wtorek, 28 czerwca 2016

Tessa d'Urberville. Historia kobiety czystej, Thomas Hardy

Powieść angielska XIX wieku to "od zawsze" były dla mnie książki Austen, Thackeray'aDickensa i oczywiście Scotta. Gdzieś pomiędzy nimi przemykały z pojedynczymi książkami siostry Brönte oraz Eliot i dopiero niedawna lektura "Kochanicy Francuza" sprawiła, że zwróciłem uwagę na jedno z wielu przeoczeń w swoim prywatnym rankingu - Thomasa Hardy'ego. Palę się ze wstydu z powodu tego "przeoczenia", choć uczciwie mówiąc, gdybym miał się palić z powodu nieznajomości każdego klasyka już dawno zostałaby ze mnie tylko sterta popiołu. W każdym razie, to wielokrotne odwoływanie się Fowlesa do Hardy'ego sprawiło, że postanowiłem nadrobić swoje wieloletnie zaniedbanie i na pierwszy rzut poszła jego najbardziej znana powieść - "Tessa d'Urberville", która podobno swego czasu narobiła niezłego zamętu. 


I trudno się temu dziwić. Hardy to coś jakby Dickens, tyle że osadzony na wsi, niestety bez happy endu i jakby z większym zacięciem intelektualnym (osobnym tematem mogłoby być prześledzenie jak deklarowane wyznanie postaci ma się do ich postępowania). Dla kogoś przyzwyczajonego do przyjemnych, sielskich widoczków angielskiej wsi a la Jane Austen, do których, przyznaję sam mam słabość, lektura "Tessy d'Urberville" może przypominać przeciąganie styropianu po szkle - kojarzycie ten dźwięk? Tu nie ma herbatek i odwiedzin, a jeśli już jest dwór, to ze zdziwaczałą właścicielką i jej synem, egoistycznym brutalem, którego zajmuje przede wszystkim zaspokajanie swoich chuci.

Hardy pokazuje, że "wielkość życia człowieka nie zależy od warunków zewnętrznych, lecz od jego subiektywnych doświadczeń. Wrażliwy wieśniak pędzi życie bogatsze, pełniejsze i bardziej dramatyczne niż gruboskórny król". Innymi słowy, nie tylko panie z towarzystwa mają swoje dramaty, mają je i to wcale nie mniejsze, także wiejskie dziewczyny. Tyle, że dla nich być albo nie być nie jest utrzymanie się w swojej sferze, z tej warstwy nie za bardzo jest już gdzie spaść. O ile u Austen pastor był dla niezamężnej dziewczyny ostatnią deską ratunku, kimś na kogo się decydowała "z braku laku", to tutaj syn pastora jest szczytem marzeń.

Ale nie to w "Tessie d'Urberville" okazuje się najciekawsze lecz postawa jej bohaterów, która sprawia, że w oczach czytelników ocena postaci daleka jest od jednego, z góry wiadomego schematu. Nawet gdy wydaje się nam, że nasza ocena jest już przesądzona, zawsze pokazuje się jakieś "ale". Zarówno w stosunku do głównej bohaterki, jej męża, jak i kochanka. Tak, nawet w stosunku do Tessy, tej "kobiety czystej", jak mówi podtytuł początkowe współczucie zaczyna mieszać się z irytacją jeśli się zważy, że usiłuje ona własnymi błędami obciążyć konto kochanka, na którym zresztą wszystko się w ostateczności skrupia, także efekt małoduszności jej męża. 

