Wydawać by się mogło, że ciekawie napisane biografie to odkrycie obecnych czasów ale nic bardziej mylnego. Oczywiście, dużo zależy od głównego bohatera - trudno zapewne byłoby napisać budzącą emocje biografię Bolesława Prusa, choć Marii Konopnickiej, to już i owszem. Okazuje się, że życie postaci z panteonu "narodowej nudy" bywa dalekie od bogoojczyźnianych tonacji z jaką się zwykle kojarzy - powiedzmy sobie szczerze - nie bez przyczyny. Pracowały nad tym skutecznie pokolenia historyków literatury, dla których nie do pomyślenia było by wizerunki uznanych autorytetów mogła oszpecić jakaś skaza. Trzeba oddać sprawiedliwość Jerzemu Kądzieli, że zerwał z tą praktyką a opasłe tomiszcze, którego jest autorem generalnie czyta się, może nie z zapartym tchem, ale całkiem mu blisko to wywołania takiego wrażenia.
Ale też i materiał wyjściowy temu sprzyja - trudne dzieciństwo Żeromskiego, nieuporządkowane życie osobiste, mówiąc bardzo oględnie czy polskie piekiełko w Rapperswilu. Wątki te, obojętnie, razem czy osobno, dla biografa to istne samograje. Oczywiście, w takiej ponad 1000 stronicowej "kolubrynie" nie obyło się bez dłużyzn, choćby w postacie przytaczania niekiedy ponad miarę fragmentów dzienników, które i tak są puentowane ale należy wybaczyć to Autorowi, bo to w końcu dzięki niemu można się dowiedzieć, czemu, jak wieść gminna niesie, kieleckie pensjonarki przez lata zaczytywały się z wypiekami na twarzach zapiskami Żeromskiego, choć znacznie poważniejszą jego zasługą jest rewizja szkolnej wiedzy na temat pisarza.
Podsumowanie lektury „Syzyfowych prac” sprowadzane jest często
do obrazu dzieciństwa Żeromskiego i oporu młodzieży szkolnej wobec rusyfikacji a przecież w gruncie rzeczy jest to
powieść o dojrzewaniu, której akcja rozgrywa się w okresie rusyfikacji w której występują tylko elementy autobiograficzne. Owszem, są w niej epizody, których pisarz sam doświadczył ale są też i takie, których świadkiem był już po skończeniu kieleckiego gimnazjum, albo które stanowią literackie doświadczenie innych osób albo w ogóle są wytworem jego wyobraźni (a w każdym razie nie ma dowodów na to by było inaczej). Czytelnik może się więc zdziwić gdy dowiaduje się, że z rusyfikacją w latach szkolnych pisarza wcale nie było tak źle a rusyfikacyjne "ekscesy" znał raczej z drugiej ręki.
Jerzy Kądziela odsłania też smutną prawdę o sytuacji rodzinnej młodego Żeromskiego. Ojciec, który nie radził sobie z prozą życia dzierżawcy, dom rodzinny w rozsypce po śmierci matki a po śmierci ojca w zasadzie nieistniejący. Atrofia więzi z siostrami, z których starsza było skonfliktowana z macochą (nawet jeśli tylko
we własnym przekonaniu) a druga cierpiała najbardziej prozaiczną biedę a które wyszły za mąż za Rosjan, co w kontekście postawy postaci uczniów w "Syzyfowych pracach" jest swoistym
smaczkiem.
Do tego dochodzi borykanie się z niedostatkiem (by nie powiedzieć z nędzą), brak stabilnego zaplecza finansowego, zależność od dobrego serca i humoru krewnych i znajomych, to wszystko każe spojrzeć na pisarza z podziwem za wolę walki i chęć tworzenia.
Wreszcie wątki najbardziej pikantne, dalekie od platonicznego uczucia Biruty i Marcina, relacje z kobietami. Co tu dużo mówić w sprawach damsko-męskich postawa kandydata do literackiego Nobla zupełnie nie licuje ze stereotypem nudziarza z panteonu kultury narodowej. Jeśli książkę czytali potomkowie "ofiar" Żeromskiego, zapewne targały nimi "mieszane uczucia" gdy dowiadywali się, że owszem, ich antenatka przeszła do historii literatury ale jednocześnie nie była Penelopą. Nie da się też ukryć, że niedyskrecje pisarza nie wystawiają mu (oględnie rzecz ujmując) najlepszego świadectwa gdy bezlitośnie podsumowuje kochanki wobec, których uczucia wygasły.
Wreszcie sprawa jego pracy w Muzeum Narodowym Polskim w Rapperswilu. Przeczytałem niedawno, iż kończy ono swoją działalność w dotychczasowej siedzibie, cóż po lekturze "Młodości Stefana Żeromskiego" i doświadczeń pisarza można tylko ze zdziwieniem skonstatować, że to i tak cud, że przetrwało ono tak długo. Historia pracy Żeromskiego w Rapperswilu to obraz polskiego piekiełka, rozgrywek personalnych, urażonych ambicji, zawiści i głupoty z którymi muszą mierzyć się poczucie odpowiedzialności, pracowitość, zaangażowanie i kompetencja. Łatwo odgadnąć co zwyciężyło. Niestety. Kończyłem "cegłę" Jerzego Kądzieli z pewnym żalem. Przecież tyle jest jeszcze do opowiedzenia, jeszcze tyle "smaczków", jego relacje z żoną i kochanką, sprawa nagrody Nobla... Dzisiaj to woda na młyn biografów o plotkarskim zasięgu, aż dziwne, że żaden z nich nie pochylił się nad życiorysem pisarza. Trudno, wygląda na to, że trzeba jeszcze trochę poczekać...