nagle boy dyrektora wetknął przez drzwi bezczelną, czarną twarz i powiedział tonem obelżywej pogardy:
- Pan Kurtz... on umrzeć."

I dla porównania "spolszczenie" Jacka Dukaja -

     "Jedzą w mesie parowca. Siadam naprzeciw Menadżera; zerka na mnie pytająco, a na wargach wije się mu ten Menadżerowy uśmieszek, rebus głębokodusznych podłości.
       Muchy, muchy wibrują wokół lampy, muchy na ubraniach, muchy na twarzach. 

     Naraz służący Menadżera, czarny chłopak wyszkolony przezeń w salonowych impertynencjach, pakuje do środka swą hebanową głowę i - jakby odpluł żrącą flegmę pogardy:
       - Pana Kurtza - jego zdechło."

To nie jest jakoś specjalnie wybrany fragment, cała książka Dukaja ma się do opowiadania Conrada tak jak te fragmenty do siebie. Czym więc jest tekst Jacka Dukaja? - jak dla mnie jest to opowiedziane własnymi słowami "Jądro ciemności", zmanierowanym stylu mającym sprawiać na czytelnikach wrażenie intelektualnej głębi. Ale tu nie ma żadnej głębi - jedynie mielizna. Płyta paździerzowa pokryta cienką warstwą politury i to też w kiepskim gatunku. w stylu dobranymi do zakładanego przez Jacka Dukaja potencjału intelektualnego czytelników. Jackowi Dukajowi wyszedł rodzaj bryku - czytelnik dowiaduje się o co mniej więcej chodzi ale ma to podane na tacy, taka wersja "dla słabszych" by nie powiedzieć, że dla bardzo słabych.

Dzięki Nai z "Literackich skarbów świata całego" dowiedziałem się, że to wszystko przez "styropian językowy" przekładu Anieli Zagórskiej (swoją drogą, cóż za dezynwoltura w ocenie zasłużonej tłumaczki). Fakt, jej przekład daleki jest od doskonałości ale ciągle ten w wersji opracowanej przez Zdzisława Najdera pozostawia w pobitym polu nowsze przekłady Magdaleny Heydel, Patrycji Jabłońskiej, Barbary Koc, Jędrzeja Polaka, Ireneusza Sochy. Żaden z nich nawet nie zbliża się do niego jeśli chodzi o mroczny klimat "Jądra ciemności". Jak dowiedziałem się z okładki "Serce ciemności" jest "Projektem-obsesją, wyzwaniem, które prześladowało Jacka Dukaja od kilkunastu lat, a zarazem testem ekstremalnym przekładalności prozy i przeżycia". Ciekawe co będzie następnym "testem przekładalności prozy i przeżycia" - może "Braci Karamazow" w młodzieżowym slangu. Dwudziestopierwszowieczny czytelnik czeka. To dopiero będzie "trans-fuzja". 

czwartek, 2 listopada 2017

Adelo, zrozum mnie!, Edmund Niziurski

Po "Naprzód Wspaniali" i "Awanturach kosmicznych" przyszła wreszcie pora na trzecią część trylogii odrzywolskiej. Sięgałem do niej (korzystając, jak zwykle, z pretekstu przekazywania pałeczki w sztafecie pokoleń) z "pewną taką nieśmiałością" bo jakoś zupełnie jej nie pamiętałem i obawiałem się jakiegoś niewypału. Na szczęście moje obawy okazały się mocno na wyrost. Nie powiem co prawda, by Mistrz był w najwyższej formie ale i tak jest nieźle, znacznie powyżej średniej krajowej. 


Pewnie, można się do niejednej rzeczy przyczepić - jakim cudem w mieście, w którym są tylko dwie szkoły podstawowe na miejscowym stadionie zbiera się dwadzieścia tysięcy kibiców? Albo pomysł z przemianą karawanu w autobus weselny, równie głupawy co "As" z "Pana Samochodzika i zagadek Fromborka" Nienackiego. Wózek, którym chłopaki wiozą najpierw Cypka a potem Renatę jakoś dziwnie przypomina wózek, na którym Piraci wieźli Bosmana, a ulica Boleść ulicę Zapłotkową. Ale to szczegóły, na które pewnie czytelnicy należący do "grupy targetowej" nie zwracają uwagi. Tak jak zapewne nie "dekodują" znaczenia epizodów związanych z uboczną działalnością szpitalnej pralni, które dla starszych czytelników są oczywiste.

Są to jednak wszystko kwestie uboczne, nie na tym polega atrakcyjność książki dla współczesnych rówieśników Tomka Okista i Zyzia Gnackiego (o ile w ogóle jest dla nich atrakcyjna). Nie chodzi też o przygody i komplikowanie sobie życia, choć oczywiście nie jest to bez znaczenia, ale ważniejsze jest, że w "Adelo, zrozum nie!" Niziurski wyszedł daleko poza ściśle przygodowe opłotki i przedstawił początek dojrzewania. To dla głównego bohatera i narratora zarazem, trudna pierwsza lekcja. Ten chłopak mimo wszystkich swoich wad; budzi przecież sympatię i chyba paradoksalnie właśnie dzięki nim. Nie ma co się oszukiwać; tchórzostwo, kłamstwo, dwulicowość to nie jest coś co jest mu obce, a tę listę dałoby się jeszcze wydłużyć. Na szczęście, z drugiej strony mamy walczące o lepsze lojalność, szczerość i przyjaźń. Mieszankę, dzięki której robi się bardziej życiowy i bliższy czytelnikowi. Kto z nas nie dał się kiedyś namówić przyjacielowi, koledze do czegoś, czego później żałował? Kto z nas nie usiłował wykręcić się od konsekwencji domowych czy szkolnych przewin, pakując się w większe tarapaty? Tomek jest tym, który ciągle ma pod górkę, a przecież chce dobrze. Brzmi znajomo - samo życie.

Co jest w życiu nastolatka ważne - przyjaźń i pierwsza miłość. To odkrywanie świata, kiedy podaje się serce na dłoni wierząc, że z drugiej strony spotka nas to samo. Cóż za naiwność, witamy w świecie dorosłych! Ci bardziej "dojrzali" wiedzą co jest grane. Już szykują się do przepychania się przez życie łokciami, nie patrząc na innych. C'est la vie! A naiwniacy zostają ze zranionym sercem i bolesną nauką. Prawda o przyjacielu i prawda o pierwszej miłości. Niziurski niczego nie oszczędził swemu bohaterowi. Co z tego, że racjonalizuje swój stan - rozum swoje a serce swoje, to nie takie proste wyleczyć się z marzeń, które miało się za rzeczywistość. Ale czas zrobi swoje i będzie lepiej, szczerze w to wierzę, choć my już tego z książek o Tomku Okiście się nie dowiemy. Szkoda.