Angel, cóż za znamienne imię, ten niby pozytywny bohater, w gruncie rzeczy okazuje się małostkowym głupcem, który żyjąc na wsi jakoś nie zorientował się, że życie dziewczyny na wsi w niczym nie przypomina scen z pastereczkami z obrazów Watteau. Jasne, że mógł czuć się urażony przemilczeniem żony, w tak delikatnej wówczas materii jak utrata "wianka" (swoją drogą, pomyśleć, jak się zmieniła obyczajowość pod tym kątem) ale pretensje powinien mieć przecież w gruncie rzeczy do siebie, bo padł ofiarą nie tyle kłamstwa Tessy lecz własnego błędnego wyobrażenia na temat jej przeszłości. Łatwiej jest jednak doszukiwać się winy w kimś niż w sobie samym.

Wreszcie kochanek/konkubent Tessy (teraz to chyba nazywa się "partner", chyba że czytamy o "związku" w kronice kryminalnej). Na pierwszy rzut oka "schwarzcharakter", jego gwałtu na Tessie nic nie usprawiedliwia ale nie da się też zaprzeczyć, że relacja Tessy i Aleca mogłaby stanowić wdzięczny materiał dla prezentacji tego, co w prawie określa się jako "przyczynienie się ofiary" ani też uczuciu (aczkolwiek nie odwzajemnionemu) Aleca do Tessy. Gdyby się na spokojnie zastanowić, to kto wie czy nie doszlibyśmy do wniosku, że większą krzywdę wyrządził jej mąż i ona sama, niż kochanek-kusiciel a jednocześnie finansowy wspomożyciel rodziny.

Aczkolwiek sceptycznie podchodzę to tych wszystkich mód interpretacyjnych, które mają swoje "pięć minut" ale trzeba przyznać, że historia którą opowiedział Hardy miałaby w innych rękach dużą szansę przerodzić się w kolejny "wyciskacz łez" i bestseller, a tak mamy powieść, która przeciera szlaki trzeciej (a może już kolejnej) fali feminizmu bo da się odczytywać ją, oprócz romansu, historii doli i niedoli opowieść o kobiecie, której los został wytyczony zarówno przez jej status społeczny jak i mężczyzn.  

niedziela, 19 czerwca 2016

Dzieci Arbatu, Anatolij Rybakow

"Narodowa w formie, socjalistyczna w treści" - ty był kanon, który odnosił się do architektury socrealizmu i nie bardzo wiadomo, co miał do końca znaczyć ale gdy czytałem "Dzieci Arbatu" to właśnie on jakoś tak przychodził mi na myśl. I chyba nie mnie jednemu, bo to rozdwojenie, a także przyczyny, o których za chwilę przeczytacie, sprawiły, że po krótkim okresie popularności powieść Rybakowa nie zyskała nigdy znaczenia takiego, jakie mają książki Ginzburg czy Mandelsztam, mimo, że dotyka tych samych kwestii. 


I nie ma się co dziwić, bo nie jest to ani arcydzieło literackie ani specjalnie przenikliwa diagnoza rzeczywistości radzieckiej. W trakcie lektury, tytułowych dzieci Arbatu jest jakby co raz mniej, bo z jednej strony wypierane są przez drugi wątek - portret Stalina, rzecz może wówczas w Rosji, gdy książka powstawała, sensacyjną ale dzisiaj niezbyt już odkrywczą, z drugiej zbiorowy portret rówieśników z centrum Moskwy sam jakoś rozłazi się w szwach - na placu boju pozostaje w zasadzie dwoje (przy sporej dozie dobrej woli - troje bohaterów), o pozostałej piętce słuch zaginął. 

To co (chyba) miało być ukazaniem doli a raczej niedoli przeciętnego Rosjanina w okresie stalinowskiego terroru, wygląda raczej na jakieś nieporozumienie. Bohaterowie Rybakowa niespecjalnie martwią się problemami życia codziennego, w zasadzie takich trosk nie mają - ich jedynym (ale za to jakim) problemem są "odłamki", którymi mogą oberwać uczestnicząc w życiu społecznym. 

To bardzo dziwni młodzi ludzie - zupełnie niezdający sobie sprawy z tego w jakim świecie żyją. Co więcej, wierzący, że uczestniczą w budowaniu czegoś wspaniałego. Owszem młody wiek dużo może usprawiedliwić ale jednak nie zupełną głupotę, ślepotę, strach i zakłamanie. Tylko dwoje bohaterów zachowuje przytomność umysłu - jeden to cynik i egoista, druga to niezależna, zbuntowana dziewczyna. Cała reszta ochoczym sercem włącza się w budowę komunizmu. 

Zdumiewające, ale mam wrażenie, że Rybakow chciał pokazać, że obok złych komunistów istnieli dobrzy komuniści a zanim władzę zdobył zły Stalin, rządził dobry Lenin. To trochę tak jakby powiedzieć że obok złych nazistów istnieli też dobrzy naziści, a złym jest morderca, który jest odpowiedzialny za śmierć dziesiątków milionów ofiar, zaś dobrym ten, za którego rządów zginęło kilka milionów. Tu nie ma słowa o tym, że ideologia, która oparta jest na przemocy i wrogości wobec drugiego człowieka, nie może z definicji wiązać się z niczym pozytywnym. 

Rybakow wielokrotnie akcentuje to, jaki to wielkich przeobrażeń dokonano w czasach komunizmu ale nie stawia niewygodnych pytań: po co? w imię jakiego dobra? Co z tego, że wybudowano największą na świecie hutę - ale za cenę jakich ofiar i co ofiarując ludziom w zamian oprócz sloganów o lepszej przyszłości kosztem gorszej teraźniejszości. To nie za zacofanych rządów carów ale za postępowych rządów komunistów ludzie w Rosji milionami umierali z głodu. U bohaterów Rybakowa, nawet tych dotkniętych represjami, nie ma cienia refleksji na ten temat - to ludzie poddani skutecznemu praniu mózgu, nie rozumiejący co się z nimi stało, niezdający sobie sprawy z tego w jakiej rzeczywistości żyją. I nie chcą tego zrozumieć, z głupoty, ze strachu, z zaślepienia. 

Jednocześnie na jakieś kuriozum zakrawa, że inteligentnie ludzie, którym wtłacza się do głowy materialistyczny pogląd na świat wierzą, że istnieje coś takiego jak partia. Rybakow pokazuje, że to nie żadna partia, bo przecież żaden taki byt nie istnieje, lecz ludzie, którzy stoją u władzy zasłaniający się tym pojęciem jak parawanem decydują o losach innych. Nie ma żadnej zbiorowej mądrości, zbiorowej sprawiedliwości, zbiorowego sumienia to tylko wola jednego człowieka, która przekazywana jest ze szczebla na szczebel niżej w hierarchii władzy. Ale Rybakowowi ma się wrażenie, wyszło to raczej mimochodem, bo ciągle wierzy w istnienie czegoś takiego jak człowiek radziecki. A to nie tyle człowiek radziecki co homo sovieticus.

Cóż, pewnie gdyby Rybakow napisał "Dzieci Arbatu" w 1956 r. miałby szansę na ich wydanie, bo to powieść spod znaku "komunizm tak, wypaczenia nie" ale ponieważ spóźnił się 10 lat, więc także i my żeby ją przeczytać musieliśmy czekać ponad dwadzieścia kolejnych lat. W sumie, wcale nie jestem taki pewien czy było warto. 

środa, 15 czerwca 2016

W polu, Stanisław Rembek

Cenzura odeszła w przeszłość ale jedna z najlepszych powieści dwudziestolecia międzywojennego ciągle jakoś nie może się przebić pod czytelnicze strzechy, a przecież po 1989 r. doczekała się co najmniej czterech wydań (przynajmniej tyle naliczyłem), całkiem nieźle jak na książkę zapoznanego autora, jakim jest Stanisław Rembek. Z drugiej strony, wydaje się, że wytłumaczenie tego faktu jest dosyć proste; nie ma w powieści "momentów", akcja nie rozgrywa się w żadnej krainie lodu a bohaterami są zwykli ludzie a nie zombie albo chociaż wilkołaki, na domiar złego czas akcji - wojna 1920 roku zapowiada narodowe nudy.  


Więc cóż tu może być ciekawego? Nie bez kozery jednak Maria Dąbrowska uznawała "W polu" za jedną z wybitniejszych powieści dwudziestolecia i stawiała ją wyżej niż "Na zachodzie bez zmian". I miała rację, bo powieść Remarque'a w porównaniu z książką Rembeka jest rzewną opowieść, o tym jaka wojna jest zła a ludzie dobrzy. Rembek pokazuje, że wcale to nie jest takie proste i oczywiste.

Już choćby więc z tego powodu warto poświęcić czas na lekturę jego książki. Ale nie tylko dlatego, powieść Rembeka jest bowiem ewenementem w naszej literaturze, traktuje bowiem temat wojny odmiennie od batalistycznej sztampy, być może za sprawą własnych doświadczeń autora, choć "W polu" nie jest powieścią autobiograficzną. Nie zmienia tego nawet fakt, że można w niej odnaleźć to czym pisze w "Dzienniku 1920 r.". Rembek pisze o wojnie w sposób daleki od bogoojczyźnianego patosu i tromtadracji, nie ma tu scen z ułanem i dziewczyną u studni a zamiast tego serwuje czytelnikowi brutalny obraz wojny i postaw człowieka w jej obliczu.

Ale to też nie jest jednak wszystko. To czym mnie zafrapowała powieść Rembeka to jej enigmatyczność. Z jednej strony fabuła jest oczywista - obraz klęski i zagłady oddziału zapoczątkowany śmiercią żołnierza - kaprala Górnego. Z drugiej jednak strony, ma się przekonanie graniczące z pewnością, że za tym ukrywa się coś więcej, że potraktowanie "W polu" tylko w kategoriach nawet świetnej powieści wojennej to jednak byłoby uproszczenie. Nie sposób bowiem uwierzyć by wola jednostki - sierżanta Derenia, mogła sprawić, że ginie ponad sześćdziesięciu żołnierzy, to absurdalne, żeby przypadkowa śmierć pociągnęła za sobą takie pasmo klęski, i to zupełnie niezasłużonej, wszak giną ci, którzy do tej śmierci się nie przyczynili bo przecież żołnierza, który pociągnął za spust nigdy nie poznajemy. Kim jest sierżant Dereń, że jego wola ma taką moc sprawczą i kim był kapral Górny, że jego śmierć wywołała taki efekt? Rembek niby daje na to odpowiedzi ale trudno jest w nie uwierzyć. Właśnie - uwierzyć.

Dowiadujemy się, że "wiara to zawsze co innego niż wiedza, a myśl - niż doświadczenie", ale co z tego? Przecież to nie tłumaczy, fenomenu zagłady kompanii. Jak śmierć jednego żołnierza może pociągnąć za sobą śmierć pozostałych? Jak to wyjaśnić? Przecież nie oni go zabili, choć byli świadkami tego jak wysyłano go, jak się okazało, na śmierć. Przekonanie sierżanta Derenia, że winni śmierci są nie tylko bezpośredni sprawcy ale także, ci którzy jej nie zapobiegli, sprawia, że urasta on do rangi Nemezis albo jednego z jeźdźców (a w tym przypadku piechura) Apokalipsy - "jego małe, szeroko osadzone oczka czerniały gdzieś w szerokich lejach oczodołów, gruby przetrącony nos wyciągnął się na kształt dzioba papugi, kości policzkowe i guzy zaznaczających się pod wyschłą skórą zębów trzonowych sterczały niby chorobliwe narośle, a dołek w podbródku zamienił się w głęboką dziurę." A może jest to Talos z "Upadku Ikara" Breughla, który jako jedyny widzi śmierć, jednocześnie przyjmując ją jako spokojny obserwator bo jest ona dla niego aktem sprawiedliwości? Nie wiem i sam mam poczucie krążenia po omacku. Bo oczekujemy racjonalnych wyjaśnień tego co nas dotyka, odkrycia jakiegoś związku przyczynowo-skutkowego, który moglibyśmy zrozumieć. A Rembek takich wyjaśnień jednak nie daje.

Że śmierci oddziału sierżanta Derenia nie da się wytłumaczyć, w kategoriach winy za śmierć kaprala Górnego? Cóż z tego! Rozsądek nie ma tu nic do rzeczy, wystarczy przekonanie, że tam "gdzie istnieje krzywda, tam musi być i wina" i rozkłada się ona po trosze na każdego, otarł się o ofiarę. Okazuje się, że "nie ma ludzi niepotrzebnych". Tak jak w słynnej Medytacji XVII Johna Donne'a, także u Stanisława Rembeka "żaden człowiek nie jest samoistną wyspą" "śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością", chociaż u niego brzmi to inaczej - "zdaje się istnieć pomiędzy pewnymi wypadkami niedostępny dla ludzkiej logiki związek, jak gdyby świat stanowił jednolity mechanizm, gdzie poruszenie najdrobniejszej nawet cząstki może spowodować nieoczekiwaną reakcję całości." 

I na koniec ostrzeżenie, książka zdecydowanie nie dla tych, którym podobał się film "1920 Bitwa warszawska". 

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Kochanica Francuza, John Fowles

John Fowles nadal swojej powieści trochę mylący tytuł, główną postacią nie jest bowiem, jakby się mogło wydawać, tytułowa bohaterka, lecz zakochany w niej mężczyzna, no, ale czegóż w końcu można się spodziewać po autorze-facecie. A jednak z pewnością byłoby to krzywdzące dla Fowlesa, gdyby to "qui pro quo" potraktować jako wyraz męskiego szowinizmu, bo to co dzisiaj jest literacką modą i przejawem politycznej poprawności wciskanym czytelnikom przez autorki/autorów "z pretensjami", u niego jest "rękawicą w twarz" rzuconą XIX-wiecznej powieści angielskiej. Co prawda, mówiąc ściśle Fowles akcję swojej powieści umieszcza pod koniec lat sześćdziesiątych XIX w., nie dając o tym zapomnieć ale nie trzeba wielkiej przenikliwości by zorientować się, że to tylko taki "skrót myślowy" bo literackie aluzje wychodzą poza to, co uważa się za związane z epoką wiktoriańską.


Fowles przeniósł akcję swojej powieści, co prawda, w czasy panowania królowej Wiktorii ale główni bohaterowie "Kochanicy Francuza" w gruncie rzeczy niewiele mają z nimi wspólnego. W przeciwieństwie do tego z czym się nam kojarzą bohaterowie powieści wiktoriańskich, oni żyją i przeżywają dylematy, których nie powstydził by się, a może nawet mógłby pozazdrościć człowiek XXI wieku, bo oczywiście, dzisiaj znaczenie konwenansu jest zupełnie inne a stratyfikacja społeczna ma zupełnie inny przebieg, przynajmniej z naszego, polskiego punktu widzenia, ale postawienie na pierwszym miejscu własnej tożsamości i zasad, w konfrontacji z "a co powiedzą inni" i "ile mnie to będzie kosztować" jest także dzisiaj czymś niezbyt często spotykanym, nie mówiąc już o bohaterach powieści sprzed stu pięćdziesięciu lat.

W "Kochanicy Francuza" z tym właśnie mamy do czynienia, z wyborem pomiędzy "mogli żyć długo i szczęśliwie", oczywiście w małżeństwie a obroną własnej tożsamości i indywidualizmu. Okazuje się, że nici z happy endu, to przez kobietę! Co za dysonans, z tym do czego przyzwyczaiła nas literatura dla pań. Zamążpójście nie jest dla kobiety najlepszym i jedynym sposobem na życie. Można kochać ale nie koniecznie wyrzec się samej siebie, skoro małżeństwo miałoby oznaczać okowy pętające życie. Co za policzek w twarz dla mężczyzny! Kobieta, która nie chce zrezygnować ze swej niezależności za ceną "spokojnego gniazdka", zgroza! A przecież mogło być tak pięknie. Sara mogłaby trochę poudawać, docenić odwagę, tego który ją kochał, a tu nic, cóż z niej za egoistka.

Przecież stryj jej niedoszłego męża był całkiem szczęśliwy, a przynajmniej nic nie wiadomo na temat tego, że był nieszczęśliwy żeniąc się z kobietą, która niekoniecznie wyszła za niego za mąż z wielkiej miłości. Fakt, może starszy pan nie był zbyt przenikliwy, ale czy to ważne, skoro był szczęśliwy?

Tu pewnie byłoby inaczej - obydwoje byli zbyt inteligentni i wrażliwi. Jej, mam wrażenie, z czasem, co raz bardziej ciążyła by rola pani domu, wieczorki i przyjęcia z rozmowami o niczym, on po zdobyciu upragnionego celu pewnie spocząłby na laurach, bo cóż miałby robić skoro wyzbył się swoich zainteresowań, pędził życie rentiera snując się bez celu i pożytku po świecie, byleby tylko zabić czas. Pozostał tym kim był bogatym próżniakiem, owszem inteligentnym i wrażliwym, co jest nie bez znaczenia, ale nikim/niczym więcej.

Co mógł zaproponować takiej kobiecie jak Sara w zamian ze rezygnację z życia takiego, w którym czuła się spełniona i szczęśliwa? A czy jego z kolei nie zaczęłyby nachodzić znacznie większe wątpliwości co do jej osobowości. Owszem, defloracja (uff, jak to brzmi) przecięła wszystkie wątpliwości, co do jej "prowadzenia się" ale nie zmienia to faktu, że Karol ożeniłby się ze Sfinksem. Na dłuższą metę taki związek mógłby okazać się męczący dla niego męczący - nie móc górować nad "drugą połową", mieć poczucie że jakoś mu się wymyka, że są w niej dla niego obszary w jakiś sposób niedostępne, tak, to mogłoby się okazać nieznośne.

I nie zapominajmy w tym wszystkim o Ernestynie, to na "trupie" narzeczeństwa z nią miało być budowane szczęście rodzinne Karola - specyficzny fundament, który szczęścia nie przyniósł. Gdyby to tylko chodziło o narzeczeństwo, to jeszcze pół biedy ale to chodziło o jej uczucie. Kiedy Karol użala się nad tym, jak traktowany jest przez Sarę, to wypadało by przypomnieć mu jak on traktuje Ernestynę. A przecież ona nie chce wyjść za niego za mąż dla samego zamążpójścia ale dlatego, że go kocha. W jej przypadku nie ma kalkulacji jest za to miłość i wiara, że znajdzie w nim ideał męża. To nie jest słodka idiotka, którą należałoby przeciwstawić femme fatale, jaką jest Sara. Przecież o zainteresowaniach tej ostatniej Karol dowiaduje się już poniewczasie, wówczas gdy jest już "pozamiatane". Dał się złapać na lep "odwiecznej tajemnicy" jaką jest natura kobiety, zostawiając po sobie gruzy. Goniąc za ułudą udało mu się zranić Bogu ducha winną dziewczynę (nie wspominając o upokorzeniu jej rodziców), siebie samego a także i Sarę. A przecież od dorosłego mężczyzny można by oczekiwać więcej rozsądku. Eh, czy John Fowles nie mógł skończyć swojej powieści bardziej konwencjonalnie?! Cóż za niezrozumienie czytelniczych oczekiwań! Polecam.